
Takie polskie to Chicago, że podczas podróży po USA, nawet nie mieliśmy czasu go zwiedzić. Miasto traktowaliśmy czysto użytkowo. Przylecieć, odwiedzić rodzinę, kupić samochód i przyczepę, wyjechać, wrócić, odlecieć. A kiedy w końcu zapragnęliśmy dać mu szansę, to okazało się, że mamy na to tylko kilkanaście godzin. Jak więc spędziliśmy rodzinny jeden dzień w Chicago?
Słodkie lenistwo w Delaware wciągnęło nas na tyle, że z Townsend wyjechaliśmy dopiero 7 lipca. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Ohio na pierwszy w naszym życiu couchsurfingowy nocleg, i tym sposobem do Chicago dotarliśmy dopiero 8 lipca wieczorem z prawie 23 400 milami na liczniku samochodu. A już 10 lipca mieliśmy lot powrotny do Polski.
Na zwiedzanie mieliśmy więc jeden dzień. Właściwie to kilkanaście godzin, bo przecież jeszcze kiedyś wypadało się spakować. Niewiele, ale na pocieszenie mieliśmy fakt, że oboje już tu kiedyś byliśmy, i zdążyliśmy to i owo zobaczyć. Choć dawno to było – Ola pamięta Chicago z końca lat 90-tych, Paweł ostatni raz był tu w 2002 roku.
Czym nie jest Chicago
Do Chicago mamy słabość. Nie jest to jednoznacznie miłe uczucie, ale oboje odczuwamy silny związek z tym miastem. Ola tu zaczynała przygodę ze Stanami i mieszkała prawie rok. Pawła brat mieszkał tu wiele lat, a on sam przesiedział tu dwa studenckie wakacje. Pawła rodziny przetoczyło się przez miasto całkiem sporo, a część nadal w nim mieszka.
Jako tako znaliśmy więc Chicago. Może bardziej z okien autobusu/kolejki/samochodu niż z turystycznych szlaków, bo dziesiątki nadgodzin w pracy raczej nie nastrajają do przechadzek po muzeach. Ale znaliśmy! I dzięki temu wiedzieliśmy, że Chicago ma jedną podstawową wadę… nie jest Nowym Jorkiem. Amerykańskie miasta można kochać, można je nienawidzić. Ale po wizycie w NYC to podejście się zmienia. Wszystkie inne miasta przestają budzić większe emocje, bo po prostu nie są Nowym Jorkiem.
Jeden dzień w Chicago – najważniejsze to rano wstać!
[UWAGA IRONIA] Po leniwym, typowym dla Amerykanów śniadaniu (hot-dogi, frytki, trochę zmodyfikowanych genetycznie warzyw, coca-cola), które trwało mniej więcej do południa wsiedliśmy w kolejkę i pojechaliśmy do centrum. Zabraliśmy ze sobą na przewodnika Anetę – naszą gosdpodynię, którą poznaliśmy dzięki pisaniu bloga i dobrego ducha w jednej osobie. Jak to zwykle bywa zwiedzaliśmy bez planu, bardziej łaziliśmy po mieście chłonąc jego atmosferę, niż zaliczaliśmy kolejne muzea i opery.
Pewnie nam się oberwie za to, że nie zajrzeliśmy do Muzeum Historii Naturalnej, nie wjechaliśmy na Skydeck, by przez szklaną podłogę spojrzeć na miasto (ciekawe jak Maciek by zareagował), oczywiście fakt, że nie złożyliśmy kwiatów pod pomnikiem Kopernika, to taki wstyd, że lepiej by było dla nas to przemilczeć. Ale jeden dzień w Chicago, to naprawdę niewiele.
Gdzieś po drodze były jeszcze Shed Aquarium i Art Institute of Chicago. Znając Maćka zainteresowanie sztuką (w Sankt Petersburg przy obrazach Dalego udało nam się utrzymać jego zainteresowanie przez niewiele ponad godzinę, a staraliśmy się bardzo), to ostatnie nie wchodziło w grę. Akwaria widzieliśmy już po drodze. Skydeck – fajne przeżycie, ale rodzinne wejście kosztowałoby nas prawie 50 USD. Takie wydatki pod koniec niezbyt taniej podróży trochę bolą. Pozostał więc spacer i podziwianie miasta.
Przeszliśmy się nad rzeką, by dojść pod Tribune Tower. Wybudowany w 1925 roku wieżowiec miał być w zamyśle najpiękniejszym biurowcem na świecie. Wzorowany na katedrze w Rouen jest teraz zwany również „Katedrą Handlu”. Ma kilka elementów, które mogą lekko razić „przekapitalizowaniem”, jak na przykład mapa USA w lobby z przerobionych pieniędzy. To trudna do przeskoczenia dla nas – Polaków różnica kulturowa, że pieniądze to bynajmniej nie rzecz wstydliwa…
Wieżowiec Tribune Tower jest znany też z tego, że w jego fasadzie umieszczono 120 elementów ze słynnych budowli z całego świata. Naszym wkładem jest kamień z Wawelu, choć zupełnie przypadkiem pierwszym kamieniem, który dostrzegliśmy, był fragment z Leptis Magna w Libii. Nie brakuje tam kawałków miejsc, które odwiedziliśmy (np. Craters of the Moon w Idaho czy świątyni mormonów w Salt Lake City) oraz tych, które chcielibyśmy kiedyś odwiedzić (fragmenty świątyń z Angkor, fragmenty Wielkiego Muru, skała z Księżyca).
Wjechaliśmy też na John Hancock Center gdzie na przedostatnim piętrze jest restauracja (Signature Room/Signature Lounge), z której rozciąga się piękny widok na miasto. Byliśmy gotowi usiąść na drogą kawę, ale dość nachalny kelner zniechęcił nas do tego miejsca, podkreślając na wejściu że to jest kawiarnia i dla wszystkich, nawet dla dzieci musimy coś kupić, jeśli chcemy tu posiedzieć.
No cóż, kawiarni nie polecamy, warto natomiast wejść do toalety i stamtąd na spokojnie cyknąć kilka fotek. Samo obserwatorium piętro wyżej odstraszyło nas dokładnie takimi samymi cenami co Skydeck. 50 USD za kilkanaście minut patrzenia na miasto, to jednak trochę sporo.
Na kawę i lancz usiedliśmy za to w innej, też nietaniej, ale bardzo klimatycznej kawiarni Grand Lux Cafe, serwującej między innymi znane nam z Nowego Orleanu pączki New Orleans Beignets. Trzeba zamówić je od razu, bo są robione na zamówienie i trochę się na nie czeka. Ale warto, pyszne, cieplutkie i posypane grubą warstwą cukru pudru przypomniały nam Luizjanę.
Poszliśmy też na spacer na lekko opustoszały późną popołudniową porą Navy Pier. W przeciwieństwie do swojego odpowiednika ze Seattle, chicagowskie molo nie razi tak bardzo tandetą. Zachęcająco wygląda wesołe miasteczko ze sporym diabelskim kołem, ale z racji późnej godziny i „ekonomicznej” wycieczki po Chicago nie skorzystaliśmy. Następnym razem wybierzemy się tam wcześniej i skorzystamy, bo bilet nie jest drogi (6 USD).
Tuż przed zmrokiem dotarliśmy do Millenium Park. To miejsce otwarto w 2004 roku, więc nie znaliśmy go z poprzednich wizyt w Chicago. Na ponad 24 akrach umieszczono kilkadziesiąt rzeźb i instalacji artystycznych, z których najbardziej znane to chyba Cloud Gate, nazywana po prostu „Fasolą” autorstwa Anisha Kapoora oraz Crown Fountain stworzona przez katalońskiego artystę Jaume Plensa (Jaumę Plensę?).
Fasola stała się szybko jednym z symboli Chicago. Jest naprawdę niezwykła. Wygięte lustro stworzone z metalowych płytek zeszlifowanych tak, że nie widać na nich żadnych połączeń. Idealne lustro, krzywe zwierciadło, które bawi się kształtami podchodzących do niego ludzi oraz miasta, naprzeciwko którego stoi.
Mieliśmy z Maćkiem dużo zabawy w oglądanie siebie nawzajem, szukanie nowych miejsc, które nas zwiększy, wykrzywi, rozrzuci gdzieś w przestrzeni. Doświadczenie może zepsuć tylko poszukiwanie w internecie odpowiedzi na pytanie „co artysta właściwie miał na myśli”. Można bowiem przeczytać, że Fasolka „reprezentuje męskość i kobiecość w jednym bycie, symbolizuje jednocześnie waginę i jądra”. My wolimy wizję lustra wygiętego jak kropla metalicznego płynu…
Już mocno po zmroku dotarliśmy do katalońskiej fontanny. To właściwie dwie fontanny połączone płytkim basenem. Na wielkich wodnych ekranach wyświetlają się twarze, na których malują się różne grymasy, na koniec otwierają usta i wtedy tryska z nich silny strumień wody. Plensa bardzo mocno siedzi w temacie związków człowieka i wody. Stworzył tym razem instalację, w której człowiek nie tyle pochłania wodę, co ją oddaje.
A z tego oddawania ogromną radość mają dziesiątki dzieci, które ustawiają się pod fontannami i biegają między jednym ogromnym prostopadłościanem a drugim. Pozazdrościł też im Maciek, ale zabawa szybko się skończyła, kiedy na śliskim marmurze, wywinął orła i nabił sobie porządnego guza na głowie. Ta niezbyt radosna przygoda i bardzo późna pora skłoniły nas do powrotu do domu. Jak na jeden dzień w Chicago z dziećmi, to i tak było intensywnie.
Następnego dnia rano szybko się spakowaliśmy i wczesnym popołudniem pożegnaliśmy się serdecznie z Anetą i Miłoszem, którym serdecznie dziękujemy za gościnę. Jeśli zastanawiacie się czy pisać na bieżąco bloga z podróży, to oni są żywym dowodem, że naprawdę warto. Nie tylko rodzina będzie wiedziała, co u was słychać, ale macie szansę też poznać tak fantastycznych ludzi, że żal wam będzie wracać. Po drodze wpadliśmy jeszcze do rodziny Pawła pod Chicago, zostawiliśmy naszego jeepa, który towarzyszył nam przez pół roku i rodzinną podwózką wyruszyliśmy na lotnisko.
Limitu ogólnego bagażu wprawdzie nie przekroczyliśmy, ale niektóre z naszych walizek ważyły ponad dozwolone 23 kilo. Sądziliśmy naiwnie, że może się uda (w końcu co to za różnica?), ale niestety dostaliśmy polecenie, by się trochę przepakować, przez co kilka ciężkich rzeczy wylądowało w bagażu podręcznym.
Jak już staliśmy w kolejce do samolotu, pani z Lufthansy, o jakże pasującym imieniu Helga, wyłuskała nas z kolejki i głosem nieznoszącym sprzeciwu oznajmiła, że nasza walizka wygląda na zdecydowanie za ciężką i za dużą. Wskazała palcem na biurko obsługi pasażerów i kazała nadać ją jako zwykły bagaż, na szczęście bez dodatkowej opłaty. Lubimy Lufthansę za takie podejście do kombinujących pasażerów, ale Helga nie była dobrym przykładem miłej obsługi podróżnych.
Poza tym dziwnym trafem to walizka, z którą nigdy nie było problemu w samolotach grupy Lufthansa w klasie biznes (Paweł miał wiele razy tę przyjemność), ale w klasie ekonomicznej nagle zrobiła się za duża… Może puchnie od potu klasy robotniczej?
Lot przebiegł spokojnie, Maciek spał jak zabity, Kalina trochę marudziła, my nie zmrużyliśmy oka. A na Okęciu czekała na nas stęskniona rodzina z transparentem! Przyznajemy, że bardzo tęskniliśmy, ale wcale nie chciało nam się jeszcze wracać… Półroczny rozdział życia w podróży uznaliśmy za zamknięty!
Sorry, the comment form is closed at this time.
Maria
Jestem emerytka 60+ i bardzo dziękuję za moją "długą" podróż po Stanach. Bardzo milo się czytało Wasze przygody i piękne opisy zwiedzanych miejsc. Życzę jeszcze wspanialszych przygód i wszystkiego najlepszego. Dziękuję. Od czasu do czasu będę zaglądać na Wasz blog i powracać do Yellowston czy innych miejsc Ameryki. Maria
osiemstop
To my dziękujemy! Bez czytelników prowadzenie bloga pewnie szybko by nam się znudziło:) Mamy jeszcze kilka postów w zanadrzu – przemyślenia, podsumowania, podziękowania… Do tego mamy nadzieję, że uda nam się zmobilizować i raz na jakiś czas pisać coś nowego – wiele podróży jeszcze (mamy nadzieję) przed nami a i kilka nieopisanych za nami – może wreszcie kiedyś się weźmiemy i opiszemy:)
Zapraszamy też na nasz profil na facebooku – tam będzie coraz mniej o podróżach a coraz więcej o kawiarni, ale…do kawiarni też zapraszamy!!!
Maria
Bardzo dziękuję za zaproszenie, ale mieszkam w pięknym mieście powiatowym w kotlinie Żywieckiej z doskonałym piwem i trudno będzie mi się wybrać do Waszej kawiarni. Ale nigdy nic nie wiadomo. Zaproszenie przyjęte.
Pozdrawiam
osiemstop
To skoro z tak daleka to jeszcze dorzucamy zaproszenie na naszą kanapę https://www.couchsurfing.org/profile.html?id=5H2BHMSQU🙂
TOPDycha
Kto mnie zastąpi w pracy, żebym mógł pojechać do Stanów?:D
Tomek
Witaj!
Jak mi milo czytać informacje dotyczące Chicago. Gdy ja tam bylem, w roku 2001 również owego parku o którym wspominasz z rzezami, jeszcze nie byli.
pamiętam jak w zeszlym roku przyglądałem się rzeźbom autora tej metalicznej łzy. Podobne cudeńko zrobił w Alpach, na stokach, tez wygląda imponująco
Pozdrowienia, T.
osiemstop
Będziemy musieli pojechać zobaczyć:)))
Pozdrawiamy,
8 stóp
Minio
Pewnie ciężko się wraca z takiego miejsca jak Stany. Bardzo chciałbym tam pojechać 🙂
osiemstop
Oj ciężko, ciężko…:)
Aneta Tomaszewska
Super! Wspaniale sie to wspomina, zapraszamy ponownie!
osiemstop
Na pewno jeszcze skorzystamy z zaproszenia:)