
Po decyzji, by uciec z Bangkoku na północ przyszła kolej na wybranie miejsca na kolejny przystanek. Wybór padł na dawną stolicę Syjamu – Ayutthay’ę, spolszczaną również na Ajutię lub Ajuthaję.Jak dojechać do Ayutthay’i?
Ayutthaya leży 75 km od Bangkoku. To kompaktowe miasteczko z pięknymi świątyniami, idealne do spacerów, zwiedzania rowerem czy skuterem. Nie dziwne, że nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł, bo zazwyczaj to pierwszy backpackerski przystanek w drodze na północ (chyba, że ktoś zrobi go wcześniej podczas jednodniowej wycieczki).
Jak więc dojechać do Ayutthay’i? Prosto:) Pociągiem z dworca Hua Lamphong. Jest naprawdę tanio i miło. Najtaniej chyba da się zwykłym (ORD) pociągiem – 3. klasa za 15B, trochę droższy jest RAPID, na którego my trafiliśmy, a ekspresy to już nawet wydatek grubo ponad 200B. My daliśmy się namówić na 2. klasę (pani w kasie spojrzała się na dzieci i powiedziała” children? no 3rd class, 3rd class for Thais, buy 2. class). Uznaliśmy, że różnica nie jest ogromna (20B a 65B dla dorosłego, przy dziecku zupełne grosze), a w 2. klasie ma się gwarancję miejsca. Później się okazało, że w 3. klasie przy wyjeździe z Bangkoku były jeszcze miejsca, przepełniła się dopiero na trzeciej czy czwartej stacji.
O TYM PRZECZYTASZ W TYM WPISIE
Ayutthaya – promem bliżej!
W Ayutthay’i z hardą miną minęliśmy wszystkie tuktuki. W końcu z szybkiego rzutu okiem na mapę wynikało, że do centrum miasta jest rzut beretem. Co prawda, centrum Ayutthay’i jest położone na rzecznej wyspie, ale na mapie widać było, że nieopodal jest most.
Szliśmy więc do niego i szliśmy, przebijając się przez szerokie ulice i odmawiając kolejnym propozycjom transportowym. W dodatku nie byliśmy sami, bo niedaleko nas tą samą drogą szła inna backapckerska para. Ale nawet oni widać, że się trochę zmęczyli. A my, ciągnąc za sobą dwójkę dzieci w pewnym momencie mieliśmy już naprawdę dosyć.
Jak to się stało że nie załapaliśmy z przewodnika, że naprzeciwko stacji jest prom, który zaoszczędziłby nam ponad godzinę spaceru, tego nie wiemy. Ponieważ najlepiej uczy się na własnych błędach, to podpowiemy: prosto z dworca trzeba przejść przez ulicę i wejść w uliczkę prowadzącą do rzeki. Nad rzeką uiścić opłatę w wysokości 5B od łebka i przepłynąć łódeczką na drugą stronę. I jest się w samym centrum Ayutthay’i.
No ale za pierwszym razem te 5B zaoszczędziliśmy i zanim dotarliśmy na główną ulicę, trochę musieliśmy się nachodzić. Nocleg znaleźliśmy na uliczce, gdzie skupiły się wszystkie hostele. Nasz był na samym końcu, nazywał się po prostu Ayutthaya Guesthouse i był bardzo przyjemny. Dostaliśmy duży pokój z trzema wygodnymi (czytaj naprawdę twardymi) łóżkami za 350B (w sezonie – 450B). Jego zasadniczą zaletą było to, że w kawiarence na dole serwowano tylko śniadania. Na wieczorne piwo i muzykę na żywo trzeba było się udać do sąsiadów w budynku obok.
Sama Ayutthaya na pierwszy rzut oka nie zachwyca. Główna ulica jest wstrętna, brzeg rzeki mało wykorzystany (udało nam się znaleźć jedną restaurację z rybą i widokiem na rzekę i zdecydowanie nie polecamy), ale warto tam spędzić przynajmniej dwa – trzy dni.
Ten czas można poświęcić nie tylko na zwiedzanie z pasażerami na gapę na ramionach, ale także na wzmocnienie kondycji fizycznej (na przykład na wypadek podczepienia się do ramion i głowy pasażera na gapę).
My spędziliśmy trochę więcej, gdyż pierwszego dnia mieliśmy mały falstart. Przy śniadaniu okazało się, że Kalinie coś zaszkodziło (i z impetem wróciło, prosto na mamusię). Na wszelki wypadek postanowiliśmy zrobić jej dzień wolny. Ola została z nią w guesthousie.
Oczywiście zapłakana i półprzytomna Kalina w pokoju natychmiast odzyskała wigor i do końca dnia nie wykazała żadnych niepokojących objawów, więc Oli udało się wyjść z nią na krótki spacer po okolicy – tyle wystarczyło, żeby pod wierzchnią warstwą dostrzec urok miasta. Nawet nie zbaczając zbytnio z głównej ulicy, tu i ówdzie między brzydkimi budynkami można odnaleźć kolorową świątynię czy starą, kamienną stupę.
Jest też centrum handlowe z KFC, które łatwo odnaleźć, bo ciągnie do niego młodzież z okolicznych szkół. A nam przydało się głównie ze względu na kantor (jeden z nielicznych w mieście) oraz spożywczy, wyraźnie tańszy niż inne w okolicy (zarówno małe – prywatne jak i większe – 7-11 oraz Tesco).
Ayutthaya. Nasz pierwszy raz z dzieckiem na skuterze
Tymczasem Paweł z Maćkiem wynajęli skuter (200B – naprzeciwko Ayutthaya Guesthouse) i pojechali zwiedzić królewski pałac Bang Pa-In. To było nasze pierwsze doświadczenie w jeżdżeniu skuterem z małym pasażerem po Tajlandii. I na pewno najspokojniejsze i najbezpieczniejsze (choćby przez dostępność skutera z fotelikiem dla dziecka) mimo niesamowitej ulewy w drodze powrotnej.
Trasa do Bang Pa-In jest idealna na pierwszą wyprawę skuterem z dzieckiem. Ayutthaya, choć ma prawie 150 tysięcy mieszkańców, to zaskakująco prowincjonalne miasteczko. Ruch uliczny jest dość mały i (jak na Tajlandię) spokojny, do pałacu jedzie się prostą drogą z szerokim poboczem. Jedynym wyzwaniem może być przejazd przez most, na którym można się trochę pogubić i trzeba przeskoczyć dość szybko przez cztery pasy włączając się do ruchu. Ale kierowcy są wyrozumiali, a ruch spokojny. Achievement unlocked – jak to mówią.
Sam pałac Bang Pa-In to niezwykle przyjemne miejsce do spędzenia kilku godzin. Piękna architektura, trochę historii, zadbana zieleń, niewielu turystów (mimo tego, że nawet bez skutera nie jest trudno do niego dotrzeć zarówno z Bangkoku jak i Ayutthay’i) – bardzo znośna mieszanka na spacer z 5-latkiem. Pałacowy kompleks powstał jeszcze w XVII w., ale większość budynków pochodzi sprzed niewiele ponad 100 lat. Pałac jest nadal używany przez rodzinę królewską, ale bardzo rzadko, i praktycznie w całości jest udostępniony zwiedzającym. Ma kilka urzekających drobnostek, które można przegapić, np. niewielki biały domek na wodzie, czy żywopłotowe słonie, które bardzo spodobały się Maćkowi.
Warto też z parkingu wybrać się na drugą stronę rzeki do świątyni Wat Niwet Thamaprawat, która z zewnątrz wygląda zupełnie jak mały gotycki kościół, gdzieś na francuskiej prowincji. Kontrast między gotyckim zewnętrzem a buddyjskim wnętrzem jest uderzający. Dodatkową, a być może nawet główną, atrakcją jest transport do świątyni. Dociera się do niej darmową kolejką linową, którą Maciek wprost pokochał.
Już przy zwiedzaniu świątyni wiedzieliśmy, że z powrotem może być nietęgo, ale nie daliśmy się przestraszyć ogromnym chmurom. Dorwały nas oczywiście na drodze pośrodku totalnego pustkowia. Zanim znaleźliśmy daszek przemokliśmy zupełnie i po 10 minutach uznaliśmy, że skoro mamy stać i trząść się z zimna, to już lepiej jedźmy powoli do hostelu. Ulewa trochę zniechęciła Maćka do następnych wypraw skuterowych. Na szczęście w końcu dał się przekonać, że to był nasz pierwszy i ostatni przejazd w deszczu. A żeby nie było tego złego co by na dobre nie wyszło, to deszcz wygonił na ulicę wielkiego warana. Minęliśmy go w niewielkiej odległości, obserwując jak zamiata ogonem uciekając w krzaki.
Ayutthaya – najlepiej rowerem
Następnego dnia już bez niespodzianek ruszyliśmy zwiedzać okolicę. Rundkę po świątyniach na wyspie zrobiliśmy w całości piechotą, dwie położone trochę dalej zwiedziliśmy wynajmując tuk-tuka (dzieci nam po dłuższym spacerze i drobnym wypadku Maćka odmówiły współpracy), wybraliśmy się też na dalszą wycieczkę rowerami. I taki sposób zwiedzania najbardziej polecamy.
Kierowcy tuk-tuków rzucają bardzo turystycznie podkręcone stawki i znajdują na nie chętnych, na skuter atrakcje są za blisko i można tym razem na takiej wygodzie zaoszczędzić. Zostają rowery. Wszystkie świątynie są w odległości krótkiej lub odrobinę dłuższej niż krótka przejażdżki rowerem. W tym samym miejscu, co skuter udało nam się wypożyczyć rower z dwoma siodełkami dla dzieci. Maciek usiadł na tylnym, Kalina na przednim, Paweł dał radę ich pociągnąć, a Ola popędziła za nimi na własnym rowerze.
Taki sposób zwiedzania okazał się również bezpieczniejszy niż spacery. Żeby wykorzystać na początku wyjazdu limit nieszczęść (tfu tfu odpukać) w drodze do jednej ze świątyń Maciek tak niefortunnie się potknął, że zaliczył czołem krawężnik. Chlusnęła krew, zostanie mała blizna, ale obyło się na strachu, Maciek zresztą ma tendencję do upiększania sobie lica na początku naszych wyjazdów.
Świątynie Ayutthay’i
A świątynie? Wszyscy w opisach Ayutthay’i podkreślają, że świadczą one o świetności miasta zanim 250 lat temu zostało doszczętnie złupione przez obce wojska, a na nową stolicę wybrano Bangkok. W zupełności się z tym zgadzamy, a posta piszemy już po wyjeździe z Tajlandii więc mamy porównanie. Świątynie Ayutthay’i robią niesamowite wrażenie. Tych na wyspie nie będziemy wymieniać, bo trzeba zobaczyć każdą z nich.
Z miejsc poza wyspą polecamy Wat Chai Wattanaram – według Lonely Planet – jedną z najczęściej fotografowanych miejscowych świątyń – w co jesteśmy w stanie uwierzyć – też dziwnym trafem w tym poście najwięcej zdjęć jest właśnie stamtąd. Przewodnik poleca, by zwiedzać ją przy zachodzie słońca i zupełnie przypadkiem właśnie wtedy tam trafiliśmy. 35-metrowa stupa, z której słońce wydobywa żywe, płonące kolory robi niesamowite wrażenie. A dodatkowo można na nią wejść i sfotografować okolicę i przepływającą tuż obok rzekę.
Kilkukilometrową wycieczkę rowerową przez okoliczne wioski można też zrobić do Phu Khao Thong. Czeka nas tam stupa, z której rozciąga się fantastyczny widok na okolicę. Lonely Planet mówi co prawda o widoku na miasto, ale to spore nadużycie, bo widać głównie okoliczne wioski i kilka wystających tu i tam świątynnych stup.
Ayutthaya. Szkielety i psy
Nie starczyło nam za to motywacji i siły (bo czasu w sumie mamy sporo), by pojechać na południe od wyspy i zobaczyć historyczne „etniczne” dzielnice miasta z japońskim pawilonem i katolickim kościołem, który został po Europejczykach, głównie Portugalczykach. W wiekach świetności Ayutthay’i mieszkało ich tu ponad dwa tysiące. A teraz podobno zostało tylko 40 szkieletów…
Przewodnik ostrzega w Auyttahay’i przed stadami dzikich psów i po zmroku rzeczywiście nie wygląda to przyjemnie. Wędrują takie bestie po kilka sztuk, śpią na środku ulicy i nie wiadomo jakie mają zamiary, szczególnie, że nasze dzieci nie przepadają za psami i bardzo strategicznie potrafią zakrzyknąć z całych sił kilka metrów od niezbyt przyjaźnie wyglądającego kundla „Boję się pieska”.
Niemniej jednak spacerowaliśmy przez kilka wieczorów po mieście i żaden z psów nie wykazał złych zamiarów. Staraliśmy się nie dawać im zbyt wielu okazji. Kilka razy zawróciliśmy z ciemnej uliczki widząc stadko, która ją opanowała. Psów po drodze w Tajlandii będzie jeszcze sporo, ale Auytthaya po zmroku miejscami faktycznie wygląda bardziej jak schronisko (dla psów) niż miasto (dla ludzi).
Na koniec pogrążymy się jeszcze trochę jako podróżująca rodzina, która nie ma czasu na planowanie i dobre pakowanie. Kiedy Maciek wyrżnął w krawężnik, wykazaliśmy się jak zwykle pełnym profesjonalizmem (jakby dawali jakieś nagrody za najgorzej ogarniętych rodziców to zachęcamy do zgłoszenia nas) gdyż nie tylko nie mieliśmy przy sobie mokrych chusteczek, ba, nie mieliśmy żadnych chusteczek, plasterków i co tam jeszcze każdy porządny rodzic zawsze ma na podorędziu.
Zatamowaliśmy więc krwotok – nomen omen – tamponem i przewiązaliśmy czoło koszulą. Może nie mamy plasterków z myszką miki ale w dżungli nikt nam nie podskoczy!
Sorry, the comment form is closed at this time.
Elżbieta
Dziękuję serdecznie za wskazówki, z pewnością ułatwiły nam zaplanowanie ostatniego dnia roku 2018 w tym mieście?
Dodam tylko dla podróżujących w przyszłym roku, ze od 29 gru do 2 sty wstępy do wszystkich świątyń były bezpłatne.
Pozdrawiam serdecznie
osiemstop
Dobrze wiedzieć, dzięki!
Powroty - blog
Kojarzycie, czy koło 6-7 rano da się już złapać pociąg?
osiemstop
Na pewno było ich kilka dziennie, ale czy tak rano to nie pamiętamy, o tej porze zwykle śpimy w najlepsze 🙂
Alice. / ZakatkiMarzen.pl
Zdecydowanie Tajlandia jest na mojej liście marzeń. Piękne zdjęcia, to miasto także muszę odwiedzić. 🙂
osiemstop
Polecamy, nas Tajlandia urzekła, na pewno wrócimy!
kamila
Tajlandia, Bangkok, Ayutthaya – to wszystko mam na swojej liście, jednak dotychczas czekaliśmy, aż dzieci podrosną, żeby zostawić je dziadkom i ruszyć w piękną podróż we dwoje. Wy jednak udowadniacie, że można i z dziećmi. Jestem pod wrażeniem i podziwiam!
http://kamtraveller.blogspot.com/
osiemstop
Nie czekaj, bierz dzieciaki i jedź z nimi! Pozdrawiamy:)
osiemstop
🙂
kasai.eu
Och jak ja Was lubię! A za ten wpis to kocham ogromnie nawet! Siedzę i notuje! 😉 Przy tych wszystkich blogach gdzie achy i ochy i zero praktycznych informacji jesteście jak diament :))) Pozdrawiam zamotana w Tajlandii Kasia
Gdzie jest maluch
Z tymi psami to szczera prawda. Szliśmy po zmroku i w pewnym momencie zrobiło się bardzo nieciekawie. Od tamtego zdarzenia zawsze miałem kilka kamieni w kieszeni tak na wszelki wypadek.
Szkoda, że nie ma zdjęcia skutera z fotelikiem! Bardzo chciałbym też takie cudo zobaczyć 🙂
pozdrawiam
osiemstop
Tak mniej więcej to wyglądało:
http://photos.travellerspoint.com/452531/11_1330402324224_photo%205.JPG (tylko chyba było bez tej podpórki, jakoś inaczej montowane, ale idea ta sama).
pozdrawiamy!
Gdzie jest maluch
Hi hi fajne, ciekawość zaspokojona 🙂 dzięki
Podobny wynalazek do przewozu dzieci widzieliśmy w Vinales na Kubie, tylko tam chyba deficyt metalu, więc siodełko jest drewniane, a z racji deficytu na pojazdy zamontowane do roweru:
http://2.bp.blogspot.com/-dJbWFlwMSP0/U59WYWQ7JzI/AAAAAAAAK9Q/5YAx2iLyBjU/s1600/DSC_0906.jpg
pozdrawiam
osiemstop
Fotelik to może trochę za dużo powiedziane, bardziej taki poddupnik montowany między kierowcą a kierownicą. Niestety montowane na śruby, jakby były montowane bez konieczności wwiercania się w cokolwiek to byśmy kupili:)
A rzeczywiście ta wypożyczalnia w Ayutthaya'i była jedyną child-friendly na dotychczasowej trasie.
Pozdrawiamy z Wientian!
Chwytaj Dzien
Skutera z fotelikiem dla dziecka jeszcze nigdzie nie udało nam się spotkać! :))))