
Płaskowyż Bolaven – kraina mniejszości, deszczowców, słoni, kawy i wodospadów, był celem naszego przyjazdu do Pakse. A że chwilę wcześniej policzyliśmy, jak mało czasu zostało nam do powrotu do Warszawy, to po raz pierwszy zaczęliśmy się naprawdę spieszyć i łykać atrakcje w iście japońskim stylu. Oczywiście, łykaliśmy je na skuterach!
O TYM PRZECZYTASZ W TYM WPISIE
Pętla Bolaven
Bolaven loop, czyli skuterowa pętla po płaskowyżu Bolaven to jedna z lepiej opisanych skuterowych tras w Laosie. W anglojęzycznym internecie znajdziecie dziesiątki stron z mapkami, grafikami i poradami. Jedną z bardziej przydatnych jest Bolaven.com. Może opisy na niej nie imponują głębią, ale jak na pierwsze źródło informacji dostaniecie całkiem sporo wskazówek. Jeśli chodzi o pętlę, to nie ograniczono się do mapki, ale ktoś zadał sobie sporo trudu i graficznie przedstawił kluczowe skrzyżowania z ważnymi budynkami!
O płaskowyżu przeczytaliśmy jeszcze przed wyjazdem do Laosu. Zachęcił już nas sam opis. Wyniesiony na 1000-1300 metrów nad poziom morza krater dawnego wulkanu o średnicy około 40 kilometrów, w dodatku z własnym mikroklimatem, wodospadami pięknymi jak w Oregonie, słoniami, plantacjami różnych dobrych rzeczy. Brzmiało jak jakiś inny świat, idealny na kolejną kilkudniową ucieczkę skuterem w bok z głównego szlaku, którym nieuchronnie zmierzaliśmy ku południowym granicom Laosu. A żeby było jeszcze ciekawiej, Płaskowyż Bolaven jest ojczyzną laotańskiej kawy. W kraterze uprawia się zarówno popularne: arabikę i robustę, ale też inne, zdecydowanie mniej znane, gatunki. Robi się to przemysłowo, domowo i fair-trade’owo. Domowej i fair-trade’owej kawy napijecie się w knajpkach i homestay’ach. Proces jej uprawy i wypalania możecie obejrzeć też na małych, przydrożnych uprawach, które nastawiły się na turystów. Kawa będzie Wam towarzyszyć przez całą drogę na Pętli Bolaven.
Płaskowyż mocno poleciła też nam pomoc domowa u Toma i Mary, których odwiedziliśmy w Wientianie. Jej rodzina należy do jednej z mniejszości zamieszkujących Bolaven. To kraina niezwykle bogata etnicznie. A przecież w Azji Południowo-Wschodniej to naprawdę trudna konkurencja i wybić się etnicznością nie jest łatwo… Płaskowyż zasiedlają między innymi takie grupy jak Alak, Katou, Nghe, Arious, Ong, Loven czy Souei. Jedne, jak Alakowie, liczą tylko kilka tysięcy osób, inne jak Souei (znani też jako Kuy) są oceniane nawet na ponad pół miliona i rozciągają się na całą Azję Południowo-Wschodnią.
Duża czy mała Pętla Bolaven?
Skuterowa Pętla Bolaven to tak naprawdę dwie trasy do wyboru: duża – czterodniowa (ok. 320 km) i mała – dwudniowa (ok. 120 km). Ta pierwsza jest naprawdę łatwa – prowadzi wygodną, asfaltową trasą. Wybraliśmy ją jednak nie tyle z racji skali trudności, co z braku czasu. Dłuższa trasa ma podobno jeden trudniejszy fragment – kilkadziesiąt kilometrów za Paksong trzeba odbić w lewo, żeby starą, piaszczysto-glinianą drogą przejechać przez krawędź krateru na jego drugą stronę, a następnie okrążyć go od wschodu po zewnętrznej stronie. A z racji bardzo wilgotnego klimatu i ciągłych deszczy może być to faktycznie niezbyt miła część wyprawy. Obie trasy mają też jeden średnio przyjemny do jazdy fragment – to kilkadziesiąt kilometrów między Paksong a Pakse. Jest tam co prawda kilka ciekawych atrakcji, ale ponieważ to główna trasa do Pakse, to ruch jest spory, często pada i w tej kombinacji jazda skuterem staje się mniej zachęcająca niż zwykle.
Na kilku blogach znaleźliśmy sugestię, by nie nie marnować czasu na większą pętlę. Najciekawsze widoki i wodospady są na „mniejszej” części obu pętli, a fragment trasy w okolicach Bane Beng Phou Kham jest naprawdę fatalny. Gdybyśmy mieli więcej czasu, to na pewno byśmy sprawdzili, no ale niestety. Może następnym razem. Podsumowując: większa pętla jest raczej niepolecana, ale i tak byśmy nią pojechali, gdyby tylko starczyło nam czasu!

Droga na Płaskowyżu Bolaven
Płaskowyż Bolaven o zmroku
O naszym planie na Bolaven trochę napisaliśmy w poprzednim poście. Wypożyczyliśmy rano skutery w Pakse, wczesnym popołudniem mieliśmy zakończyć zwiedzanie Wat Phu po drugiej stronie Mekongu i przed zmrokiem planowaliśmy zameldować się w pierwszym hotelu na płaskowyżu. Niestety „Świątynia na Górze” nas tak wymęczyła, że zmrok złapał nas już na rogatkach Pakse. Ponieważ z mapki wynikało, że pierwszy hotel jest już na 38. kilometrze przy wodospadzie Pusuam (Tad Pusuam), to uznaliśmy, że w mniej niż godzinę tam dojedziemy. I porzuciliśmy pokusę spędzenia na spokojnie kolejnej nocy w Pakse.
Na płaskowyż zaczęliśmy się wznosić na naszych dwóch blaszanych rumakach już po zmroku. Jechaliśmy spoglądając nerwowo na licznik i odliczaliśmy kolejne kilometry. W końcu trafiliśmy na jakieś oświetlone skrzyżowanie z boczną drogą, która powinna nas zaprowadzić do Tad Pusuam. Po kolejnych kilku kilometrach dojechaliśmy do bramy wejściowej na teren wodospadu. Problem polegał tylko na tym, że wodospad był już nieczynny:) A po guesthousie nie było śladu. Pokrążyliśmy chwilę przy płocie, udało nam się nawet znaleźć jakiś budynek z żywymi ludźmi, ale nikt nie załapał o co nam chodzi, a nawet jeśli załapali, to nie byli nam w stanie odpowiedzieć, gdzie jest najbliższy nocleg.
Wróciliśmy więc do głównej drogi. Na skrzyżowaniu był bar. Widzieliśmy go skręcając ku Tad Pusuam, ale uznaliśmy, że nie jesteśmy jeszcze aż tak zdesperowani, by go odwiedzić. Za drugim razem desperacja nam nieco wzrosła, więc zapytaliśmy się trójki Laotańczyków siedzących na tarasie o miejsce do spania. Okazało się jednak, że 1) kraina kawy, krainą kawy, a człowiek pić musi, więc Panowie i jedna Pani byli dość nieprzytomni, 2) ich angielski był całkiem dobry, bo byli w stanie powiedzieć „Come, drink!” oraz 3) na koniec dodać „No hotel, go Pakse”.
„No hotel” to zdecydowanie nie było to, co chcieliśmy usłyszeć. „Come, drink!” już bardziej, ale raczej po znalezieniu noclegu. Biliśmy się przez chwilę z myślami, bo choć mapa do kolejnego noclegu dawała nam tylko 20 km (Katu Homestay, KM60), to już jej nie wierzyliśmy. Poza tym zrobiło się zupełnie ciemno. Nie padało, ale jak to mówią o Bolaven „be prepared for anything”. W końcu zdecydowaliśmy się jechać. Miejscowym wierzyliśmy jeszcze mniej niż mapie i słusznie jej nie wierzyliśmy, bo była nieaktualna – wyjaśnienie na końcu postu. Poza tym 20 km to nie tak dużo, a jeśli będziemy musieli wracać, to przynajmniej znajomymi już ścieżkami.

Coś być musi do cholery za zakrętem!
Przyspieszyliśmy więc trochę, co skutecznie uśpiło zarówno Maćka i Kalinę i zaczęliśmy połykać kolejne kilometry. Było całkiem ciepło, ale też nauczeni poprzednimi doświadczeniami zabraliśmy trochę ciepłych ubrań. Księżyc i gwiazdy nad głowami świeciły mocno niczym w Utah, oświetlając równą i szeroką drogę, było pusto, cicho, przez ponad pół godziny nie minął nas ani jeden samochód. Oczywiście szybko minęliśmy, jak to zwykle po zmroku, doskonale oznakowaną drogę do wodospadu Champi (Tad Champee/Champi). Cóż, jak się człowiek spieszy i nie może poczekać, to mu wodospady uciekają…
Katu Homestay – najlepszy nocleg na Płaskowyżu Bolaven
W końcu, tuż przed godz. 22, dojechaliśmy do tabliczki zapraszającej do Katu Homestay pana Vienga. Zjechaliśmy na boczną dróżkę, pomanewrowaliśmy trochę między ogrodzonymi domami, aż w końcu kolejna tabliczka doprowadziła nas pod czyjeś drzwi. Na szczęście pan Vieng jeszcze nie spał. Albo może spał, ale jeśli czteroosobowa rodzina zajeżdża na skuterach pod dom, którego ściany są zbudowane z bambusów i mat, to trudno się nie obudzić.
Pan Vieng mocno się zdziwił, że przyjechaliśmy o tej porze, a wręcz lekko nas zrugał dobrym angielskim za jeżdżenie po zmroku. Ale poza tym okazał się przesympatycznym człowiekiem, ugościł nas serdecznie, a nawet jeszcze o tej porze nakarmił i to nie byle czym bo własnoręcznie prażonymi orzeszkami ziemnymi ze swojego pola. Jeśli lubicie orzeszki z supermarketu, to lepiej nie próbujcie tych od pana Vienga. Ciężko wam będzie wrócić do taniej przekąski z torebki. Na kawę było już za późno, ale obiecano nam ją rano.
W końcu pan Vieng zaprowadził nas do pokoju na piętrze sąsiadującego z jego własną sypialnią. W pokoju było kilka materaców rozłożonych na podłodze, z moskitierami zwisającymi nisko nad głową. To był jeden z najtańszych (jeśli nas pamięć nie myli 25 000 kipów za wszystkich) a jednocześnie najprzyjemniejszych noclegów na naszej trasie. Wygodnie, cicho, a następnego ranka na śniadanie w końcu doczekaliśmy się pysznej arabiki pochodzącej z uprawy pana Vienga i kolejnych porcji pysznych orzeszków ziemnych, w których zasmakowaliśmy poprzedniego dnia.
Mieliśmy też okazję porozmawiać chwilę z panem Viengiem. Jego żona wyszła do pracy, zabierając do szkoły córki. Pan Vieng opowiedział nam, że mieszkańcy wioski należą do grupy etnicznej Katu, której większa część zamieszkuje Wietnam. Na jakimś blogu znaleźliśmy historię, że mieszkańcy wioski pana Vienga zdecydowali się ją w całości przenieść na Bolaven z pogranicza Wientamu i Laosu mniej więcej 40 lat temu w poszukiwaniu lepszego miejsca do życia. Nam pan Vieng o tym nie wspomniał. Ucieczka całą wioską z ogarniętego wojną Wietnamu brzmi sensownie, ale płaskowyż Bolaven nie był też wtedy najlepszym adresem. Było to jedno z najintensywniej bombardowanych przez Amerykanów terytoriów w Laosie i jeszcze teraz zdarza się sporo wypadków przez leżące wszędzie niewybuchy.
Jaka by ich historia miejscowych Katu nie była, to teraz w wiosce pana Vienga mieszka około 600 osób. Mają swoją szkołę, jest dobre połączenie z Pakse, praca przy uprawach kawy i turystach. Kobiety również tkają, sprzedając swoją produkcję na miejscu, ale też wysyłając ją nawet do Luang Prabang. Ojciec pana Vienga pracuje na swoim polu, gdzie uprawia kawę, a potem sprzedaje ją dużej palarni po drodze do Pakse. Uprawia arabikę, robustę i liberikę. Vieng mu przy tym pomaga, ale ponieważ nie ma z tego wielkich pieniędzy, to dodatkowo postanowił też obsługiwać turystów, których w okolicy przybywa. Stąd pomysł na noclegi i sprzedaż kawy i orzeszków. Pomysł, który może nie przynosi milionów, ale działa. Kawa jest pyszna, orzeszki nawet bardziej i choć mieliśmy spędzić cały dzień w drodze i wagę bagaży trzymaliśmy w sztywnych ryzach, to i tak kupiliśmy paczkę kawy i dużo więcej orzeszków.
Chętnie byśmy przegadali z panem Viengiem jeszcze z parę godzin, ale się nam spieszyło, a i on wyglądał na raczej zajętego. Zapytaliśmy więc tylko jeszcze, gdzie nauczył się tak dobrze mówić po angielsku, na co pan Vieng odpowiedział, że przez rozmowy z turystami. To niesamowite, że można całe życie spędzić w malutkiej wiosce gdzieś w Laosie, a jednocześnie mówić doskonale po angielsku, mieć pomysł na biznes i całkiem sprawnie go realizować. Jeśli kiedyś zawędrujecie na płaskowyż Bolaven, to koniecznie zatrzymajcie się w Katu Homestay i pogadajcie chwilę z panem Viengiem.
Tad Lo i wodospady wokół
Tad Lo (Tadlo) to miejscowość, do której trzeba skręcić w prawo na 80. kilometrze pętli. Travelfish opisuje to miejsce jako „raj dla plecakowców”, dodając, że wieś staje się coraz bardziej popularna, co ma swoje plusy i minusy. Z oczywistych plusów warto wymienić kilka rozsądnych cenowo knajp. Z minusów – to tu poczujecie, że wcale nie jesteście „off the beaten track” jak to dumnie opisują ludzie na blogach. Dziesiątki skuterów zaparkowanych przy głównej uliczce, czy minikorek do wąskiego mostu dobitnie uświadomią Wam, że pętlę tak jak wy przemierzają jednocześnie setki turystów.
To też nie tyle raj dla plecakowców, co coraz bardziej turystyczna miejscowość, korzystająca z bliskości trzech wodospadów: Tad Lo, Tad Hang i Tad Suong. My zaczęliśmy naszą przygodę z okolicą od tego ostatniego. Większość przewodników opisuje Tad Suong jako najlepszy wodospad z całej trójki i chyba się z nimi zgodzimy. Wodospad jest położony dużo wyżej niż Tad Lo, na krawędzi stromego urwiska. Trzeba się do niego kawałek powspinać, ale dość cywilizowaną ścieżką ze schodami i poręczami. W porze deszczowej podobno można tylko stanąć sobie przy krawędzi. A w porze suchej można pójść dalej i nie tylko spojrzeć z krawędzi kilkaset metrów w dół i kilkanaście kilometrów przed siebie, ale też znaleźć dobre miejsce i się wykąpać. Baseniki przy krawędzi są dość płytkie, więc dla dorosłych to bardziej chodzenie po kolana w wodzie, ale dla dzieciaków to idealna głębokość. Woda na tych tarasach nie była szczególnie zachęcająca do pełnych kąpieli. Wolny przepływ zbiera muł i liście, a jednocześnie progi nie zatrzymują wody na tyle długo, by słońce mogło ją ogrzać.
Lepsze miejsce do pływania jest kilkaset metrów w górę rzeki od krawędzi. Są tam duże skały wśród których potworzyły się dość głębokie oczka wodne. Jest z nimi jednak problem. Dojść do nich można tylko po bardzo ostrych i dość sporych kamieniach. Łatwo też tam wskoczyć, ale trudniej się czegoś przytrzymać i wyjść. To zdecydowanie nie jest miejsce dla małych dzieci, ale dla dość odważnych trochę starszych podróżników, o czym świadczył mały tłumek, kiedy tam zawędrowaliśmy.
Widoki z Tad Suong zapierają dech w piersiach. Z krawędzi widać góry po drugiej stronie płaskowyżu. Fotki się wręcz same robią…

Tad Suong: osiem stóp i czworo pleców z widokiem na płaskowyż Bolaven.
Jadąc od strony Tad Suong wjeżdża się do Tad Lo niejako od tyłu, dróżką trudną do pokonania dla samochodów. Pierwsze co widać (poza jakimś resortem ze średniej półki) to wodospad Tad Hang. Najmniejszy i najspokojniejszy z trójki. Leży praktycznie w środku miejscowości. I widać też na jego przykładzie, że to nie tyle raj, co po prostu już mocno turystyczna „destynacja”. Jedna restauracja jest praktycznie u podnóża wodospadu. Nad nim nadbudowano szereg domków, które nie sposób wyrzucić z kadru robiąc zdjęcie. Druga restauracja jest 200 metrów dalej. No i jest jeszcze most, po którym co chwila ktoś przejeżdża, najczęściej trąbiąc, by przesunąć turystów strzelających fotki. A po drugiej stronie mostu bajorko, w którym poi się zwierzęta zamknięte „ścianą” średnio urokliwych chałupek. Jeśli to ma być raj, to my chyba jeszcze trochę pogrzeszymy.
Tad Hang to jednak podobno najlepsza miejscówka do kąpieli w okolicy. Trzeba tylko wejść na górę, czego my nie zrobiliśmy. Da się za to spokojnie podejść pod wodospad od strony restauracji, która na szczęście nie zawłaszczyła zupełnie ścieżki. Śliskie kamienie nie budzą zaufania, ale wyglądają na gorszą przeszkodę niż są w rzeczywistości.
Kiedy jedliśmy obiad w tańszej z dwóch restauracji, dotarło do nas, że najlepiej będzie szybko zobaczyć trzeci z wodospadów, a potem w półtorej godziny dojechać do Paksong i tam spędzić drugą noc. Jakaś dobra dusza widząc nasze potyczki nad przewodnikiem oraz znudzenie Maćka i Kaliny podpowiedziała jeszcze, że po drodze do Tad Lo jest bród, w którym codziennie miejscowi kąpią słonie. Nie mamy jakiegoś szczególnego parcia na słonie, ale postanowiliśmy się wybrać mniej więcej o godz. 17, kiedy miały tam być.
Do Tad Lo można dotrzeć na dwa sposoby. Jeden to przejść kilka kilometrów ścieżką wzdłuż rzeki. Drugi to wycieczka naokoło asfaltem, a pod sam wodospad ścieżką najpierw szerokości samochodu, a potem człowieka/skutera. Minus tego drugiego rozwiązania jest taki, że z tego co wiemy, daje szansę tylko na zdjęcia. My nie znaleźliśmy tam żadnego rozsądnego zejścia do wody. Za to idąc ścieżką podobno trafia się na całkiem przyjazne do kąpieli miejsce. Słoni oczywiście nie widzieliśmy. Ale i tak nie żałowaliśmy. Wodospad z krzaków wyglądał ładnie, kontemplowaliśmy go kilka chwil i szybko się zebraliśmy, bo na niebie pojawiły się chmury. Ciężkie, ogromne, ale na szczęście jeszcze nic z nich nie spływało…
Deszcz na Płaskowyżu Bolaven
Nie lubimy deszczu w drodze. Nigdy go nie lubiliśmy, a odkąd złapała nas na Dominikanie burza tropikalna, która potem stała się huraganem Sandy, nie lubimy go jeszcze bardziej. Kiedy dojechaliśmy do miejscowości Tad Lo było jeszcze słonecznie i miło. Kiedy ruszaliśmy spod trzeciego wodospadu, było już dość burzowo. Postanowiliśmy jednak pościgać się z losem i z kopyta ruszyliśmy w stronę Paksong.
Ujechaliśmy może z pięć kilometrów, kiedy lunęło. Po paru minutach zobaczyliśmy stację benzynową. Zajechaliśmy więc, chcąc przeczekać deszcz. Po mniej więcej 30 minutach jakby się lekko przejaśniło. Większość skuterowców, którzy z nami utkwili, wykorzystała ten moment, żeby zawrócić do Tad Lo. My nie daliśmy za wygraną i ruszyliśmy w stronę Paksong. Przez minutę czy dwie lekko kropiło, a potem znowu się rozpadało. Wtedy załapaliśmy, że w zamkniętym kraterze chmury pewnie zachowują się tak, jak w burzy tropikalnej. Krążą sobie i krążą, a lekkie przejaśnienie nie oznacza końca deszczu, tylko mała przerwę w kółku. Wróciliśmy więc na stację, a potem wykorzystaliśmy kolejne przejaśnienie i już w lekkim zmierzchu ruszyliśmy w stronę Tad Lo.
Samą miejscowość obejrzeliśmy wcześniej, wyjeżdżając do ostatniego z wodospadów. Ma wyraźne trzy strefy. Jedna to ośrodek nad wodospadem i sam wodospad. Druga to droga prowadząca od właściwej wioski do wodospadu. To tu są ze trzy knajpy, kilka agencji turystycznych i 5-6 hosteli. Trzecia strefa to właściwa wioska, która niczym nie zapowiada w pełni turystycznej reszty. To typowy Laos, gęsta chaotyczna zabudowa, dzieciaki biegają, życie toczy się na ulicy. Tylko przemykający co chwila busik albo skuter zaburza obrazek. Popytaliśmy o ceny w hostelach i zanocowaliśmy w najtańszym, który miał miejsca – na matach na pięterku nad barem. Baliśmy się, że będzie głośno, ale przed godz. 22 w całej mieścinie zapadła błoga cisza. Coś z tego raju jednak w Tadlo zostało.
Pętla Bolaven: z Tad Lo do Pakse
Następnego dnia terminarz mieliśmy napięty. Znów było ładnie, ale tym razem już wiedzieliśmy, że to nic nie znaczy. Prawie 50 km do Paksong łyknęliśmy raz dwa. To miasteczko ma renomę jakiegoś mocno alternatywnego, hippisowsko-backpackerskiego przystanku, ale nawet się w nim nie zatrzymaliśmy. Nic nas do tego nie zachęciło. W okolicy minęliśmy jedną czy dwie palarnie kawy, ale poza tym było raczej brudno i nijako, tylko wzniesienia w oddali poprawiają lekko estetykę.
Za Paksong wróciliśmy na szlak do Pakse. Pojawiło się od razu więcej samochodów, a co za tym idzie więcej przydrożnych atrakcji, starających się zwabić do siebie podróżnych. W tej części trasy są cztery wodospady: Tad Yuang, Tad Champi (Champee), Tad Fane i Tad Itou (Itu). Z braku czasu zajechaliśmy tylko do pierwszego i ostatniego. A przy okazji wpadliśmy jeszcze do przydrożnej kawiarenki połączonej z małą plantacją kawy i „ścieżką dydaktyczną” dla klientów – z drzewkami w różnych stadium rozwoju, stołami do suszenia kawy, itp.
Tad Itou (Itu) ma kilka metrów szerokości, parę więcej wysokości. Woda spada do niewielkiego basenu, a potem tarasami płynie dalej. Wodospad jest w dosyć wąskim, zielonym wąwozie, więc rozległych widoków nie należy się tam spodziewać.
Jak przystało na atrakcję przy ważnej trasie drogowej, jest tu pełna cywilizacja. Restauracja z dużą salą (ceny oczywiście wyższe niż przy drodze, ale w granicach rozsądku), toaleta z papierem toaletowym i mydłem (!) oraz domki prawie nad samym wodospadem. Na szczęście te ostatnie znikają z pola widzenia, kiedy podejdzie się pod ścianę wody. A można podejść naprawdę blisko. Wymaga to co prawda skakania po kamieniach i śliskich deskach rzuconych dla ułatwienia, ale jest do zrobienia nawet dla pięciolatka. Niby fajnie, ale patrząc w internecie na zdjęcia Tad Champi i Tad Fane, to z całej czwórki właśnie Tad Itou jest wodospadem, z którego można zrezygnować z najmniejszym bólem serca.
Za to Tad Yuang jest miejscem, którego zdecydowanie nie należy omijać. Wymęczy was co prawda porządnie – o ile przy Tad Itou trzeba było zejść kilkadziesiąt schodków, tak tu jest kilkaset stopni w każdą stronę. Ale widoki zrekompensują wam ten wysiłek z nawiązką.

Schody, schody, schody, schody….
Tad Yuang to wysoki, kilkudziesięciometrowy wodospad. Przy średnim poziomie rzeki tworzy dwa języki wody, ale przy wysokich poziomach nie trudno sobie wyobrazić jedną, szeroką na kilkanaście metrów ścianę wody. Pod sam wodospad raczej nie da się podejść, ale po drodze jest kilka punktów widokowych, idealnych na szybkie zdjęcie. Szybkie, bo bryza z wodospadu dość mocno uświadamia, jak blisko się znajduje.
Przewagę Tad Yuang nad Tad Itou (jeśli chodzi o piękność) widać też po liczbie turystów. Jest miejscami tłoczno, a na dobre miejsce do zdjęcia trzeba czasem poczekać kilka minut w kolejce. To prawo działa zresztą w obie strony. Nie tylko my musieliśmy czekać, ale i inni musieli czekać do nas. Okazało się, że dla niektórych nasze dzieci są bardziej interesujące niż wodospady. Kalina i Maciek początkowo bardzo niechętni pozowaniu do zdjęć, okazali się być przekupni…

Z dowodami przekupstwa w garści:)
Pętla Bolaven – suchym kołem nie przejdziesz
Po drodze oczywiście złapał nas deszcz. Częściowo przeczekaliśmy go w jednej z przydrożnych kawiarni. Ola piła sobie spokojnie kawę, Paweł przeszedł się z Kaliną po małym kawowym przedszkolu, podłączając się pod wycieczkę, gdzie przewodnik tłumaczył jak, gdzie i co z tą kawą się dzieje. Wykorzystując krótkie przerwy w opadach udało nam się zahaczyć o targ warzywno-owocowy na skrzyżowaniu, na którym kilka dni wcześniej późnym wieczorem skręciliśmy na północ, kończąc w domu pana Vienga. A potem w lekkim deszczu, co sił w kołach pomknęliśmy do Pakse.
Fragment Pakse-Paksong to nie jest przyjemna droga do jeżdżenia w deszczu. Spory ruch, autobusy stające na poboczu, które trzeba omijać, niezbyt mili kierowcy, niezważający na fakt, że nierówne drogi oznaczają zazwyczaj kałuże. A te nie lubią się z pasażerami skuterów. Po doświadczeniach z Konglor wiedzieliśmy na szczęście, jak się przygotować na taką pogodę, wiec daliśmy radę.
Po drodze zajechaliśmy jeszcze na dworzec, żeby spróbować zorganizować sobie transport w stronę Kambodży bez korzystania z pośredników. Dworzec był już jednak zamknięty, rozkład jazdy niewiele nam pomógł, a ostatni snujący się osobnicy nie budzili zaufania. Postanowiliśmy więc już nie kombinować w Laosie, tylko następnego dnia z rana kupić w którejś z agencji turystycznych bilet do pierwszego miasta w Kambodży i tam działać dalej.
Na płaskowyżu Bolaven wyklarowały nam się plany co dalej. W Tad Lo, miejscu, gdzie inni czasu nie liczą, my usiedliśmy z przewodnikami i bardzo mocno ten nasz pozostały w Azji czas przeliczyliśmy. I wyszło nam, że nie tylko przyszedł czas, by uciekać z Laosu, ale też że na Kambodżę zostanie nam ledwie kilka dni. Słyszeliśmy tak wiele pozytywnych opinii o kambodżańskim wybrzeżu, że bardzo chcieliśmy tam pojechać na słodkie nicnierobienie. Okazało się jednak, że przez kambodżańskie drogi dłużej byśmy tam jechali, niż leżeli na plaży. W dodatku musielibyśmy zrezygnować z Angkor Wat. Wybór był więc prosty. Jak najszybciej do Angkor Wat, kilka dni w Siem Reap a potem, jak nam starczy czasu, jeszcze kilka dni na tajskiej plaży. I tak też zrobiliśmy!
Z Pakse pożegnaliśmy się w dobrych nastrojach. Co prawda jak oddawaliśmy skutery, to dziwnym trafem z jednego koła zeszło powietrze (odstawiliśmy skuter i poszliśmy załatwiać papiery, jak wróciliśmy to był flak), ale że dogadaliśmy się na 2 USD, to już nie biliśmy o to piany. W wypożyczalni było jeszcze dziwniej niż poprzednio. Siedziało w niej więcej młodzieży, tym razem pijanej, a w centrum był jasnowłosy chłopiec, który wpadał tam uczyć się laotańskiego. Kiedy zapytaliśmy skąd jest, odpowiedział: „United States”, a jak dopytaliśmy skąd dokładniej, bo to nam tyle mówi, co „Europe”, to dodał mocnym wschodnio-europejskim akcentem: „you know, America”.
To, że bilety do Kambodży u naszych skuterowych młodzieńców są w rozsądnych cenach zauważyliśmy już poprzednim razem. Ponieważ nie mieliśmy już czasu na kombinowanie, to zakupiliśmy trzy bilety do Krong Stung Treng na kolejny dzień i poszliśmy do tego samego Lankham Hotel, co poprzednio. Następnego dnia rano zameldowaliśmy się pod wypożyczalnią, wsiedliśmy do busa i kilkanaście godzin później opuściliśmy Laos…
Post scriptum
Ponieważ pisaliśmy ten tekst ponad rok po powrocie z Laosu, to korzystając z wiedzy pana Google’a mogliśmy sobie wyjaśnić zamieszanie związane z hostelem przy Tad Pusuam. Otóż wersje mapek przygotowanych przez Mrs. Noy, które krążą teraz po internecie (mapa Pętli Bolaven), pokazują przy Tad Pusuam „resort”, czyli nie żaden hotel, a po prostu bardziej cywilizowany i turystycznie przygotowany wodospad. Albo nigdy nie było tam hostelu, albo był się zlikwidował. W każdym razie, jeśli traficie na mapkę z adnotacją „Tad Pusuam – GH”, to zanim pojedziecie tam w ciemno (dosłownie), dobrze się upewnijcie, czy to dobry pomysł.
Sorry, the comment form is closed at this time.
Dorota
Fajny opis. A jak sobie radziliście z bagażami podczas zwiedzania skuterem? Mieliście mało rzeczy, czy zostawialiście gdzieś?
Pozdrawiam
osiemstop
Zwykle robiliśmy kilkudniowe pętle, więc braliśmy rzeczy na te kilka dni a resztę zostawialuśmy w hotelu.
CzajkaPodroze
To co mnie zachwyca w takich miejscach to piękna przyroda. Te wodospady i różnorodna roślinność ah…. coś pięknego !
Kinga Bielejec
Byłam tam ponad rok temu i żałuję, że miałam tak mało czasu na poznanie tych okolic…
8 stóp
Zdecydowanie zalecamy powrót:)
Łukasz Kocewiak
Wygląda na miejsce, gdzie można się poślizgnąć i wpaść do wody, Mam nadzieję, że za blisko nie podjeżdżaliście na tym skuterku? (-:,
8 stóp
Skutery zostawiliśmy kawałek dalej:) Woda tam na szczęście była płytka, spaść można było może z metr niecały na „kolejny poziom” ale jeszcze kolejny to już było paręnaście metrów w dół:)
Pawel Janusz Szpala
Oj, jak ja tęsknie za Laosem… te widoki, ludzie, dżungla…
8 stóp
Nas zaskoczył bardzo pozytywnie, spodziewaliśmy się, że spędzimy w nim max 3 tyg (przy czym kilka dni w odwiedzinach u znajomych w Wientian) a tymczasem po miesiącu ciągle nam było mało:)
Natalia
zazdroszczę !!!!!!!!! :))
http://www.bythewaynd.blogspot.com