
Z Phayao pojechaliśmy autobusem w stronę granicy. Wszak Tajlandia miała być tylko krótkim preludium, przystankiem w drodze do Laosu (i paru innych krajów – ach, te nasze rozbuchane plany!), a w tajemniczy sposób te kilka dni, które zamierzaliśmy w niej spędzić rozrosło się do dwóch tygodni. Chiang Khong też, w równie tajemniczy sposób co inne miejsca w Tajlandii, nie chciało nas wypuścić.
Po Chiang Khong (157/114B autobusem z Phayao, 3h) wiele się nie spodziewaliśmy. Ot, zwykła przygraniczna mieścina, jedna główna ulica prowadząca donikąd (spójrzcie na mapę!), kilka knajp i świątyń. Nocowaliśmy w prowadzonym przez przemiłego Amerykanina guesthousie Baan Rimtaling. Taras z widokiem na Mekong był jednocześnie główną zaletą jak i główną wadą tego miejsca.
To zdumiewające, ale małe tarasy z pięknym widokiem nadal nas kuszą i obiecują nie wiadomo co. Dwoje małych dzieci biegających wokół zupełnie nas nie nauczyło, że A) zamiast cieszyć się widokiem trzeba pilnować, żeby żadne się nie zabiło, B) jak już je położymy spać, to będzie ciemno i równie dobrze moglibyśmy nocować w dwa razy tańszym miejscu z widokiem na ścianę.
Ba, okazało się, że takie otwarte nadrzeczne przestrzenie mają jeszcze jedną, niespodziewaną wadę. Do późnej nocy z laotańskiej strony dochodziły nas dźwięki czegoś na kształt muzyki i zawodzenia, przy których Maćkowe śpiewanie jest lekiem na całe zło. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że to dopiero początek naszej przygody z laotańskim karaoke…
A jednak poczuliśmy się tam dobrze, zaryzykujemy nawet stwierdzenie, że najlepiej od początku podróży. Może to ten taras z widokiem na rzekę i Laosem czekającym na nas po drugiej stronie, może to guesthouse’y i knajpki z piwem, hamburgerami i rockiem płynącym z głośników, prowadzone przez przybyszów z naszego kręgu kulturowego, którzy kiedyś dotarli do końca drogi i nie chciało im się wracać… Sami nie wiemy…
Tak nas jakoś Chiang Khong leniwie nastrajało, że przez chwilę poczuliśmy, że my też moglibyśmy tam zostać. Przypomniał nam się pobyt w Las Galeras na Dominikanie, opisanym w Lonely Planet jako miejsce, z którego ciężko wyjechać. Pierwszego dnia nie mogliśmy tego zrozumieć – jak to? Przecież tu nic nie ma! – mówiliśmy do siebie, zastanawiając się, czy nie umrzemy z nudów po trzech dniach. Tydzień później nadal tam byliśmy, odsuwając decyzję o wyjeździe na kolejne jutro.
Chiang Khong nie mogło jednak zostać naszym tajskim Las Galeras. Nie mieliśmy na to czasu. To był tylko krótki przystanek na drodze do Laosu. Na ten jeden dzień, który tam spędziliśmy, wynajęliśmy skutery, tym razem dwa, żeby korzystając z pustych dróg Ola mogła potrenować samodzielną jazdę, i pojeździliśmy po okolicy. Tam zresztą przytrafiła nam się jedyna przez te dwa miesiące skuterowa kontuzja: Kalina sparzyła się w nogę o rurę wydechową. To zresztą też obudziło skojarzenia z Dominikaną, dokładnie dwa lata wcześniej Ola zaliczyła spotkanie z rurą wydechową zsiadając z motoconcho. Na szczęście oparzenie Kaliny, w przeciwieństwie do oparzenia jej mamy, zagoiło się błyskawicznie: za radą pewnej barmanki posmarowaliśmy je pastą do zębów, i już dwa tygodnie później została tylko blizna (za którą pewnie kiedyś nam Kalina podziękuje, jak będzie nią szpanować jako nastolatka;).
W Chiang Khong można wypożyczyć skuter w dwóch miejscach na głównej ulicy. W pierwszym (wyraźnie oznaczonej agencji turystycznej) wyjściowa stawka wynosiła 300B, w drugim – barze Bar In za lekko zjechane skutery liczyli sobie już 200 B, ale udało się wziąć dwa na 24h za 350B.
Z Chiang Khong pojechaliśmy skuterami do Chiang Sean. To mniej więcej 60-65 km wzdłuż Mekongu lub ok. 50-55 km przez góry. Obie trasy mają swój urok. Droga jest dość przyzwoita choć z większą ilością wertepów niż Pętla Samoeng. Trasa nadrzeczna ma kilka miejsc, z których Mekong wygląda niezwykle malowniczo, np. stromy podjazd oznaczony Minthip Road. Ta droga prowadzi do prywatnych willi, ale ma kilka miejsc, gdzie warto się zatrzymać i spojrzeć z góry na Mekong. Dodatkowo gospodarz naszego kempingu konieczne polecał nam warsztaty tkackie po drodze, ale dziwnym trafem żadnego nie wypatrzyliśmy. Mała strata, tkać będą jeszcze w wielu miejscach po drodze, zresztą nici, kołowrotki, i te sprawy to żadna egzotyka, a bardziej opowieści babci przy świętach…
Oczywiście łatwo nam z tą wyprawą nie poszło. Asfalt skończył się tuż za miasteczkiem i przerodził się w betonowe płyty, ale zupełnie się tym nie zraziliśmy. Jechaliśmy tak i jechaliśmy, droga była coraz węższa, coraz bardziej stroma i coraz bardziej piaszczysta (dojechaliśmy TUTAJ). Skutery były tam zupełnie z innej bajki i przez chwilę spodziewaliśmy się, że dojedziemy do końca dekoracji, jak w jakimś Matriksie albo 13. Piętrze. W końcu uznaliśmy, że pupy z nas a nie nawigatorzy i zawróciliśmy, znajdując szybko właściwą drogę.
Po drodze nie mijaliśmy tak naprawdę nic ciekawego, ale trasa była na tyle malownicza, że w ogóle się nie nudziliśmy. Ruch był prawie żaden, ot, czasem minął nas ostrożnie jakiś samochód czy skuter, większość czasu jednak droga była tylko nasza.
Kiedy dojechaliśmy do celu naszej podróży, czyli Chiang Sean, zupełnie nijakiego granicznego i nadrzecznego miasteczka, zrealizowaliśmy gwóźdź programu tego dnia. Wielkie marzenie od paru godzin chodzące całej czwórce po głowach i żołądkach… A mianowicie zjedliśmy lody. Po wypełnieniu tego jakże ambitnego planu i po krótkim odpoczynku wsiedliśmy z powrotem na skutery. Mijając po drodze plantacje herbaty i świątynie mieniące się na złoto w promieniach zachodzącego słońca wróciliśmy do Chiang Khong.
Końcówkę robiliśmy już po ciemku, po raz pierwszy mając nauczkę, że warto sprawdzić oświetlenie w wypożyczanych skuterach. Okazało się bowiem, że tylko w jednym z nich działają długie światła. Drugi miał przepaloną żarówkę i oświetlał kilka metrów drogi. Paweł więc prowadził, Ola jechała w jego świetle i tak pokonaliśmy ostatnich kilka kilometrów nadrzecznych serpentyn przez naszym miasteczkiem.
Takie Chiang Khong to niby nic, a jednak dla nas był to jeden z lepszych dni tej pierwszej, tajskiej części wyjazdu. Takie podróżowanie lubimy, bez pośpiechu, bez „zaliczania” obowiązkowych atrakcji. Chiang Khong na taki chillout jest wręcz idealne.
Być może nasze odczucia mocno różnią się od tego, co doświadczyli inni jeszcze parę lat temu. Miasto dość mocno oberwało po zamknięciu dla zagranicznych turystów przeprawy promowej do Laosu. Od połowy 2013 roku ruch graniczny dla chińskich i zachodnich turystów odbywa się 10 km od miasta przez Czwarty Most Przyjaźni Tajsko-Laotańskiej. Wcześniej, żeby dostać się do Laosu, trzeba było zatrzymać się w Chiang Khong i z jego centrum złapać prom. Teraz wszystko idzie przez most, a promy mają jedynie prawo do obsługi lokalnego ruchu.
Dużo ludzi nie zatrzymuje się więc teraz tylko w Huay Xai po laotańskiej stronie, robiąc przejazd jednym rzutem np. z Chiang Rai. Część nie zatrzymuje się nich w ogóle i przemyka nową trasą w głąb Laosu. Co więcej, na granicy widać już mocno chińską ekspansję, która podkopuje lokalne biznesy. To właśnie Chińczycy wykupili okolice mostu, tam inwestują, niedaleko przeprawy powstaje też kompleks hotelowy przeznaczony dla chińskich gości. Chiang Khong pewnie więc czeka los Las Galeras. Zostanie cichą osadą z ekipą sfrustrowanych ekspatów, która nie wiadomo z jakiego dokładnie powodu będzie do siebie ściągać podróżników na dłużej niż by chcieli…