13. piętro, czyli Pahrump, Nevada

Kilka dni temu, nawet nie pamiętamy dokładnie gdzie to było, poczuliśmy się trochę zmęczeni. Ostatnich kilka tygodni zwiedzaliśmy bez wytchnienia. No pewnie, zwiedzanie jest fajne, ale zrywanie się rano (no dobra, dramatyzujemy), samochód-zwiedzanie-samochód-szukanie noclegów-ustalanie trasy-praca nad blogiem…, uznaliśmy, że potrzebujemy kilku dni przerwy. Do tego w Las Vegas Maciek miał gorączkę, Kalina też zaczęła pokasływać. Marzenie o wakacjach od wakacji stawało się coraz wyraźniejsze.

W końcu – niestety – się spełniło… Pahrump miał być tylko przystankiem w podróży do Kaliforni. Do końca wahaliśmy się, czy u boodnockowych gospodarzy – Marylin i Glena – zostać na jedną noc, i potem z Eddiem ruszyć na podbój Death Valley, czy na dwie – Dolinę Śmierci zwiedzić bez przyczepy a potem pojechać do Kaliforni autostradą. Z samochodem początkowo mieliśmy podejście minimalistyczne. Skasujemy mu błąd i zobaczymy czy się odezwie w drodze. Odezwał się. Nie wyjechaliśmy nawet z Las Vegas, kiedy zaczął wydawać niepokojące odgłosy. Zapaliła się też jakaś kontrolka a komputer pokładowy pokazał błąd. Po chwili do kontrolki „sprawdź silnik” doszła „przegrzanie skrzyni biegów”. No to mamy problem. Powoli i bez szaleństw ruszyliśmy jednak do Pahrump. Vegas nie jest chyba najtańszym miejscem do reperowania samochodu. Tak się nam przynajmniej zdawało, z perspektywy czasu może lepiej było jednak tam zostać.

Dojeżdżamy na miejsce, Glen pracuje niedaleko, więc wpada nas przywitać. Nasi gospodarze mieszkają na małej uliczce – znów parkujemy przyczepę po prostu przed domem, choć tu, w przeciwieństwie do noclegu u Briana i Joy, mamy też wodę i prąd. Odpinamy przyczepę i Glen prowadzi nas do najbliższego warsztatu. Stamtąd odsyłają nas do kolejnego – ponoć jedynego w Pahrump, który zajmuje się skrzyniami biegów, a jak się okazuje to właśnie dolega naszemu Jeepowi.

W warsztacie mają dla nas złą wiadomość. Skrzynię trzeba rozłożyć, sprawdzić co jej dolega, zamówić nowe części… Wszystko to nie dość, że będzie kosztowało majątek, to potrwa parę dni. Jest czwartek. Jeśli jutro zostawimy samochód, to zamówione części dojadą na poniedziałek. Samochód będzie do odbioru we wtorek. No cóż, nie mamy za bardzo wyjścia. Zastanawiamy się przez chwilę, czy przez te parę dni korzystać z uprzejmości naszych gospodarzy, jednak po chwili namysłu decydujemy się przenieść na kemping: Glen i Marylin mieszkają kilka mil od cywilizacji a kemping jest po drugiej stronie plazy od warsztatu (po drodze jest jeszcze supermarket i kasyno). Do tego jeśli mamy siedzieć na miejscu lepiej mieć trochę więcej przestrzeni niż przyczepa i kawałek ulicy, jest szansa, że na kempingu Maciek będzie miał jakieś rozrywki.

Tak też robimy, w piątek rano jedziemy na kemping, z bólem serca i portfela płacimy za 4 noce (ze zniżką Passport America wychodzi 18 USD za noc) i zostawiamy samochód w warsztacie. Mamy silne postanowienie, że do wtorku, poza nadrabianiem zaległości blogowych i planowaniem dalszej trasy dużo śpimy i w ogóle się zanadto nie przemęczamy. I dostaliśmy do czego chcieliśmy – ale znów nie do końca w takiej formie jaka nam odpowiadała.

Kasłanie u Maćka to dla nas nie pierwszyzna – zapalenie oskrzeli przechodziliśmy tyle razy, że gorączka i gruźliczy kaszel to za mało, żebyśmy poszli do lekarza. Z Kaliną, na szczęście (odpukać), nie jesteśmy doświadczeni, więc jak słyszymy charakterystyczny świszczący oddech i nasilający się z godziny na godzinę kaszel postanawiamy, na wszelki wypadek, iść do lekarza. Zwłaszcza, że jest piątkowe popołudnie – wolimy iść teraz niż w sobotę latać po ostrych dyżurach.

Najbliższego pediatrę znajdujemy niecałe dwie mile od kempingu. Co to dla nas! Gorzej, że zamykają się za 20 minut. Tak szybcy nie jesteśmy. Musimy poprosić kempingowych sąsiadów o podwózkę (tym samym zresztą skazując się na kolejne 3 dni troski czy nic nam nie potrzeba i czy może nie podwieźć nas do sklepu albo apteki – jedno i drugie 5 minut na piechotę). Tak czy inaczej zaopiekowali się nami, za co jesteśmy im niezwykle wdzięczni.

Wizyta u lekarza do złudzenia przypominała te, które licznie odbyliśmy z Maćkiem w Libii (co po części jest przyczyną tego, że już do lekarzy nie chodzimy). Pani doktor zbadała Kalinę starając się jej jak najmniej dotykać, stwierdziła, że to wirus, zmierzyła temperaturę i wyszło jej 105 (jak potem przeliczyliśmy okazało się że to 40C) i przepisała antybiotyk. Kalina temperatury nie miała – ręce matki są lepsze niż jakikolwiek termometr i żadnych 40 ani nawet 105 wmówić sobie nie dadzą. Na miejscu jeszcze dostaliśmy terapię nebulizatorem i wyszliśmy ubożsi o 35 dolarów i bogatsi o wiedzę, że nasz mały niejadek waży już 22 funty czyli 10 kilo. No, chyba że waga działała równie dobrze, co termometr… Antybiotyk postanowiliśmy sobie darować.

Następne dni rzeczywiście spaliśmy do późna, i to całą czwórką, może dlatego, że w nocy co chwila któreś smarkało (oba), kasłało (oba), wydawało odgłosy rodem z „The Walking Dead” (Kalina) albo miało gorączkę (Maciek). Na kempingowy basen nie poszliśmy, jak na chore dzieci było trochę za wietrznie. Do wtorku, kiedy mieliśmy odebrać samochód, dzieci powoli zaczęły wychodzić na prostą, wirus zaatakował za to matczyne gardło. Co nas nie zabije to nas wzmocni…

Poza kempingiem w Parhump dokładnie poznaliśmy pobliskie sklepy Smith’s i Walgreen’s oraz kasyno Pahrump Nugget. To ostatnie jak się okazało ma restaurację z bufetem – pierwszego dnia poszliśmy sprawdzić ceny, okazało się, że kosztuje 10,99 USD za dorosłego i pół ceny za dziecko – uznaliśmy, że to trochę za drogo i poszliśmy tam dopiero w poniedziałek, i okazało się, że z kartą klienta kasyna (wyrabianą za darmo) za wszystkich zapłaciliśmy 11,77 USD. W kasynie można też zjeść porządne, niedrogie śniadanie, zostawić Maćka w sali zabaw dla dzieci (zupełnie za darmo!) i pograć w kręgle (jak podzieliliśmy się naszą smutną historią to też zagraliśmy gratis), a także nauczyć się kręglowych podstaw od Patricka, jednego z graczy w lokalnej kręgielnej lidze. W Pahrump jest też galeria sztuki, w której Marylin jest członkiem zarządu, uczelnia, na której wykłada Glen i chór, na którego koncercie byliśmy – Marylin grała na pianinie, Glen był jednym z basów.

Pahrump jest kolejnym ciekawym amerykańskim miasteczkiem. Powstało chyba jako miasto górnicze, dalej na północ zaczynają się kopalnie złota, srebra i czego tam jeszcze dusza zapragnie. Teraz jest przede wszystkim miasteczkiem emerytalnym. Okazało się nawet przy okazji, że nasi drodzy przyjaciele Linn i Lynn z Luizjany planują tu emeryturę. W ich – aktywnym życiowo – przypadku to pewnie te kilkadziesiąt lat po 90. urodzinach. W każdym razie Pahrump nie wydaje się zbytnio zachęcające. Ma wszystko czego człowiek potrzebuje (Wal-mart, Auto-zone, kilka warsztatów, kilka rv resortów), ale nic poza tym.

No właśnie. Ma jeszcze dwa kasyna, w tym Golden Nugget. A to jest prawdziwym centrum miasta. Ma tani bufet, na który chodzą wszyscy, ma kręgle, ma maszyny. Ma nawet bukmachera i kilka kanałów sportowych, ale wbrew zapewnieniom przyjmujących zakłady, wcale nie ten, który pokazywał mecz Polska-Ukraina. W każdym razie, żeby uświadomić raz jeszcze różnicę między polską i amerykańską emeryturą: na warszawskim pl. Hallera zamieszkałym głównie przez emerytów centralne miejsce zajmuje przychodnia. W Pahrumpie kasyno. Poza tym oba są w tym momencie równie interesujące, ale to pl. Hallera ma potencjał, z którym nikomu nie chce się nic zrobić. W pahrumpskim kasynie zapewne można też wygrać pieniądze na nową skrzynię biegów, ale z naszą wrodzoną niechęcią do hazardu wynikającą z notorycznego braku szczęścia, nie sprawdziliśmy. Pan Bóg pewnie miał z nami niezłe utrapienie, nasze modlitwy, żeby zesłał nam kasę na naprawę samochodu zostały niewysłuchane – wszechmogący zza chmurki, wyrywając sobie włosy z brody, warczał pewnie „zagrajcie do cholery, przecież po to Wam w Pahrumpie ten samochód zepsułem, po to kasyno pod nosem umieściłem…!”. We wtorek po południu odebraliśmy samochód z nowiutką skrzynią biegów. Przenieśliśmy się do naszych boondockowych gospodarzy z planem zostania jeszcze dwie noce. Zebraliśmy się z rana i pojechaliśmy do Doliny Śmierci. Nie zdążyliśmy wjechać do końca na pierwszy punkt widokowy – Dante’s View – gdy zapaliła się kontrolka, dokładnie ta sama co poprzednio. Komputer pokładowy znowu pokazał błąd skrzyni biegów. Zawróciliśmy, zaczęliśmy zjeżdżać w dół, w samochodzie uniósł się swąd spalonych hamulców… W warsztacie powiedzieli, że potrzebujemy nowych hamulców. Skrzynia biegów, ich zdaniem, działała bez zarzutu.

Następnego dnia zerwaliśmy się – jak nie my – o 7 rano. Pojechaliśmy do warsztatu przed 8, obiecali że robota zajmie im 3 godziny. Super – pomyśleliśmy, to o 11 ruszymy do Death Valley i jutro z rana spadamy. Samochód odebraliśmy po 15. Podjechaliśmy już tylko zobaczyć opustoszałe miasteczko Rhyolite (o którym napiszemy w osobnym poście). Zadzwoniliśmy do następnych boondockersów, już w Kaliforni, że dojedziemy następnego dnia późnym wieczorem i słynną dolinę zostawiliśmy sobie na jutro.

Następnego ranka – drugi dzień z rzędu! – wstaliśmy bladym świtem i pognaliśmy do nieszczęsnej doliny. Przy podjeździe do Dante’s View – deja vu: kontrolka, error – skrzynia biegów…. Tym razem postanowiliśmy być twardzi i trochę pozwiedzać – wrażenia opiszemy w kolejnym poście. Zważywszy jednak na to, że był piątek i to na dodatek przedświąteczny, dogłębniejsze zwiedzanie tego wyraźnie feralnego dla nas miejsca postanowiliśmy zostawić na jak tu wrócimy za kilka lat, i po niecałych 4 godzinach pojechaliśmy z powrotem do Pahrump.

W warsztacie posprawdzali, podłubali i powiedzieli, że wszystko gra. Nie do końca im uwierzyliśmy, ale nie za bardzo mieliśmy inne wyjście, zapakowaliśmy się i pełni obaw ruszyliśmy w stronę granicy z Kalifornią.

Siedząc przez tydzień w Pahrump w pewnym momencie zaczęliśmy czuć się trochę jak w „Truman Show”. Albo jak w „13. piętrze”. Względnie jak w zakończonym po pierwszym sezonie (z całkiem zrozumiałych powodów) serialu „Persons unknown”. Ludzie wokół byli mili, jedzenie tanie i dobre a pogoda jak z obrazka. Jednocześnie nasz wszechświat w tajemniczy sposób kończył się tuż za granicą z Kalifornią. Zaczęliśmy podejrzewać, że jeden krok za daleko i wpadniemy na ścianę elektromagnetyczną. Albo uciekając z miasta za kolejnym zakrętem zobaczymy znajomą tabliczkę „Pahrump wita”… I rzeczywiście, daleko nie zajechaliśmy. Ale o tym już w kolejnym odcinku.

Skończyliśmy już blogować, więc wyłączyliśmy komentarze. Nasze posty mogą się teraz starzeć w ciszy i godności:)

  • Anonimowy

    09/04/2013

    bo cepkę trzeba ciągnąć, jak ktoś zauważył bez nadbiegu czyli niżej niż D, a zjazdy na L (nie mylić z reduktorem) 🙂 oczywiście nie przy 55 mil/h tylko wolniej.

    Fajno się czyta! Pozdro z zasnieżonej i mroźnej stolicy.

  • 04/04/2013

    a komputer Wam dobrze kontaktuje? ja mam od kilku dni losowe komunikaty błędów, bo kabel zawilgociło (zaśnieżyło??)

  • 03/04/2013

    Bro. Jak przegrzaliście skrzynie, to warto pomyśleć o dodatkowej chłodnicy oleju w skrzyni. Taka impreza dużo nie kosztuje (na częściach after maket) a zdecydowanie pomaga. Z tego co pamiętam przy holowaniu i podjeździe pod górę nie powinno się używać nadbiegu.

Sorry, the comment form is closed at this time.