
Po tygodniu cywilizowanych rozrywek na Florydzie, przyszedł czas na ucieczkę od cywilizacji. Na parę dni przenieśliśmy się więc do Everglades – jednego z największych parków narodowych USA. Mieliśmy też w końcu okazję zanocować po raz pierwszy na parkowym kempingu, gdzie okazało się, że nasza przyczepa wcale nie jest taka stara…
Przez kilka długich dni milczeliśmy na blogu, a to z dwóch powodów. Po pierwsze dziecko nam zaniemogło. Maciek dostał gorączki oczywiście w najlepszym ku temu miejscu i czasie, a mianowicie zaraz po wjechaniu w okolice pozbawione wszelakiej cywilizacji. Na szczęście zaopatrzeni w leki na każdą okazję (czopki na zbicie wysokiej gorączki i odrobinę wyrobionej wcześniej w takich sytuacjach cierpliwości) zdołaliśmy w ciągu trzech dni wyprowadzić chłopaka na prostą (tfu tfu odpukać).
Po drugie, odebraliśmy kolejną ważną lekcję kampowania. Na te kilka dni w Everglades wybraliśmy kemping Flamingo, gdzie noc kosztuje od 20 USD (stanowisko bez prądu) do 30 USD (stanowisko z prądem). Ponieważ i tak planowaliśmy raczej nie być w przyczepie, niż w niej być, a 10 USD dziennie piechotą nie chodzi, więc zainstalowaliśmy się na stanowisku bez jakichkolwiek podłączeń. I tak dowiedzieliśmy się, że wprawdzie światło w przyczepie działa na akumulator, za to kontakty nie. A co za tym idzie nie mieliśmy gdzie podładować netbooka, więc nie mieliśmy na czym pisać. Dzięki temu jednak kładliśmy się o przyzwoitych porach, wstawaliśmy w miarę wcześnie i mieliśmy dużo czasu na poznawanie uroków Parku Narodowego Everglades i najbliższych okolic, czyli atrakcji w promieniu jakichś 150 mil.
Everglades – kemping Flamingo
Park Narodowy Everglades, trzeci co do wielkości park narodowy w kontynentalnej części USA, leży na samym końcu Florydy (jeśli nie liczyć Key West i pozostałych Keysów, o których następnym razem). Jeśli wierzyć Wikipedii, jest to największy obszar dzikiej przyrody subtropikalnej, zachowany w Stanach Zjednoczonych. Głównie ciągnące się dziesiątki mil bagna i zamieszkujące je aligatory, czyli całkiem miło.
Nocowaliśmy na kempingu we Flamingo, na południowym krańcu parku. Stamtąd do najbliższej cywilizacji jest jakieś 50 mil (40 mil jechaliśmy, żeby złapać zasięg i wysłać smsa…). Po poprzednich kempingach ten stanowi miłą odmianę: przede wszystkim jest dużo luźniej – przyczepy nie stoją gęsto jak to bywało, nie słychać nic poza naturą (poprzednie kempingi były zwykle blisko autostrady), a z racji ograniczenia pobytu do 2 tygodni jednorazowo/miesiąca w roku, nie ma stałych mieszkańców a więc nie ma też na przykład olbrzymiej ilości świateł, światełek, lampek i ozdóbek, które może i są urocze, ale zakłócają nieco odbiór pięknie rozgwieżdżonego nieba i rażą nasze, nawet średnio wyrobione, poczucie estetyki.
Po tygodniu spędzonym w średniej klasy rv-resorcie, gdzie średnia wieku mieszkańców oscylowała wokół sześćdziesiątki, spodziewaliśmy się, że tu będzie trochę młodziej i bardziej wagabundowo i hipstersko. Tymczasem osoby w wieku przedemerytalnym można było policzyć na palcach jednej ręki. Średnia nadal pozostała wysoka i dalej, mimo takiego oddalenia od cywilizacji, trafiali się emeryci na wózkach czy z balkonikami.
Za to z rozbawieniem stwierdziliśmy, jak bardzo zmieniła nam się przez te kilka tygodni optyka: po krótkim rekonesansie orzekliśmy zgodnie, że to jest kemping dla aktywnych staruszków, nie takich zasiedziałych, jak na tych poprzednich. Dla wyjaśnienia stosowane przez nas rozgraniczenie wygląda teraz tak: zasiedziały staruszek, to taki co chodzi rano na spacery, po południu na basen, a wieczorem gra w ping ponga, rzuca ciężką podkową, gra w boule albo inną mało wymagającą grę (ironia!). Aktywny staruszek to taki, który rano odpina od swojego pickupa kajak i idzie wiosłować między aligatorami, a po powrocie wsiada na rower pojeździć po okolicy.
Last but not least, wreszcie nasz Eddie nie wyglądał na kempingu jak ubogi i stary krewny. Poza innymi przyczepami w różnym wieku, udało nam się też zobaczyć pełen przegląd pojazdów do mieszkania: od olbrzymich wypasionych autobusów, przez przerobione autobusy szkolne i klasy C (którą początkowo planowaliśmy kupić), aż po przyczepy we wszelkich kształtach i rozmiarach, z klasycznymi, kosmicznymi airstreamami włącznie.
Kamping Flamingo ma za to jedną poważną wadę, o której trzeba pamiętać, szczególnie w sezonie. Jest na otwartej, praktycznie pozbawionej drzew przestrzeni. I o ile w styczniu/lutym temperatura rzadko przekracza tu 30 stopni, tak w pełni lata Flamingo zamienia się w patelnię. Jeśli więc wybieracie się tu w wakacje i nie planujecie podłączenia do prądu i nocowania w klimatyzacji, to przygotujcie się lepiej na ekstremalne przeżycia.
Everglades – dzikość na krańcu Florydy
Sorry, the comment form is closed at this time.
sztala
ping-pong mało wymagającą grą? hmmm nie zgadzam się, nie zgadzam się..
ale może taki być przy odpowiednim podejściu 😉
a w ogóle to fajnie się Was czyta
pozdr