
Przejażdżka po jeziorze Ashtamudi trwała kilka godzin więc mogłam się zrelaksować, napatrzeć się na wodę i zielone brzegi ile wlezie i porozmawiać o tym i owym z nowymi znajomymi – na przykład z Danielem, dziennikarzem i podróżnikiem z Brazylii o kawiarniach, pokazach zdjęć i podróżach oczywiście. Umówiliśmy się, że jak wpadnie do Polski to zrobi u nas pokaz – a ma z czego wybierać, był w ponad 30 krajach.
Rozmawialiśmy też o tym co trapi wszystkich chyba blogerów podróżniczych – jak to robić żeby podróżować i na tym zarabiać. Daniel pracował i nadal pracuje dla wielu magazynów podróżniczych, zarówno na etacie jak i (obecnie) jako freelancer, wydał kilka książek i przewodników, jednak nawet on z żalem przyznaje, że kokosów z tego nie ma, choć przynajmniej może sporo pojeździć – na wyjazdy takie jak ten keralski zapraszany jest dość często.
Ruch na wodzie był całkiem spory – od łodzi takich jak nasza, poprzez motorówki aż po maleńkie chybotliwe łódeczki. Udało nam się też obejrzeć wyścig snake boats – długich, wąskich łodzi, na każdej z nich kilkudziesięciu wioślarzy, wybijacz rytmu i dowódca zagrzewający do walki.
Zwykle takie wyścigi odbywają się we wrześniu, ten był zorganizowany dla nas przez hotel, nie przeszkodziło to nam jednak, podobnie jak kibicom zgromadzonym tłumnie na brzegu i przede wszystkim samym zawodnikom w przeżywaniu prawdziwych sportowych emocji.
Jednak moim zdecydowanie ulubionym keralskim wspomnieniem pozostanie boathouse czyli łodzie, które przez lata wykorzystywane były do transportu ryżu a obecnie funkcjonują jako łodzie mieszkalne. W latach 90. przyszedł kryzys i ktoś wpadł na pomysł przekształcenia łodzi w atrakcję turystyczną. O ile w pierwszych latach było ich zaledwie kilka, o tyle teraz jest ich ponad 800.
Na szczęście tym razem obawy okazały się niepotrzebne. Z Shawnem, który nota bene jest równie introwertyczny co ja i ma podobne poglądy na temat większych zgromadzeń, dobraliśmy się (a raczej zostaliśmy dobrani) idealnie.
Przegadaliśmy całe popołudnie, zarówno o naszych podróżach (kilka lat temu przejechał z żoną i synem dookoła świata w 18 miesięcy, a w zeszłym roku zrobili sobie kilkumiesięczną rundkę po Europie), jak i po prostu o życiu, wszechświecie i całej reszcie.
Łódź kołysała łagodnie a my wylegiwaliśmy się na dziobie w promieniach keralskiego słońca, raz na jakiś czas cykając fotki a to chybotliwej łódeczki, a to pól ryżowych, a to kościółka wybudowanego jeszcze przez Portugalczyków, a to zaganiacza kaczek, a to wreszcie łodzi wypakowanych po brzegi workami z ryżem.
Pod wieczór zacumowaliśmy przy brzegu, obejrzeliśmy kolejny keralski zachód słońca i pogadaliśmy jeszcze troszkę, tym razem w gronie rozszerzonym o sąsiadów z łodzi obok: Nelsona i Prasada. Nelson to mieszkający w Berlinie Portugalczyk piszący o podróżach i jedzeniu i zwycięzca konkursu Europejski Blog Roku 2014, Prasad z kolei to pochodzący z Indii fotograf o ostrym jak brzytwa poczuciu humoru. W takim gronie ciężko się nudzić, więc wieczór był niezwykle udany. Rano z żalem wróciliśmy do Alappuzha (znanego również jako Alleppey), skąd ruszyliśmy na wschód, żegnając się na jakiś czas z wodą.