
Przez pierwsze dni w Luizjanie towarzyszą nam strugi deszczu i burze z piorunami. Nasi gospodarze namawiają nas na wycieczkę nad jezioro, które jest 1,5 mili od miejsca, gdzie nocujemy. Tymczasem po nocnej ulewie mamy pod przyczepą takie bajoro, że odechciewa nam się jezior. Czekamy na zmianę pogody i w końcu ruszamy na plantacje doświadczyć ducha Południa.
Zima w Luizjanie bywa nieprzyjazna. Wyciąga wszystko, co złe i trudne w tej okolicy. Latem przygnębiającą miejscami beznadzieję przykrywa pewnie wszechobecna zieleń. Zimą widać w pełnej okazałości biedę czarnych osiedli, ciężki przemysł okolic rzeki Missisipi i pustkę. Pustkę, którą zostawił za sobą huragan Katrina. Niby minęło już ponad 7 lat, a jednak cała okolica nie wróciła do siebie. W Nowym Orleanie ubyła prawie połowa ludności. W okolicy, czyli np. w Mandeville, gdzie się zatrzymaliśmy, uciekło jeszcze więcej osób.
Katrina wraca w rozmowach. Wspomina się ludzi, którzy wyjechali po kataklizmie. Wielu mówiło, że wróci, ale potem z tego rezygnowali. Południe Luizjany to nie jest łatwe miejsce do życia. Trzeba wiele wytrwałości, by tu żyć. Albo bogactwa. Albo magii. Takiej jak na przykład w naszym ulubionym serialu, czyli True Blood. Gdyby okolica ociekała luizjańskim upałem, czulibyśmy się zupełnie jak jego bohaterowie, ale i tak klimat znany nam z serialu jest dobrze wyczuwalny.
Las, mokradła, bujane krzesła na gankach domów i śpiewny południowy akcent. Akurat jest pełnia księżyca, wyją okoliczne psy, koło przyczepy przebiega kocur, może to shiftersi? Oby wampir którego spotkamy wyglądał bardziej jak Eric niż jak bledziocha Bill.
O TYM PRZECZYTASZ W TYM WPISIE
Nowy Orlean, czyli ucieczka przed chłodem
Z powodu chłodu w Nowym Orleanie spędzamy dzień w Akwarium. Przyjemne, choć nie powalające. Załapaliśmy się na karmienie wydr morskich, a Maciek poganiał się z pingwinem, biegając wzdłuż długiej ściany jego akwarium. Mimo wszystko za 26,50 USD (od dorosłego, po zniżce z kuponu, który odstaliśmy na mieście; dzieci za darmo) spodziewaliśmy się czegoś lepszego. Pewnie gdyby nie pogoda zniechęcająca skutecznie do przebywania na zewnątrz, w ogóle odpuścilibyśmy sobie tego typu atrakcje.
- Akwarium w Nowym Orleanie
- Akwarium w Nowym Orleanie
Akwarium należy do Audubon Nature Institute i w pakiecie można kupić też bilety do Insektarium/Motylarium, IMAXa i zoo, wtedy wychodzi taniej. Do tego należy doliczyć parking, który w centrum Nowego Orleanu wszędzie jest drogi. Nam się udało zapłacić za 5 godzin 10 USD (po 5-dolarowej zniżce za wizytę w akwarium). Można też parkować na ulicy, parkomaty liczą sobie 1,5 USD za godzinę, ale w większości miejsc jest 2-godzinny limit. Można też wybrać w miarę centralne miejsce w Dzielnicy Francuskiej i co dwie godziny robić spacerek do samochodu, o ile ma się tyle szczęścia, że będzie wolne miejsce. Odległości nie są duże, więc krótki spacerek po kolejnym nowo-orleańskim smakołyku wcale nie jest złym pomysłem.
Pierwszy dzień w nowym Orleanie wyszedł więc nam średnio. Kosztował nas zdecydowanie więcej niż się spodziewaliśmy, chłód szybko wygonił nas z ulic, a atrakcje pod dachem były, co by nie mówić, rozczarowujące. Następnego dnia postanowiliśmy więc zrobić sobie przerwę od miasta i wyruszyć na prowincję.
Plantacje nad Missisipi, czyli co zmieniło się przez 100 lat
Wybór plantacji do zwiedzenia nie jest łatwy, bo zaskakująco wiele z nich zmieniło się w turystyczne atrakcje. Decydujemy się zwiedzić dwie najbardziej znane: Oak Alley i Laurę, główni z powodów logistycznych. Tanio nie jest, pierwsza liczy sobie za wejście 20 USD, druga 18 USD (dzieci wchodzą za darmo). No ale cóż, to chyba nasza jedyna szansa na łyknięcie klimatu Missisipi.
Sam dojazd do plantacji jest malowniczy. Autostrada prowadzi po estakadzie nad mokradłami, nad samą rzeką góruje fantastyczny żelazny most, przy lokalnej drodze wzdłuż wału przeciwpowodziowego stoją stare domki, a na ich gankach bujane fotele. Coś też niestety zostało ze starych podziałów rasowych. W plantacjach biali przewodnicy w historycznych strojach, w rozpadających się domkach wokół kolorowi mieszkańcy… Budyneczki nie mają żadnych ogrodzeń, nie ma przed nimi zadbanych trawników, gdzieniegdzie wysypano żwirem mały podjazd. Miejscami wygląda to jednak jakby stały w tych miejscach od czasów niewolnictwa, ustawione bez żadnych planów, między drzewami, na ogromnych parcelach należących do białych właścicieli plantacji. Jedyne co może się zmieniło, to fakt, że centrum życia wydaje się być teraz sklep monopolowy…
- Oak Alley
- Dębowa aleja
- Laura
Oak Valley
W Oak Alley pani ubrana w strój z epoki oprowadza po domu i opowiada o jego byłych właścicielach, o obyczajach i co nieco o historii regionu. W domu z początku XIX wieku niestety jest niewiele oryginalnych mebli, bo był przez jakiś czas opuszczony i większość wywieziono, a to co zostało „się rozeszło”. Ale architektoniczne detale, a nawet szyby w oknach, są oryginalne. Dom nigdy nie został zalany przez rzekę. Dowiadujemy się różnych mniej lub bardziej oczywistych faktów na przykład, że mniej więcej połowa plantacji nad Missisipi zarządzana była przez kobiety, albo że do początku XX wieku większość mieszkańców Luizjany mówiła po francusku. Dopiero wtedy zakazano nauki tego języka w szkole i na siłę zaczęto anglicyzować luizjańczyków. Po amerykańskich filmach o niewolnictwie, w których wszyscy mówili po angielsku, trochę trudno sobie ich wyobrazić jak parlują franse.
Plantacja jest malownicza, otoczona kilkusetletnimi dębami, nakręcono w niej kilka filmów (m. in. Primary Colors i Interview with the Vampire), po wycieczce można kupić tradycyjnego luizjańskiego drinka Mint Julep, co też z radością czynimy. Niestety nawet z piętra nie widać już rzeki zasłoniętej wałem przeciwpowodziowym.
Laura
Oszczędnym proponujemy rzut okiem przez ogrodzenie na Oak Alley i dokładniejsze zwiedzenie Laury. Zobaczą nie tylko rezydencję, ale także oryginalne kwatery niewolników, poznają nawet ich ceny w dzisiejszej walucie (uzdolniony cieśla potrafił kosztować nawet 30 000 USD).
Ogromną zaletą Laury jest wycieczka z naprawdę młodym przewodnikiem. Może dlatego ma jeszcze złudzenia, że ktoś go słucha i chce coś wynieść z tej wizyty. Opowiada z zacięciem, rzuca anegdotki i ma szeroką wiedzę. Dzięki temu wizyta w Laurze jest dużo ciekawsza niż odwiedziny w Oak Alley. Od przewodnika dowiadujemy się też na przykład, że kolor domu czy rezydencji zależał od języka, w którym w nim mówiono. Jeśli dom był biały, mówiono w nim po angielsku, jeśli był kolorowy – po francusku. Dopiero w latach 20-tych XX wieku zamalowano ostatnie kolorowe domy na biało.
Co równie interesujące, plantacje w dolinie Missisipi były jedynie sezonowymi miejscami pracy. Większość właścicieli plantacji nie mieszkała tam cały rok, traktując je jako biura podczas dziewięciu miesięcy pracy w roku. Właściwym domem był Nowy Orlean. I w końcu i dla nas przyszedł czas na dłuższą wizytę w mieście.

Na ganku luizjańskiej plantacji
Snując się po Nowym Orleanie
W „Big Easy” spędzamy cały dzień snując się po ulicach, próbując lokalnych specjałów i chłonąc atmosferę tego niesamowitego miejsca. Uliczki Dzielnicy Francuskiej pełne są knajpek, pubów, klubów z muzyką na żywo, restauracji z owocami morza i sklepów z pamiątkami. Maciek jest wprost zachwycony sklepem, gdzie przez cały rok można kupić nawet najbardziej zwariowane ozdoby na Święta Bożego Narodzenia.
Mimo chłodu jest sporo turystów, są też spore grupki młodych ludzi żyjących na ulicy (albo przynajmniej w jakimś miejscu bez prysznica…). Spotykamy nawet świętego Mikołaja, który tłumaczy zdziwionemu Maćkowi, że jest tu na wakacjach.
- Święty Mikołaj w Nowym Orleanie
- Nowy Orlean
To kolejne (po Keys) miejsce, gdzie ludzie z drinkami i piwem chodzą po ulicach, a szyldy zachęcają, by wziąć na drogę małe piwo za 3 USD, albo drinka za 5 USD. Nie daliśmy się skusić, ale przy obiedzie próbujemy naprawdę dobrych lokalnych piw z browaru Abita. Niby nigdzie nie zaglądamy, ale spacerując powoli czujemy jak przepełnia nas klimat miasta, wylewająca się z lokali muzyka, niespieszzne tempo, celebrowanie życia dobrym jedzeniem i jeszcze lepszymi alkoholami. Jesteśmy zachwyceni Nowym Orleanem, na pewno tu jeszcze kiedyś wrócimy. Najlepiej jak dzieci nam podrosną i będziemy mieli trochę więcej pieniędzy do przehulania!
Sorry, the comment form is closed at this time.
Anonimowy
Nowy Orlean… Ehhhhh 🙂