
Paweł postanowił sobie, że zamorduje żonę. Straceńczą myśl podyktowała mu rozpacz. Żona była jego wrogiem numer jeden oraz zasadniczą przeszkodą na drodze do podróżowania wedle jego widzimisię. Dzień w dzień zatruwała mu życie, dzień w dzień sępimi szponami szarpała jego zdrowie i nerwy i każdego poranka przeistaczała się w symbol klęski*.
Paweł postanowił popełnić zbrodnię nielitościwie doskonałą. Bez cienia miłosierdzia. Jego inwencja twórcza od dawna już odmówiła usług, więc wybrał metodę banalnie prostą i tanią. Przy tym taką, przy której nie sposób oszukać i uniknąć Fatum.
Zbrodnia! Myśl ta zakwitła w nim po raz pierwszy w momencie, kiedy przedzierał się wąskimi chodnikami Siem Reap, a siedemnasty z kolei kierowca tuk-tuka nie przestawał go nagabywać. Dzieciaki rozbiegały się na prawo i lewo, a żona niestrudzenie ciągnęła go na kolejny azjatycki bazar, tym razem w kambodżańskim wydaniu. Znowu zakupy… Znowu tłum, wydawanie pieniędzy na niepotrzebne rzeczy, które potem trzeba będzie targać na plecach aż do Bangkoku.
Nadzieja! Może na tym bazarze będzie spokojniej niż na szalonych ulicach Bangkoku i luźniej niż w zaułkach Luang Prabang? Ale pamiętając, że kilka kilometrów dalej stoi największa atrakcja tej części świata, można było się spodziewać globalnego chaosu w kambodżańskim opakowaniu. Karaoke, cepelia, tłumy… Po głowie Pawła tłukło się więc rozpaczliwe pytanie, jak się z tego wyplątać.
Możliwości były na wyczerpaniu. Grać na czas? Może znalazłyby się jakieś niewidome staruszki, które można by przeprowadzić przez ulicę? O płonne nadzieje! Staruszki? W Siem Reap? Jak na ironię myśl ta naszła go podczas spaceru bocznymi uliczkami za Pokambor, gdzieś niedaleko Wat Preah Prom Rath, której zielone okolice mieszkańcy miasta wykorzystują do ćwiczeń na świeżym powietrzu. Wszyscy mieszkańcy. W każdym wieku. Tak od 3. do 103. roku życia. Tu staruszki mogłyby przeprowadzać turystów przez ulicę!
Może więc odwołać się do swoich licznych gastrycznych dolegliwości? Tylko jak, skoro kuchnia Kambodży, Tajlandii i Laosu okazała się wręcz nektarem na żołądek sponiewierany w tylu innych częściach świata. Paweł może nie zostanie wyznawcą rybiego Amoku, ale laotański Laap czy kambodżanski Lap będą za nim chodzić do końca życia. Poza tym dzieci i tak by się zorientowały, że żołądkowe problemy to ściema. Nie dałby rady przed nimi nic ukryć. W ten sposób tym razem już doprawdy nie wiedział, co ma wymyślić i dlatego zalęgła się w nim zbrodnicza myśl.
Głowę miał zwieszoną z rozpaczy. Zrezygnowanym wzrokiem ogarniał co najwyżej najbliższą okolicę chodnika, tak by nie stracić z oczu dzieciarni lecz mimo to wyłapał w chatkach przylegających do pozastawianego przez samochody chodnika coś, przez co zastygł, a na jego obliczu ukazał się wyraz niemal ekstazy. Chwilę stał tak w zachwycie, aż wreszcie stanowczym krokiem podążył przed siebie. Wobec rysującego się przed nim rychłego kresu udręk uznał, że nie warto tracić czasu.
Za nim podążyła reszta. I tak całą rodziną przekroczyli progi agencji turystycznej, która chwaliła się wielką reklamą z napisem: bike rental. Ten napis był powodem przypływu straceńczej odwagi. W końcu napis „bike rental” był dla nich tylko zachętą. Zaczęli na skuterach w Ayutthai, skuterowo rozkręcili się Chiang Mai, nie zrezygnowali ze skuterów w Thakhek oraz zwiedzili na skuterach płaskowyż Bolaven. Fakt, że weszli również do tej wypożyczalni był naturalny. A przecież wszystko musiało wyglądać naturalnie. Tak, by żona weszła w pułapkę dobrowolnie.
Musicie bowiem wiedzieć, że choć Ola kocha dwa kółka, to kluczem do tej miłości jest silnik spalinowy. Najlepiej automatyczny i w pojemności równej lub większej niż 125 cm3. Taki, który uciągnie po azjatyckich górkach i dołkach dorosłego z dzieckiem, pozwoli wygrzebać się z błotnistych kałuż, pokonać rozsądnej głębokości strumienie i zapewni tyle miejsca w siedzeniu, by zmieścić w nim średniej wielkości świeżego arbuza. Brak silnika jest dla tej miłości zabójczy. Nie tylko dla miłości. Dla osoby, która na rowerze pokonuje zwykle trasę między stacjami miejskiego roweru Veturilo Rondo Starzyńskiego i zoo (czyli około kilometra), i której kondycja nie należy do najlepszych, przejechanie odrobinę dłuższej trasy w kambodżańskim klimacie może być… No właśnie!
Na myśl o zamordowaniu własnej żony Paweł wzdrygnął się gwałtownie i oderwał wzrok od reklamowego baneru. Jego spojrzenie pochwyciła pani zajmująca się wypożyczalnią i zaczęła zachwalać różne sposoby zwiedzania Angkor Wat. „Z rodziną pewnie chciałby Pan pojechać wygodnie…” – jakże odpowiadać na takie pytania racjonalnie, skoro umysł już dawno zawędrował na mordercze ścieżki. Szczególnie, że tuż obok stały całkiem sprawne skutery. Jak wytłumaczyć niechęć do spalinowej wygody i pragnienie pedałowania przez wiele godzin? Na szczęście po ponad sześciu tygodniach w podróży cała rodzina nie wyglądała już na turystów sypiących dolarami na prawo i lewo, więc dość drogie w Kambodży skutery nawet nie zaistniały w rozmowie. „Mamy tutaj takie wygodne i sprawdzone rowery górskie…” – zauważyła pani nieśmiało.
Tak! To był ten czas! Ten moment, w którym można się okazać prawdziwym geniuszem zbrodni. Artystą! Paweł z niepokojem rozejrzał się po stojących rowerach. Brutalnie skrzywił się na widok rowerów górskich obwieszonych przerzutkami niczym bożonarodzeniowe choinki. Wzdrygnął się myśląc o nich jakby łączyły go z nimi chwile, których nie chciałby przeżyć. Jego wzrok zatrzymał się za to na najprostszych rowerach miejskich wyglądających, jakby ktoś wydobył je z holenderskich kanałów. I to w dodatku z fotelikami dla dzieci. Spojrzał na nie dziękczynnie i z uwielbieniem.
„Chcielibyśmy wypożyczyć rowery na kilka dni, żeby zwiedzić Angkor Wat, ale ponieważ jesteśmy z dziećmi więc zostają nam chyba tylko te najprostsze – z fotelikami” – usiadł przed pracowniczką wypożyczalni z obliczem pokrytym (sztucznym) wyrazem przygnębienia. „No niestety, tylko do takich mamy foteliki” – odparła (jakże) zaskakująco. „A ile kosztuje ta wątpliwa przyjemność za dzień” – zapytał Paweł, siląc się słabowitą bladość, co nie jest łatwe po prawie dwóch miesiącach w Azji. „1 dolar za rower plus 1,5 dolara za fotelik, przy dwóch rowerach i dwóch fotelikach 5 USD dziennie” – odparła. „A co pani powie na 12 USD za trzy dni” – zapytał Paweł niepewny, czy pani będzie w stanie skonsumować taki kompromis.
Ukrywał nerwy, bo z jednej strony chciał się potargować, ale z drugiej strony jak kania dżdżu pragnął mieć w posiadaniu maszyny śmierci. Przez tych kilka sekund zawahania pani z drugiej strony lady przeżywał tortury. Prawdziwą gehenną była chwila, kiedy pani sięgnęła po kalkulator. Przepełniający Pawła nerwowy niepokój doszedł wtedy do zenitu. Czy Lukrecja Borgia też targowała się o dolara dziennie? – przemknęło mu przez myśl. „Tak” – usłyszał odpowiedź. Ale wcale nie odnosiła się ona do zadanego w myślach pytania, lecz potwierdzała dostępność bicykli. „Czy chce pan wziąć rowery dzisiaj, czy jutro rano?” – dodała pani z drugiej strony lady.
Przez dłuższą chwilę okropnie zaskoczony Paweł wpatrywał się bezmyślnie w osobę, która wypowiedziała te słowa. Potem wstąpiło w niego radosne ożywienie. Teraz trzeba było tylko wybrać jakieś naprawdę skrzypiące i stare rowery! Z bijącym sercem zaczął je oglądać.
Wyglądały naprawdę obiecująco. Stare, na wąskich oponach, z ledwie trzema przerzutkami z tyłu. Powinny dopełnić swojego morderczego dzieła w ciągu tych trzech dni, które z Olą zaplanowali na Angkor Wat. Do przejechania wychodziło 20-40 kilometrów dziennie. Chyba wystarczająco na jedno skromne morderstwo. Szczególnie, że w grudniu w Siem Reap potrafi być już naprawdę ciepło.
Z drugiej strony kompleks Angkor Wat jest w dużej mierze zalesiony. Zamieszkałe kiedyś przez ponad milion ludzi miasto dawno odzyskała roślinność. Nie ma więc większego problemu, by w obliczu rowerowej słabości znaleźć miejsce w cieniu i odpocząć. Wodę co prawda trzeba sobie kupić, ale sprzedawcy są rozstawieni o rzut beretem. Pawła ogarnął niepokój, pot płynął mu strumieniami, ręce mu się trzęsły. Musiał znaleźć sposób, by nie zostawić żadnego miejsca przypadkowi.
Na szczęście foteliki dla dzieci wymagały przerzucenia z jednego roweru na drugi i regulacji. Paweł miał chwilę, by paść na krzesło i otrzeć pot z czoła. Wtedy dopiero zaczęła mu powoli wracać zdolność myślenia. Rozbudzony zbrodniczymi namiętnościami duch rozpoczął intensywną działalność. Nagle spłynęło na niego olśnienie. Ogromny kompleks Angkor Wat jest za duży na cały dzień jazdy! Nawet jak wyjadą tam wczesnym rankiem (tu uśmiechnął się w duchu, pamiętając jak cała czwórka radzi sobie z porannym wstawaniem), to i tak nie wrócą po zmroku! Po prostu nie sprawdzi świateł w rowerze. Skoro drogi z Angkor do Siem Reap są nieoświetlone, będzie mógł spokojnie liczyć na nieszczęśliwy wypadek…
„To jak, mogą być te rowery? Dzisiaj czy jutro?” – zapytała pani po reinstalacji krzesełka. Paweł poczuł dziki zamęt w umyśle. Nie cofnie się, nie może już się cofnąć. „Tak, weźmiemy jutro oba” – zdecydował bez sprawdzania świateł.
Pozostałe kilkaset metrów do Psar Chas – starego bazaru, do którego szli tego wieczoru, pokonali energicznym tempem. Paweł odczuwał coś w rodzaju ulgi. Postanowił, wdrożył plan w życie, teraz trzeba tylko wykręcić kilka dziesiątek kilometrów na rowerze przez kilka następnych dni. Bazar na brzegu rzeki Siem Reap ostudził jednak jego mordercze zamiary. Okazał się być całkiem przyzwoicie zorganizowany, wcale nie był zalany przez morze pijanych turystów i głośną, prymitywną muzykę. Był całkiem przyjemny, czysty, z pysznym jedzeniem w rozsądnych cenach. I nawet powrotny tuk-tuk do hotelu Prohm Roth Inn (całkiem niedrogiego i przyzwoitego) nie zszargał niczyjej kieszeni.
I wtedy przez głowę Pawła, ten przylegający do najedzonego ciała wiezionego tuk-tukiem organ przemknęła myśl, że może wcale nie trzeba nikogo mordować, a rozległy kompleks Angkor Wat da się zwiedzić pojazdem wyposażonym w silnik spalinowy, albo chociaż elektryczny. Będzie to na pewno droższe niż te 5 USD dziennie, ale może jednak dużo wygodniejsze?
Przyznanie się do błędu nie wchodziło jednak w grę. Mógłby co prawda zrzucić wszystko na upał. Od grudniowego ukropu w Siem Reap każdy może dostać fijoła. Na szczęście pozytywne zaskoczenie Siem Reap, bazarem, a szczególnie jego gastronomiczną stronę udzieliło się wszystkim. Przyjemne miasto, bliskość największej atrakcji w regionie, no i dodatkowo rower za pół darmo, żeby ją zwiedzić!
Szczęśliwie i beztrosko (bez żadnych morderczych zamiarów) można było się przygotować na kilkudniowe zwiedzanie rowerem Angkor Wat. Ola miała szczęście. Upały jej nie dobiły, rowery udźwignęły zapas wody, a te nawet 40 kilometrów rozbijały się na kilkanaście godzin zwiedzania z powolnym spacerowaniem (Kalina w wieku 2,5 lat miała siłę na pół godziny spaceru i 3 godziny marudzenia). A morderczy plan z brakiem świateł?
Był idealny! Jak się okazało, w naszych rowerach działały w sumie dwa światła. W jednym działała przednia lampka, a w drugim tylna. W tandemie było idealnie. Gorzej (lub lepiej w zależności od planu) było, kiedy tandem się rozerwał. I to się raz udało po zmroku. Jechaliśmy dość blisko siebie, Paweł z przodu, Ola z tyłu, kiedy między nas wjechała inna rowerowa ekipa. Paweł skręcił w prawo, Ola za jakimiś ludźmi skręciła w lewo. Paweł był przekonany, że Ola zna drogę i mimo chwilowego rozdzielenia i tak pojedzie dobrze, ale…
Paweł zorientował się po 10 minutach, że za nim nie jedzie Ola, tylko jacyś Francuzi. Wrócił więc do najbliższego skrzyżowania. Czekał i czekał, a potem wrócił jeszcze kawałek. Potem znów podjechał do skrzyżowania, gdzie ostatnio widział Olę i tam już czekał aż do skutku. Ola pojechała trochę dalej za jakąś ekipą i gdy się zorientowała, że się zgubiła, postanowiła jechać dalej w stronę – jak jej się wydawało – miasta. Ale wszystko dobrze się skończyło, jakimś cudem trafiła.
I jednego tylko nie sposób zrozumieć… Dlaczego mianowicie nikt nie reklamuje tanich rowerów jako najlepszego sposobu zwiedzania Angkor Wat z dziećmi?
*Post, nie da się ukryć, lekko humorystyczny, całymi garściami zaczerpnięty z twórczości Joanny Chmielewskiej, zmarłej rok przed naszą rodzinną wizytą w Angkor Wat. Pomijając nasze cieple uczucia wobec książek Chmielewskiej, to naprawdę (bez cienia ironii) polecamy zwiedzanie Angkor Wat na rowerze. Da się to wtedy zrobić naprawdę tanio i własnym tempem. Nawet z dziećmi!
Siem Reap – co robić, czyli garść informacji praktycznych
Gdzie spać? Ponieważ do Siem Reap dojechaliśmy przyzwoicie wcześnie i mieliśmy zamiar spędzić tam co najmniej 3 dni (a tak nam się spodobało, że spędziliśmy 5), więc odwiedziliśmy kilkanaście tanich hosteli i targowaliśmy się ostro. Trzeba jednak przyznać, że wymagania mieliśmy dość mocno wyśrubowane, bo szukaliśmy albo dwójki z bardzo dużymi łóżkami, albo trójki z łóżkami większymi niż standardowa polska jedynka. W końcu wylądowaliśmy w The Prohm Roth Inn. Niestety zgubiły nam się notatki z dokładną ceną za trójkę, ale żadna z wcześniejszych miejscówek nie przebijała tej, jeśli chodzi o stosunek niewielkiej ceny do sporej jakości. Duży, czysty pokój, ogólnodostępne tarasy z wygodnymi leżankami, przyzwoite WiFi (aczkolwiek ze słabym zasięgiem w pokoju), cichy zaułek, a jednocześnie na tyle turystyczny, że w razie desperacji łatwo o tuk-tuka, śniadanie czy piwo wieczorem a nawet o rybki podgryzające stopy w pakiecie z posiłkiem).
Gdzie jeść? Jedliśmy na bazarze. Nie sililiśmy się na zapuszczanie się w rejony miasta, gdzie „turysta nigdy nie dociera”, bo a) woleliśmy ten czas poświęcić na zwiedzanie Angkor Wat, b) po całym dniu zwiedzania nie raduje nas dogadywanie się na migi i ustalanie co jest czym w menu, c) na bazarze karmią naprawdę dobrze, tanio i łatwo się tam znaleźć i spotkać ze znajomymi (pozdrawiamy gorąco Kasię, Marka i Malwinę, czy podróżującą rodzinę z bloga Kasai.
Jak poruszać się po mieście? Rowerem oczywiście:) Najlepiej za dolara, albo coś koło tego. Są oczywiście jeszcze tuk-tuki dla wygodnych, czy skutery-motorynki dla odrobinę mniej wygodnych. Rower jest jednak idealny, bo miasto jest kompaktowe, do Angkor Wat jedzie się kilkanaście minut, ale droga jest w miarę ocieniona, a potem od świątyni do świątyni wystarczy tylko kilka razy nacisnąć pedałem. Pierwszy minus rowerów to fakt, że sprawdzają się tylko przy dzieciach do lat 5. Potem żaden fotelik ich nie udźwignie. Drugi minus to fakt, że do najdalszych (takich, gdzie będziemy prawie sami) świątyń jedzie się nawet kilkadziesiąt kilometrów w jedną stroną. Z dziećmi, w kambodżańskim słońcu i na trochę zdezelowanych rowerach to wyczyn z gatunku tych ekstremalnych. Rozwiązanie? Zawsze można wziąć rower na kilka dni i wytargować przyzwoitą dla nas stawkę za skuter na 1-2-dniową dalszą wycieczkę.
Jeśli kochacie rowery i chcielibyście wydać swoje pieniądze wspierając społecznie odpowiedzialny projekt, to warto też rozważyć The White Bicycles. To teraz największa organizacja wypożyczając rowery w Kambodży. W Siem Reap ma ponad 50 bicykli i współpracuje z wieloma hostelami. Cena za rower to 2USD dziennie. Opłata za wypożyczenie finansuje stypendia dla młodych uczniów.
Zakupy? Czyli przekleństwo Pawła. Oczywiście ten nieszczęsny turystyczny bazar. Ceny zupełnie przyziemne, wybór ogromny, kolory kosmiczne. No i zawsze można poczuć prawdziwy bądź udawany głód i zasiąść na dłuższą chwilę w jednej z dziesiątek knajpek albo wymasować obolałe po zwiedzaniu mięśnie w jednym z wielu salonów masażu:)
Sorry, the comment form is closed at this time.
Agnieszka
Wspaniały, dowcipny opis. Prawie popłakałam się ze śmiechu 🙂 Dziękuję bardzo za cenne wskazówki dotyczące rowerów. Wybieramy się w lutym na 3tyg. Czy szczepiliście się? A jeśli tak, to jakie szczepienia z Waszego punktu widzenia na bazie posiadanego doświadczenia powinnam przyjąć obligatoryjnie?
Bardzo dziękuję za odp i jeszcze raz gratuluję tekstu 🙂
Ps.Gdy byłam mała uwielbiałam „Nas troje i reszta” Jeśli Wasze dzieci nie znają polecam od serducha 🙂 Ten sam dobry dowcip 🙂
osiemstop
Dzięki:))) Nie szczepiliśmy się na nic dodatkowego, poza WZW i dzieciaki na meningokoki i pneumokoki, ale to nie przy okazji tego wyjazdu tylko w ogóle. Antymalarycznie też nic nie braliśmy, tylko starannie smarowaliśmy się muggą.
A „Nas troje..” nie kojarzę, sprawdzimy, dzięki:)