
Do Chiang Mai dotarliśmy nocnym pociągiem z Lopburi tuż przed świtem. Złapaliśmy pick-upo-taksówkę do centrum za złodziejskie 100B od całej ekipy i… zobaczyliśmy ciemność. Wszystkie hotele i hostele w okolicy zamknięte były na głucho. Tylko parę osób poimprezowo wciągało big-maki w 24-godzinnym Mc Donaldzie. No ale tego miejsca staramy się unikać. Więc co teraz?
Dobre pytanie… W poszukiwaniu odpowiedzi usiedliśmy bezradnie przy głównej bramie prowadzącej na Stare Miasto. Po chwili podjechała do nas pani w tuktuku z ofertą noclegu tuż za murami miasta. Przyjęliśmy ją z wdzięcznością, mimo że 300B było raczej ceną przyzwoitą niż powalającą. Planowaliśmy zostać tam tylko jedną noc, a potem się przenieść, ale koniec końców w Chiang Mai Inn Guesthouse (jest chyba kilka miejsc o tej nietypowej nazwie…) zostaliśmy do końca pobytu.
Chiang Mai – tajska Dolina Krzemowa
Samo Chiang Mai należy do tajskich „must see”. Religia (300 świątyń), kultura, edukacja (doceniane uczelnie wyższe), do tego opinia tajskiej doliny krzemowej ściągającej zdolną i kreatywną młodzież pracującą w coworkingowych kawiarniach… Coś w tym jest. Poza tym Chiang Mai stanowi miłe wytchnienie po hałaśliwym Bangkoku. Otoczone murami stare miasto pełne jest świątyń, hotelików, knajpek, restauracji z kuchnią japońską, meksykańską, włoską, wegetariańską i jaką jeszcze sobie zażyczycie, straganów i sklepików, pośród których przyjemnie się zagubić.
Widać też tą tętniącą życiem młodą tkankę. Miasto ma swój rytm, w bocznych uliczkach można trafić do tych słynnych coworkingowych kawiarni czy miejsc wspólnej pracy i choć kusił nas mały sabotaż w formie wizyt z dwojgiem hałaśliwych dzieci, to jednak nie usiedliśmy. Za to całkiem spore ekipy deliberowały w nich (pewnie nad nowymi aplikacjami) zaglądając w swoje srajbuki i pijąc nieśpiesznie absurdalnie drogie, ale ze sprawiedliwego handlu, latte. Niech działają. Na pewno przyniosą Tajlandii więcej dobrego niż złego.
Polubiliśmy to miasto. Przyjemnie się po nim szwendało, zapuszczając się w boczne uliczki i bazarowe alejki. Posiedzieliśmy w knajpach, zjedliśmy coś na mieście. Świątynie zupełnie nas za to nie wciągały. Może był to przesyt po Ayutthay’i i Lopburi? Może to ich zwyczajność bez nadmiernych fajerwerków, która mówiła: „nie jesteśmy atrakcją turystyczną, szukasz modlitwy i duchowego wytchnienia? wejdź! w innym wypadku zostaw nas w spokoju”? Cokolwiek to było, nie weszliśmy do żadnej z nich.
Było jednak coś, co stawało nam na drodze do pełnego wczucia się w to miasto i sami nie wiemy co to było. Może chodziło tylko o to, że traktowaliśmy je jako bazę wypadową i chodząc jego ulicami tak naprawdę szukaliśmy skuterów do wynajęcia?
Chiang Mai i Pętla Samoeng. Raj dla skuterowców!
Chiang Mai miało być bowiem początkiem naszej pierwszej skuterowej wyprawy – Pętli Samoeng (Samoeng Loop). O tym, czy jak wypożyczyć skuter w Tajlandii i Laosie oraz czy jest się czego bać, przeczytacie tutaj:
[mks_button size=”large” title=”Wypożyczenie skutera w Tajlandii i Laosie” style=”rounded” url=”https://osiemstop.pl/wypozyczenie-skutera-w-tajlandii-i-laosie/” target=”_blank” bg_color=”#ff0042″ txt_color=”#FFFFFF” icon=”” icon_type=”” nofollow=”0″] [mks_button size=”large” title=”Skuterem po Tajlandii i Laosie. Czy jest się czego bać?” style=”rounded” url=”https://osiemstop.pl/jedz-defensywnie-pisz-ofensywnie/” target=”_blank” bg_color=”#ff0042″ txt_color=”#FFFFFF” icon=”” icon_type=”” nofollow=”0″]
Ale jeśli zdecydujecie się na jazdę skuterami z dziećmi czy bez po Tajlandii i Laosie, to Chiang Mai jest jednym z najlepszych miejsc, by zrobić to po raz pierwszy. Wypożyczalnie skuterów są właściwie na każdym rogu, przez co ceny są zbite do granic przyzwoitości. Skuter wypożyczyć można już od 120-140B za dzień bez ubezpieczenia. Ba, tu i ówdzie widać reklamy z podaną stawką 99B, ale oczywiście przy lekturze małej czcionki nie wygląda to już tak atrakcyjnie.
Większość wypożyczalni rzuca na dzień dobry stawkę 200B (bez ubezpieczenia) lub 250B (z ubezpieczeniem). Przy kilkudniowym wynajmie stargowanie 50B nie jest żadnym problemem. Przy wynajmie na okres dłuższy niż tydzień stawki potrafią spaść do cen z przydrożnych reklam, czyli poniżej 100B. Jeśli się Wam nigdzie nie spieszy, to wypożyczenie skutera na tydzień i porządna eksploracja bliższych i dalszych okolicy Chiang Mai jest naprawdę dobrym pomysłem.
Szkoda tylko, że przy takim bogactwie nie udało nam się znaleźć wypożyczalni, gdzie dostępny byłby skuterowy dziecięcy fotelik. A odwiedziliśmy ich naprawdę dużo (jakby ktoś szukał niszy rynkowej, to właśnie podpowiadamy). Najlepszą ofertą, jaką znaleźliśmy po długich poszukiwaniach było 179B za dzień wynajmu w pełni automatycznego skutera. Niestety, okazało się, że nie jesteśmy w stanie dobrać dzieciom kasków.
Poszliśmy więc do uznanej firmy Northweels (widok biura). Trafiliśmy tam z kilku powodów: była za rogiem naszego hotelu (co nie znaczy, że spacerując po mieście nie odwiedziliśmy kilkunastu innych), miała bardzo rozsądną stawkę (200B z dobrym pakietem ubezpieczeń: OC, AC, NNW) i duży wybór kasków dla dzieci.
Z racji niewielkiego doświadczenia skuterowego (a dokładniej z braku jakiegokolwiek doświadczenia skuterowego Oli) postanowiliśmy wypożyczyć jeden skuter na całe osiem stóp. Bolało. Zwłaszcza Olę. Zwłaszcza w okolicach kości ogonowej. Na szczęście Ola miała kilka okazji, żeby rozprostować kości w trakcie jazdy… Dlaczego?
Tutaj damy kilka porad dla wybierających się skuterem na Pętlę Samoeng z dziećmi. Jeśli jest was więcej niż 2 osoby, to weźcie dwa skutery. My wzięliśmy jeden. I to nawet nie przez naszą wrodzą skłonność do oszczędzania. Po prostu Ola nie czuła się jeszcze na tyle pewnie, by jechać sama z Kaliną czy Maćkiem. Wybraliśmy automatyczną Yamahę 125 cc (cm3) z mniej niż 30 000 km przebiegu. Wyglądała rozsądnie, ale wsadziliśmy na to jakieś 180 kg (nie wskazując już palcami, które z ośmiu stóp odpowiadały za które kilogramy).
Pracownicy wypożyczalni nie widzieli w tym problemu. A w sumie powinni. Nawet nie ze względu na ich sprzęt, ale na nasz komfort. Okazało się bowiem, że o ile na lekkich wzniesieniach skuter dawał radę, to na ostrzejszych niestety kończyło się zeskakiwaniem Oli i Kaliny oraz spacerem po 20-100 metrów. A wierzcie nam, że okolice Chiang Mai mają trochę ostrych podjazdów.
Wyglądało to mniej więcej tak, że skuter walczył, walczył, zwalniał do kilku kilometrów na godzinę, cztery większe stopy lądowały na ziemi i zaczynały mu pomagać, ale w końcu grawitacja nas pokonywała. Ola z Kaliną wybierały więc spacer, a Paweł z Maćkiem jechali do najbliższego wypłaszczenia terenu (albo punktu widokowego, gdy chcieli mieć ładny widok w trakcie czekania:).
Jeśli więc planujecie wyprawę w ok. 200 kg w góry, to weźcie odrobinę mocniejszy skuter (150 cm3 pewnie da radę), a najlepiej dwie przyzwoicie wyglądające 125-tki. Na szczęście nawet, kiedy zdecudejcie się tylko na jedną maszynę, to pakujecie się raczej tylko w dyskomfort, a nie niebezpieczeństwo. Okazało sie bowiem, że nawet strome zjazdy, które budziły nasze największe obawy, nie nastręczały żadnych problemów. Nawet w pełni automatyczny skuter, w którym nie można grać biegami, na Pętli Samoeng daje sobie radę z rodziną 2+2 i nie grzeje zbytnio hamulców.
Drugim skuterowym plusem Chiang Mai jest ruch uliczny. No dobra, anglojęzyczny internet opisuje to miasto jako armageddon, ale piszą to ludzie, którzy ze strachu… wcale skuterem nie jechali. Z punktu widzenia pieszego ruch na ulicach miast może rzeczywiście wyglądać przerażająco. Jednak w momencie, kiedy się wsiądzie na skuter i włączy się w ten ruch, okaże się, że to arterie zgranego organizmu i po wyczuciu jego rytmu można płynnie po nich jeździć. Skoro daliśmy tam radę w czwórkę na jednym skuterze, to samemu albo nawet w dwie osoby każdy sobie poradzi.
Trzecim wielkim plusem Chiang Mai są okoliczne trasy motorowe. W tym temacie lekturą obowiązkową jest strona www.gt-rider.com. Dla początkujących jest przede wszystkim Pętla Samoeng. I ją właśnie wybraliśmy.
To prosta trasa nawet dla niewprawnych skuterowców, choć wyjazd z miasta nam sprawił pewne problemy i szukaliśmy drogi wyjazdowej dużo dłużej niż planowaliśmy. Potem bywa stromo, ale poza tym jest pięknie i przyjemnie. Po zjeździe z autostrady na drogę 1096 jest trochę jak na pograniczu Oregonu i Kalifornii z mnóstwem atrakcji klasy A i B (plantacje orchidei, pokazy walk kobr, gdzie nawet pojawiał się Rambo, Ogród Botaniczny, plantacje truskawek, parki linowe). Są też bardzo łatwo dostępne, choć przez to też niezwykle popularne, wodospady Mae Sa (wstęp 100B).
Mae Sa to osiem kolejnych pięter większych i mniejszych przełomów dostępnych z wybetonowanej ścieżki. My mieliśmy to nieszczęście, że byliśmy tam w weekend, więc było naprawdę tłoczno. Właściwie przy każdym piętrze były tłumy biwakujących Tajów, z których co drugi chciał koniecznie zrobić sobie zdjęcie z naszymi dziećmi. Wolno nam się szło po górę… Na tyle wolno, że gdzieś przy numerze 5 spotkaliśmy schodzącego z góry strażnika, który powiedział, że już prawie godz. 17 i zamiast dalej się wspinać, powinniśmy kierować się do wyjścia.
Te wszystkie większe i mniejsze atrakcje upchane są na zaledwie kilkunastu kilometrach za miastem. Potem robi się spokojnie, znikają atrakcje, znikają autokary, przestaje być nawet widać skuterowców. Trasa jest niby prosta, ale kiedy nie ma się mapy, a nikt naokoło nie mówi po angielsku, to jednak można się zgubić. To było chyba nasze pierwsze bolesne doświadczenie i nauka, że „lokalsów” nie pyta się o drogę, a już za żadne skarby nie wyciąga się mapy, żeby coś pokazali. Pytanie o drogę w Tajlandii kończy się albo 10-minutową pogadanką prowadzącą do wniosku, że rozmówca nie wie i nic nie rozumie, więc poradzi nam cokolwiek, żeby się nas pozbyć i żeby nie wyszło, że nie wie/nie rozumie. Wyciągnięcie mapy to dodatkowe 10 minut stracone na tłumaczenie (przez nas), gdzie jesteśmy. Plus obowiązkowa 10-minutowa pogadanka, z której wynika, że zapytany nie zna się na mapie (nawet jeśli jest opisana po tajsku).
Po kilku takich przygodach mieliśmy wrażenie, że gdybyśmy wyciągnęli mapę Polski, to pokierowano by nas radośnie zamiast z Chiang Mai do Samoeng, to ze Szczecina do Rzeszowa. Oczywiście, żeby było prościej, to przez Suwałki i Wrocław.
No więc pobłądziliśmy. Chcieliśmy skręcić do Samoeng, gdzie miało być kilka opcji noclegowych, tymczasem pokierowano nas na boczną drogę. Trasa zrobiła się na tyle stroma, że zaczęliśmy wątpić w sens dalszej jazdy, noclegów żadnych nie było, w dodatku zapadł zmrok. Już zaczęliśmy przeklinać nasze głupie pomysły i wtedy okazało się, że na szczycie wzniesienia jest… pole namiotowe.
Był to co prawda chyba nasz najdroższy namiotowy nocleg w życiu (600B stargowane z 700B), wcale nie w głuszy i pod gwiazdami, bo okolica przypominała bardziej Zakopane (na zboczach naokoło dojrzeliśmy jeszcze kilka rozświetlonych pól namiotowych i parę restauracji, w tym jedną z głośną imprezą do północy), naokoło całkiem sporo turystów (głównie Tajów i Chińczyków), ale i tak namiot (bardzo duży i z pościelą i materacami w cenie) oraz góry miały swój niepowtarzalny urok. Prawdopodobnie trafiliśmy albo na wzgórze przed Samoeng, albo na wzgórze na jakiejś bocznej drodze. Warto więc mieć ze sobą mapę, albo chociaż telefon z włączonym GPS-em. Chyba, że dajecie szansę losowi. My bez niego nigdy nie przespalibyśmy się na tajskim polu namiotowym na szczycie góry.
Poza noclegiem skusiliśmy się na obiad w restauracji na szczycie góry. A potem przy browarku kupionym w pobliskim sklepie poobserwowaliśmy jeszcze jak w niebo startuje lampion z naszego pola, by po chwili dołączyć do kilku innych wysłanych z okolicznych szczytów. Nazajutrz wróciliśmy do głównej trasy. Wahaliśmy się chwilę, czy wracać po śladach do Chiang Mai, czy ryzykować i jechać dalej. Uznaliśmy jednak, że nawet jak znów pobłądzimy, to dopóki jest asfalt, nic złego nam się nie stanie. Okazało się, że dobrze wybraliśmy. Druga część trasy była nawet trochę nudna. Obyło się nawet bez schodzenia ze skutera, choć miejscami szybciej by było faktycznie obok niego iść.
Do Chiang Mai dotarliśmy drugiego dnia wieczorem, oddaliśmy bez problemów skuter, wróciliśmy do naszego hotelu po bagaże, uznając, że nie ma już co kombinować i zostaliśmy na kolejną noc. Rano zebraliśmy się na dworzec autobusowy, by wyruszyć dalej na północ z przystankiem w Phayao. W naszej bezpośredniej okolicy doznaliśmy jeszcze miłego zaskoczenia gastronomicznego, gdy trafiliśmy do nowo otwartej restauracyjki (miejsce wyraźnie nie miało jeszcze nazwy a właściciel ustalał ceny na bieżąco).
Z zewnątrz lokal zupełnie nie zachęcał (widok w Google View), ale w środku okazał się mieć przestronne, zielone patio z a’la ikeowskimi meblami, do tego pyszną kawę (widać było, że wiedzą co robią!), rewelacyjną zupę (niektórym wystarczyła sałata), no i dbali o klienta jak na nową restaurację przystało. Mamy nadzieję, że im tak zostanie, serdecznie polecamy i jak ktoś z Szanownych Czytaczy kiedyś tam trafi, to niech da znać, jak im idzie.
Na dworcu autobusowym okazało się, że autobus do Phayao (wybraliśmy miejsce na zasadzie przerwy w połowie drogi do granicy z Laosem) odjeżdża za kilka godzin (jak zwykle świetne planowanie!). Postanowiliśmy więc udać się do parku. Albo na jakiś zacieniony plac. Albo naprawdę gdziekolwiek, gdzie da się spędzić kilka godzin z dziećmi i nie zwariować.
Jedyne co znaleźliśmy w okolicy dworca to centrum handlowe, w którym było jakieś 5 sklepów i 40 restauracji (takie drobne różnice kulturowe!) oraz dość zaskakujące dekoracje halloweenowe (nie każdy w Tajlandii jeszcze chyba łapie ideę tego święta, nie szkodzi, my też nie za bardzo). Przedmieścia z dworcem to chyba jedyny minus Chiang Mai. Autostradowe ulice, spory ruch, hałas i bałagan. Ale to ledwie drobna rysa na wizerunku miasta, które naprawdę polubiliśmy i chętnie do niego wrócimy. Również po to, by znów wypożyczyć skuter i ruszyć gdzieś dalej niż tylko na Pętlę Samoeng.
Sorry, the comment form is closed at this time.
Robert | gdziejestmaluch.pl
Nie wiem czy jeszcze jesteście w Chiang Mai, ale koniecznie zajrzyjcie do świątyni Doi Suthep, dojazd z centrum zbiorczą taksówką 60BHT.
Bardzo fajny wpis, widzę, że już typowa tajska z Was rodzina, w czwórkę na skuterze 😀 Ostatnio w jakiś wiadomościach jako przykład skrajnej nieodpowiedzialności pokazywano rodzinę z 1 dzieckiem na skutrze, więc może lepiej nie zamieszczajcie zdjęcia jak jedziecie wszyscy razem bo Was zlinczują 🙂
pozdrawiam
osiemstop
Mamy spore opóźnienie w pisaniu, więc już zdążyliśmy od tego czasu wyjechać z Tajlandii, poszwendać się tu i tam i do Tajlandii wrócić, ale Doi Suthep wygląda znajomo więc albo w niej byliśmy albo w jakiejś bardzo podobnej;)))
Wyczyn "we czwórkę na skuterze" był na tyle bolesny, że przerzuciliśmy się potem na dwa skutery. Ale przynajmniej wiemy, że we czwórkę też się da!
A co do tego, że źli z nas rodzice to już się przyzwyczailiśmy, w następnym wpisie zamierzamy zachęcać do jeżdżenia z dziećmi na skuterach ku uciesze wszelkiej maści hejterów;)
Pozdrawiamy z Ko Chang!