DSC

Po deszczowej przygodzie z Vang Vieng, w Wientianie, oddalonym o zaledwie kilka godzin drogi, królował skwar. A nie jest to miasto skrojone pod ostre słońce. Szerokie aleje, wielkie ronda, place wielkością konkurujące z tymi w Warszawie zupełnie nie pasują do klimatu Azji Południowo-Wschodniej. Ale taki pomysł na miasto mieli Francuzi, a komuniści tylko jeszcze go dopracowali.

Wientian wspominamy jednak miło, bo zajechaliśmy tam głównie w odwiedziny do dawno niewidzianych znajomych – Marysi i Toma. I dzięki nim miasto zwiedzaliśmy w ekspackim stylu – z willi pod miastem, mając do dyspozycji wygodny samochód i o parę dni za dużo.

Autobusem z Vang Vieng do Wientianu

Do Wientianu dojechaliśmy z Vang Vieng. Wiedzieliśmy, że autobusy do stolicy wyjeżdżają gdzieś z okolic pasa startowego, planowaliśmy nawet wizję lokalną na dworcu podczas skuterowej przejażdżki, ale tak nam dobrze było na skuterach, że w okolice dworca zajechaliśmy mocno po zmroku i daliśmy sobie spokój z jego poszukiwaniem. I tak pewnie byśmy go nie znaleźli. To dość niepozorny budynek cofnięty trochę od „13” mniej więcej na wysokości połowy pasa startowego po jego drugiej stronie jadąc od miasta.

Bilet do Wientianu kosztuje 30 000 kipów na dworcu, za dodatkowe 10 000 kipów od sztuki można je kupić na mieście w agencji turystycznej i w tej cenie dostaje się dodatkowo podwózkę na dworzec. O ile parę dni wcześniej byliśmy twardzi i przeszliśmy całą drogę z dworca do bungalowów, tak teraz, w popołudniowym słońcu, nie mieliśmy już na to siły. Kupiliśmy bilety na autobus w agencji, wybraliśmy taki, który planowo miał odjechać  za dwie godziny i poszliśmy coś zjeść po sąsiedzku.

Wientian

Wientian. We come in peace

Wybraliśmy najbardziej niepozorną knajpkę. Cztery stoliki, w rogu łóżko i biurko z komputerem, na którymś miejscowy nastolatek oglądał teledyski. Z jednej strony można mu pozazdrościć tak dużego pokoju, z drugiej współczuć, że przez kilkanaście godzin dziennie musi go dzielić z turystami. Zamówiliśmy podstawowe naleśniki, pani domu skrzętnie zanotowała co chcieliśmy, po czym wskoczyła na skuter i pomknęła w siną dal. Sami mamy kawiarnię, więc wiemy jak to jest… Za to nie jesteśmy na tyle zręczni, żeby, tak jak ta pani, jeździć skuterem prowadząc jedną ręką, a w drugiej trzymać talerz z porcją naleśników zrobionych w innej knajpie. To nic, że nie takich, jakie zamówiliśmy. Zamiast marudzić, doceniliśmy jej skuterowo-knajpiane umiejętności.

Autobus miał tylko godzinne opóźnienie, w dodatku okazało się, że jest tak przeładowany, że część osób (w tym my) się nie mieści i pojedzie minivanem. Trochę mniej miejsca, ale za to liczyliśmy na szybsze dotarcie do celu. „13” z VV do Wientian jak na Laos jest całkiem przyzwoita, to znaczy ma dłuższe fragmenty, gdzie można się rozpędzić do jakichś 70 km/h, ogromne dziury, które trzeba omijać poboczem zdarzają się tylko czasami, a nie są podstawową tkanką drogową. Minusem jest to, że nie jest szczególnie urokliwa. Jedzie się prawie cały czas przez brzydkie, zakurzone wsie i miasteczka, bliżej Wientian ma się wrażenie, że to właściwie cały czas jedna osada – klasyczna „ulicówka”.

Wientian – wysiadka po środku niczego

Do stolicy (ok. 160 km) dojechaliśmy po 4 godzinach, dobiliśmy więc do kosmicznej, jak na Laos, średniej prędkości 40 km/h i zostaliśmy wysadzeni… no właśnie, nie do końca wiadomo gdzie. Na pewno nie był to dworzec autobusowy, co pewnie wynikało z faktu, że jechaliśmy jakimś mini vanem, a nie autobusem. Wyglądało to jak boczna uliczka prowadząca na jakiś stadion. Cała sytuacja trochę komplikowała nam plany na dalszą część wieczoru, bo umówiliśmy się z naszą znajomą na dworcu, telefonu nie mieliśmy, a wcale nie byliśmy pewni, czy tuk-tukowcy zrozumieją o co nam chodzi i wywiozą nas na dobry dworzec.

Wybraliśmy się więc na mały rekonesans, weszliśmy do najbliższej, raczej luksusowej restauracji i grzecznie zapytaliśmy, czy możemy skorzystać z telefonu. Mogliśmy. A potem popełniliśmy błąd. Pisaliśmy już, że pytanie miejscowych o drogę, to nie najlepszy pomysł. Tym razem uznaliśmy, że najlepiej będzie jak miejscowi sami się dogadają i ustalą, gdzie jesteśmy. Poprosiliśmy więc, żeby pani z restauracji porozmawiała z opiekunką córki naszych znajomych. Pięć minut potem obie zgodnie przyznały, że nie są w stanie się dogadać i oddały słuchawki.

Ustaliliśmy więc z Tomem, że spotkamy się przy Talat Sao – lokalnym centrum handlowym połączonym z bazarem, który znają wszyscy. Trochę marudziliśmy pod nosem, że dziewczyny nie znają miasta. ale potem okazało się, że opiekunka pracująca u Marysi i Toma to słoik – przyjechała do pracy w stolicy z płaskowyżu Bolaven na południu kraju. Kelnerka pewnie też nie była miejscowa. Niby piszą, że Wientian to taka pseudo-stolica, ale w niektóre globalne trendy wpasowuje się idealnie.

Wientian

Dobra energia w Wientianie

Dojazd do Talat Sao też nie był taki prosty. Wientiańscy kierowcy-tuktukowcy okazali się zupełnie nieskłonni do negocjacji. Każdy, którego udało nam się zatrzymać, rzucał cenę 50 000 kipów (czyli więcej niż za bilet z VV), a jak próbowaliśmy się targować, odjeżdżał bez słowa. W naszej wyobraźni Wientian urósł do rozmiarów Bóg-wie-jak-olbrzymiej metropolii, na której jednym końcu znajdowaliśmy się my, na drugim nieszczęsne centrum handlowe. W końcu udało nam się zejść do 40 000 i całe 5 minut później, po przejechaniu może kilometra, okazało się, że jesteśmy na miejscu.

Nie było też łatwo przekonać kierowcę, żeby wysadził nas tam, gdzie chcieliśmy. Był niedzielny wieczór, centrum handlowe zamknięte, ciężko było chłopinie zrozumieć, że wcale nie chcemy jechać na zakupy, ale tak, koniecznie chcemy jechać do Talat Sao. Uznał więc, że wie lepiej, czego chcemy i wysadził nas pod pobliskim dworcem autobusowym, pokazując tylko na odchodne, gdzie jest Talat Sao. Musieliśmy nieźle się nachodzić, żeby znaleźć się z czekającą na nas przy głównym wejściu Marysią. Marysia potwierdziła nam zresztą, że tuk-tuki w Wientian to droga impreza i 40 000 kipów to standardowa stawka. Stąd może nie widać ich za wiele na ulicach.

Ekspackie wczasy w Wientianie

Kolejny tydzień spędziliśmy w stylu expacko-wczasowym. Dużo leżenia brzuchami do góry, odpoczywania, nadrabiania zaległości blogowych, opalania się, prania, przepakowywania plecaków tak, żeby zostawić najmniej przydatne rzeczy, chodzenia po knajpach i grillowania na tarasie domu Marysi i Toma z widokiem na Mekong. Ba, nawet na basen z dzieciakami poszliśmy! A dodatkowo jeszcze znaleźliśmy parę minut, żeby w końcu nauczyć się jeździć na półautomatycznym skuterze (Paweł), co pozwoliło nam potem zaoszczędzić kilkadziesiąt tysięcy kipów na dalszych wypożyczeniach skutera tu i ówdzie.

Wientian

Leżenie brzuchami do góry

O tym, jak wyglądało te parę dni, kiedy udało nam się zmusić do wyjścia z willi z widokiem na Mekong i ruszyć do miasta opowiemy już w następnym poście.