Trzeba przyznać, że mocno wczuliśmy się klimat okolic Doliny Śmierci. Chorowaliśmy my, chorowały dzieci, umarła nam skrzynia biegów. No ale przecież przyjechaliśmy do USA chwytać życie i zwiedzać, więc przebłyski życia (naszego i samochodu) zużywaliśmy na wypady. A naszym głównym celem była Dolina Śmierci.
Dolina Śmierci – nasz pierwszy raz (na trzy próby)
Do Doliny Śmierci nie mieliśmy daleko. Jakieś 60 mil z Pahrump w Nevadzie, gdzie się zatrzymaliśmy, czy raczej gdzie zatrzymały nas choroby i zepsuta skrzynia biegów naszego jeepa. Trasa była piękna, choć nazwy po drodze mało zachęcające. Przekraczając granicę stanów – między Nevadą i Kalifornią – mija się na przykład Funeral Mountains. Może przerażać, ale że część Pawła rodziny pochodzi z rejonów Mazowsze, gdzie są miejscowości takie jak Jadów i Strachówka, to czuliśmy się prawie jak w domu.
Do Doliny Śmierci mieliśmy trzy podejścia. Za pierwszym razem dojechaliśmy do jej południowych wrót i zawróciliśmy dymiąc hamulcami. Pokonał nas Dante’s View, który nie jest w-kij-dmuchał. Pierwszych kilkanaście mil to delikatnie wznoszący się teren, ale pokonując ostatnie kilkanaście wjeżdża się na 1669 metrów nad poziomem morza. Kilka mil przed punktem widokowym jest parking, żeby zostawić przyczepę (o ile wpadło się na tak głupi pomysł) i ostatnia zawrotka dla A- i C-klas, które były na tyle nierozważne, żeby zapuścić się w te rejony.
Może to mało rozważne, by wybrać Dolinę Śmierci, a już szczególnie Dante’s Point jako pierwszy cel wycieczki samochodem, któremu właśnie zregenerowano skrzynię biegów. Ale w końcu to nie my wybraliśmy miejsce, w którym nasz jeep w końcu wpadł. Na granicy Nevady i Kalifornii trudno o inne atrakcje niż dramatyczne i ekstremalne okoliczności przyrody. Chyba, że ktoś nie ma dzieci, wtedy może latami nie wychodzić z kasyna.
W warsztacie próbowano nam potem wmówić, że hamulce były stare i to, w połączeniu z nieumiejętnym zjazdem ze stromego zbocza spowodowało ich spalenie. Tylko, że zjeżdżaliśmy powoli, na sztywno ustawionym biegu, a problem polegał na tym, że nasza, niby cud-miód-zreperowana, automatyczna skrzynia biegów nie przyjmowała tego do wiadomości. Po prostu nadal dostosowywała biegi do wzrastającej prędkości, przez co hamowanie spadło wyłącznie na nasze (przyznajemy) stare i zmarnowane hamulce. Żeby było jeszcze przyjemniej, to w drodze powrotnej okazało się, że nie tylko popsuły nam się hamulce, ale skrzynia biegów już radośnie nie przeskakuje na kolejne biegi i ostatnim, z jakim współpracuje, jest trójka.
Rhyolite – duchy gorączki złota
Za drugim razem odebraliśmy samochód z warsztatu na tyle późno, że do doliny nie było już co jechać. Chcieliśmy początkowo wjechać do Doliny Śmierci od północnego-wschodu. Dolina ma 140 mil, więc mając czas na 1-2 punkty czasem lepiej wybrać lekko okrężną drogę. Jednak już wyjeżdżając, zdawaliśmy sobie sprawę, że drugie podejście spaliliśmy (nomen omen) i czasu starczy nam tylko na opuszczone miasteczko Rhyolite, znajdujące się kilkanaście mil przed wjazdem do doliny.
Rhyolite jest świetnym przykładem błyskawicznej urbanizacji, dezurbanizacji i turystyzacji (?). W styczniu 1905 roku zamieszkało tam dwóch (2!) poszukiwaczy złota. W okolice ściągnęli, bo nieopodal wydobywano już wtedy duże ilości kruszcu. W końcu i oni znaleźli to, czego szukali. Informacja szybciej niż nasz jeep rozniosła się po okolicy i liczebność Rhyolite urosła w ciągu… dwóch tygodni z dwóch do 1200 osób!
Po kolejnych kilku miesiącach liczba mieszkańców jeszcze się podwoiła. Zaczęto wydawać gazetę, powstało 50 salonów, pojawiły się prostytutki i inne rozrywki. W kolejnym roku w okolicy pojawił się magnat z pieniędzmi, niejaki Schwab. Zainwestował w kopalnię złota, dociągnął do miasta prąd, wywiercił studnie. Rhyolite dalej się rozwijało, powstała piękna stacja kolejowa, miasto miało regularne połączenia między innymi z Las Vegas.
W 1907 roku miasto osiągnęło szczyt swojego rozwoju. Mieszkało w nim około 7 tysięcy ludzi. Ulice miały oświetlenie, wybrukowano przy nich chodniki, zbudowano szpital, powstała nawet giełda. Kopalnia pracowała pełną parą.
I wtedy wszystko się załamało. Kopalnia co prawda notowała wydobycie, podążając złożem, które odkryto na początku. Ale nowych odkryć nie było, akcje firmy zaczęły tanieć, a kiedy pojawił się raport, że najprawdopodobniej nic z niej nie będzie, kurs się załamał. Kopalnia działała jeszcze kilka lat siłą rozpędu i w 1911 roku ostatecznie ją zamknięto. Wtedy w mieście mieszkało już tylko kilkaset osób.
Jak to w tym kraju bywa, pamięć o świetności Rhyolite była jeszcze żywa, kiedy do opuszczonego miasta zaczęły się wycieczki, by podziwiać upadek miasta. I to właśnie w relacji z jednej z takich wycieczek odnotowano zgon ostatniego mieszkańca Rhyolite w 1922 roku. Potem górnicza osada mogła już zostać oficjalnie ogłoszona miastem duchów.
Wszystko co wartościowe szybko zniknęło. Większość, jak na przykład infrastrukturę kolejową, wywiozły firmy, które zaledwie parę lat wcześniej pojawiły się w Rhyolite. Do dzisiejszych czasów zostało kilka ruin, odbudowana stacja kolejowa i dom z butelek. Z tego, co poczytaliśmy, to chyba każdy ghost town ma swoją chałupę z butelek. Zwracamy tez uwagę na słup elektryczny z transformatorem. Jak widać nie taki ghost town, jak go na blogach malują.
W latach 80-tych okolicę odwiedził Belg o swojsko brzmiącym nazwisku Szukalski i uznał, że miejsce przypomina mu Bliski Wschód. Z tego skojarzenia zrodziła się Ostatnia Wieczerza, która wygląda trochę jak z horroru, ale nie sposób odmówić jej uroku. Z czasem pojawiło się jeszcze kilka rzeźb, które stoją na tle księżycowego, przepraszamy, blisko-wschodniego, krajobrazu. Całość dopełniają dziury po szybach kopalnianych widoczne w okolicznych górach. Pustka i duchy. Łatwo przyszło, łatwo poszło.
Dolina Śmierci – do trzech razy sztuka!
Za trzecim razem wreszcie zobaczyliśmy coś więcej. Z Dante’s View zjechaliśmy na dół do Badwater Basin. Jest to najniżej położone miejsce w całych Stanach Zjednoczonych. 86 metrów poniżej poziomu morza ziemia jest sucha i słona, a po obu stronach wznoszą się potężne góry (najwyższy szczyt w parku narodowym, trzytysięcznik o wdzięcznej nazwie Telescope Peak jest oddalony od Badwater Basin o całe 15 mil).
Na dnie depresji jest niewielkie bajorko. Jakąż jednak musiało być niemiłą i tragiczną niespodzianką dla dawnych podróżników, którzy pewnie docierali tam pół żywi. Woda w jeziorku wprawdzie jest przejrzysta, ale jak przyjrzeć się jej dokładniej, to pływają w niej jakieś larwy i… suprise, suprise, oczywiście jest słona.
Jak pewnie dziesiątki osadników i poszukiwaczy przygód i my załamaliśmy się w Badwater Basin. Lampka kontrolna w samochodzie przypominająca nam o ciągle nie do końca naprawionej skrzyni biegów zaczęła świecić jakby bardziej, a brak zasięgu w telefonie zaczął niewygodnie uwierać. Odechciało nam się dalszego zwiedzania. Jeśli samochód rozkraczyłby nam się w takim miejscu, to pewnie byśmy się załamali. A jeśli nawet dalibyśmy radę skombinować transport z powrotem do Pahrump, to pewnie rozwaliłby nas rachunek za holowanie.
W japońskim stylu – robiąc zdjęcia z samochodu albo parkingu – „zwiedziliśmy” jeszcze kilka malowniczych wąwozów. Jakbyśmy czuli, że jeśli będziemy blisko jeepa, to na pewno da radę i się do końca nie zepsuje. Uczciwie obejrzeliśmy jeszcze tylko punkt widokowy – Zabriskie Point. A tam mogliśmy między innymi przeczytać, jak to z tą Doliną Śmierci było.
A było typowo pragmatycznie. Najpierw pod koniec XIX wieku nikogo nie interesowały widoki. Ważny był za to obecny w dolinie boraks. Parę osób dorobiło się majątku wywożąc go wielkimi wozami zaprzęgniętymi w dwadzieścia mułów i konia (jakby ktoś się zastanawiał skąd w Kalifornii ulice z Twenty Mule w nazwie, to właśnie stąd) w stronę cywilizacji.
Kiedy popyt na boraks spadł, operująca tu Borax Company zaczęła na siłę szukać sposobu na przetrwanie. I jak Nokia przestawiła się z kaloszy na nowoczesne technologie, tak Borax Company postawiło na inną, nabierającą rozpędu gałąź turystyki. Uznano, że dolina jest nie tylko przepiękna, ale i zupełnie wyjątkowa, a więc ma wszystkie zadatki na to, by zostać atrakcją turystyczną. W latach 20-tych postawiono knajpę, hotel i zaczęło organizować wycieczki. Potem wystarczyło trochę lobbingu (to już nasza teoria) i dolina stała się parkiem narodowym. To zawsze ma ten plus dla tych, co byli pierwsi, że w parkach narodowych nie można zazwyczaj już nic stawiać. Ale to, co stoi, może dalej zarabiać na turystach. Rozgłos, status i wyłączność – przepis na idealny biznes.
Dolina Śmierci ma nie tylko najniżej położone miejsce w USA. Jest też miejscem najgorętszym. W Death Valley zazwyczaj jest prawie 200 dni w roku z temperaturą powyżej 30 stopni. Ba, dzierży rekord najwyższej temperatury powietrza, jaką odnotowano na Ziemi.
Przez wiele dekad rekord dzierżyła Al-Azizija w Libii. Jak jednak historia uczy, wujek Sam Libii nie przepuści. Zakwestionowano więc technikę pomiaru w Libii, o co trudno nie było, bo rekord zanotowano w 1922 roku i w ten niecny sposób na czoło wysunęła się Dolina Śmierci ze swoimi 53 stopniami uchwyconymi w 1913 roku. Kolejne amerykańskie zwycięstwo!
A my, jak przystało na istoty bardzo ciepłolubne możemy się pochwalić tym, że w obu miejscach byliśmy, choć przez Al-Aziziję tylko przemknęliśmy nie zdając sobie sprawy, że to kolejny, po dominacji nad światem, element rywalizacji amerykańsko-libijskiej.
Nie obejrzeliśmy wielu miejsc, przede wszystkim polecanego przez wiele osób Zamku Scotty’ego, ale po prostu czuliśmy podskórnie, że tym razem nie jest nam dane, że czwarte podejście byłoby równie nieudane, co trzy pierwsze. Uznaliśmy, że przynajmniej mamy powód, żeby tu jeszcze wrócić.
Bo że Dolina Śmierci warta jest dokładniejszego zwiedzenia, nie mamy wątpliwości. O ile oczywiście uda nam się pokonać traumę związaną z rozpadającym się na śmierć samochodem.
Jeszcze uwaga finansowa na koniec: wjazd do Doliny Śmierci jest płatny, chyba że ktoś ma roczną kartę wstępu do parków i pomników narodowych „America the Beautiful” – tak jak my. Nie wiemy, jak na innych wjazdach, ale od południa płaci się samemu w automacie. Taki test na uczciwość.
My zatrzymaliśmy się tam na dłuższą chwilę, żeby skorzystać z toalety i dać odpocząć chwilę jeepowi. Na kilkanaście samochodów, zatrzymali się wszyscy. Oczywiście, można twierdzić, że to nie uczciwość, tylko obawa przed karą za brak opłaty w przypadku kontroli. Ale po dwóch miesiącach w USA wiemy, że nie o kary tu chodzi…
Sorry, the comment form is closed at this time.
Jabbur
To teraz wyobraźcie sobie to: http://www.badwater.com/ 😉