
Ponieważ mieliśmy w planach obejrzeć start rakiety, przyszedł czas na trochę teorii. Wybraliśmy się więc zobaczyć Kennedy Space Center. I to był zdecydowanie strzał w dziesiątkę! Kosmos podany na amerykańskiej tacy smakuje wybornie.
Kennedy Space Center – nie wyjdziemy, chyba, że nas wyrzucicie…
Nie było tanio – wstęp 50 USD od dorosłego, 40 USD od dziecka, do tego 10 USD parking, biletów dwu- czy trzydniowych nie ma (za dodatkowe 13 dolarów od osoby można upgade’ować bilet do rocznej karty wstępu), ale nie żałujemy ani jednego dolara. Zasadniczą wadą tego miejsca jest to, że zamykają je o godz.17 (a jak wspominaliśmy już wcześniej poranne wstawanie nie jest naszą najmocniejszą stroną).
Zaczęliśmy zwiedzanie jakoś koło południa i wyszliśmy po czwartym chyba komunikacie, że KSC jest już zamknięte i uprzejmie prosimy o opuszczenie kompleksu. Kusiła przez chwilę opcja dopłaty i powrotu następnego dnia, ale w końcu uznaliśmy, że to co najciekawsze już obejrzeliśmy i na razie tyle nam wystarczy. Kiedyś na pewno wrócimy, w przygotowaniu jest budynek, w którym będą pokazywać wahadłowiec Atlantis – wielkie otwarcie planują na 4 lipca. No ale póki co musi nam wystarczyć to, co widzieliśmy. A widzieliśmy sporo.
Saturn V i cała reszta
Widzieliśmy rakietę Saturn V z dokładnym opisem co jest czym i do czego służy, centrum kontroli lotów, kilka ciekawych filmów i pokazów przedstawiających historię lotów w kosmos i lądowania na księżycu, mnóstwo wypowiedzi astronautów, był też symulator startu wahadłowca i rewelacyjny film w IMAXie, wszystko oczywiście świetnie przygotowane. Ba, wszystko było dostosowane do zwiedzających z dziećmi w wózkach, chwilami nawet przyjaźniej niż u Disneya, a jednocześnie bez tłumów i hałasu wszechobecnego w Imperium Disneya.
Widzieliśmy też aligatora i gniazdo orłów – KSC z dumą podkreśla, że znajduje się na terenie gdzie natura ma się nieźle. Ciekawe swoją drogą jakie spustoszenia w tej naturze czynią kosmiczne starty – z tego co się dowiedzieliśmy ogień i fala dźwięku są dość śmiercionośne. Ale może to element doboru naturalnego.
Maciek był niepocieszony, bo na symulator lotu był niestety za mały, i trochę ciężko mu było wysiedzieć w IMAXie (film trwał grubo ponad pół godziny, a Leo DiCaprio zdecydowanie ma wadę wymowy), ale poza tym mu się podobało (choć filozoficzna kwestia dlaczego astronauci polecieli do nieba i wrócili – Maciek niebo rozumie jako miejsce, gdzie się idzie po śmierci i uznał, że kosmos to z grubsza to samo – nie była łatwa do objaśnienia).
Naszą uwagę zwróciło to, że było to kolejne miejsce po krainie Disneya, gdzie podkreślano jak ważne są marzenia i że nie ma rzeczy niemożliwych. Przez wrodzony polski sceptycyzm/cynizm nie łyknęliśmy tego łatwo, jednak szybko doszliśmy do wniosku, że to jest coś, co chcielibyśmy przekazać naszym dzieciom. W końcu jeśli jacyś goście z Polski mogą kupić samochód, przyczepę i wybrać się w podróż po USA, to dlaczego ich dziecko nie może polecieć w kosmos?
Astronauts Hall of Fame – nie przegapcie!
Bilet do Kennedy Space Center upoważnia również do zwiedzenia Astronauts Hall of Fame. Pojechaliśmy tam następnego dnia, planując, że będzie to półgodzinny przystanek w trasie do St. Augustine. Spodziewaliśmy się wystawy z portretami astronautów na tle amerykańskiej flagi lub czegoś równie nudnego.
Budynek wygląda niepozornie, darmowy parking też nie zapowiadał większych atrakcji. Ku naszemu zdziwieniu utkwiliśmy tam na dobre 3 godziny, odkładając plany dotarcia do najstarszego miasta w USA na następny dzień.
Astronauci byli, owszem, ale poza portretami była bardzo interesująca wystawa dotycząca podboju kosmosu, z mnóstwem ciekawostek, anegdotek i pamiątek, filmiki na których astronauci opowiadali o swoich przeżyciach, o kolejnych misjach i odpowiadali na najróżniejsze pytania nurtujące laików, od „jak się korzysta z toalety w kosmosie” po „czy wierzysz w życie poza Ziemią”. Była też wielka kula na której wyświetlane były filmy/pokazy o układzie słonecznym, przesiedzieliśmy tam na zmianę chyba z godzinę.
Wieczorem nadszedł czas na start rakiety. Niestety nie ma chwilowo misji załogowych z tej części świata. Obejrzeliśmy więc realizowane przez NASA, ale jak najbardziej budżetowe, czyli najtańsze wyniesienie na orbitę satelity komunikacyjnego. Zawsze coś. Co prawda było to wydarzenie zamknięte dla publiczności, jednak dzięki Markowi, autorowi bloga florydziak.blogspot.com (na którym można znaleźć szczegóły i zdjęcia dotyczące tego – i nie tylko – startu, polecamy!) ustawiliśmy się w najlepszym możliwym miejscu do obejrzenia startu – na jednym z mostów na drodze prowadzącej w pobliże platformy startowej.
Nie byliśmy sami – oprócz Marka spotkaliśmy tam jeszcze czworo Polaków z Łodzi i całkiem spory tłum nie-polskich obserwatorów. Byliśmy jakieś 12 kilometrów od platformy startowej. Marek początkowo pojechał bliżej, jednak przegonił go policjant. Straszne nieużytki z tych Amerykanów. Mogliby z tego zrobić tak fajną atrakcję turystyczną, jak z Wielkiego Kanionu czy innej Tamy Hoovera.
Co do samego startu to spodziewaliśmy się czegoś bardziej imponującego – całość wyglądała jak gwiazdka lecąca powoli w stronę nieba, a fala dźwięku, która przyszła dobrą chwilę po starcie, była cichsza niż oczekiwaliśmy. Nawet platforma startowa nie była oświetlona przez oszczędności. Mimo wszystko było to bardzo fajne przeżycie i cały „kosmiczny” rozdział naszej wyprawy uważamy za bardzo udany. Long live Space Coast!