• Pięć godzin do Dubaju, pięć na lotnisku i jeszcze cztery w samolocie i jestem w Indiach. Wylądowałam w mieście, którego nazwy pan na Okęciu nie próbował nawet wymówić ("pani bagaż poleci prosto do

  • Od razu muszę zaznaczyć, że na jedzeniu się nie znam. To znaczy znam się na tyle, że lubię jeść i pewne rzeczy mi smakują a inne nie, ale na tym mniej więcej moja znajomość tematu się kończy. Zwykle zwiedzając różne zakątki świata staram się jeść w lokalnych jadłodajniach (często takich, do których żaden szanujący się turysta by nie wszedł), nie stronię też od jedzenia ulicznego.

  • Miałam plan, żeby zdawać Wam codzienne relacje z mojej keralskiej przygody. Ale wiadomo jak to jest z planami. Nasz program okazał się być bardzo napięty. Sporo czasu spędzamy w autobusie, po drodze zatrzymujemy się na zwiedzanie ciekawych miejsc, lancze i herbatki w eleganckich hotelach po drodze (Kerala to nie jest dobre miejsce do chudnięcia) oraz krótkie przystanki na robienie zdjęć.

Pojechałam do Kerali nic o niej nie wiedząc. Wróciłam zakochana w jej plażach, herbacianych polach i backwaters – kanałach, po których pływałam łodzią mieszkalną. Zrozumiałam, czemu nazywają ją „God’s own country”. Ten położony w południowo-zachodnich Indiach stan zwiedzałam wraz z 27 blogerami z całego świata w ramach Kerala Blog Express.