
Czasem w życiu bywa tak, że człowiek wpada w wir pracy, obowiązków, przytłacza go pogoda, biurokracja, złe wiadomości i nieżyczliwi ludzie, i zaczyna mu się wydawać, że już nigdy nigdzie nie wyjedzie, że już zawsze będzie przemierzał tylko zbyt dobrze znane trasy dom-praca i dom-szkoła-przedszkole, do końca życia będzie widywał własne dzieci tylko w lusterku wstecznym samochodu albo w łóżku, gdy już zasną i żywił się ich niedojedzonymi drugimi śniadaniami…
Oraz że nigdy nie przeczyta już niczego innego niż maile na służbowej skrzynce i nie napisze nic innego niż odpowiedzi na te maile, że jedyne dostępne tematy do rozmowy to te, których najchętniej w ogóle by nie poruszał, a na domiar złego już zawsze, ale to zawsze będzie padał deszcz.
W takiej właśnie sytuacji znaleźliśmy się tuż przed Wielkanocą 2016. Doszliśmy do ściany. Jedyne co nam pozostało (poza rychłym zawałem, depresją bądź wrzodami żołądka) to zatrzymać się na chwilę, spojrzeć na mapę, i powiedzieć sobie: „jedziemy”, nawet jeśli miał być to wyjazd na zaledwie parę dni. Na ten dłuższy przyjdzie jeszcze czas. Było wiele powodów, dla których nie powinniśmy byli wtedy akurat nigdzie wyjeżdżać, i ten jeden powód za: po prostu musieliśmy. Odetchnąć innym powietrzem, spojrzeć w inne niebo, oderwać się od wyczerpującej nas do granic codzienności.
Wybór padł na Lwów. Na tyle blisko, żeby dało się dojechać tam z Warszawy w jeden dzień (choć nam zajęło to nieco dłużej, ale o tym w innym poście), i na tyle daleko, żeby poczuć się choć trochę jak w innym świecie. Innym, choć jednocześnie bliskim, tak bardzo podobnym do „naszego”. Ale zanim opowiemy Wam o tym, co widzieliśmy i jakie wrażenie to na nas wywarło, garść informacji praktycznych.
O TYM PRZECZYTASZ W TYM WPISIE
Lwów. Jak tam w ogóle dojechać?
Dylematy co do środka transportu rozwiała za nas Natalia Kielur z bloga Biegun Wschodni. Za jej radą zdecydowaliśmy się jechać samochodem do przejścia granicznego w Medyce i tam zaparkować na jednym z kilku strzeżonych parkingów (zapłaciliśmy 10 pln za dobę, ale podobno da się taniej). Wprawdzie z Warszawy pewnie lepiej jechać na Hrebenne, ale w ten sposób omija się cudowne podkarpackie. A na to nie mogliśmy sobie pozwolić.
Na południowy-wschód z Warszawy nadal jeszcze jedzie się i jedzie (nie to co na przykład do Poznania), ale przynajmniej widoki były piękne, a my z każdym kolejnymi kilometrem, z każdym przegapionym zakrętem, z każdym rondem i z każdym ograniczeniem prędkości czuliśmy jak coraz bardziej oddalamy się od zostawionych w domu problemów.
Polska strona granicy przygnębia. Buro, brudno, przeklinający panowie przy piwku załatwiający szemrane interesy i panie z desperacją w oczach próbujące sprzedać wódkę i fajki. Błoto, kałuże, Biedra i setki byle jak zaparkowanych samochodów. Jakieś pozakrzywiane słupki, rozciągnięte tu i tam łańcuchy, wielki rów zarzucony śmieciami. I gdzieś za tym wszystkim długi chodnik prowadzący do budynków granicznych odgrodzony barierką w zasadzie nie wiadomo od czego.
Medyka-Szeginia, czyli powrót do przeszłości
Przejście granicy zajmuje nam może z 10 minut, ale czujemy, że odzwyczailiśmy się od wizyt w takich miejscach na piechotę. Stajemy w niewielkiej kolejce zmęczonych mrówek, Ukraińców wracających na chwilę do domu po pracy czy studiach w Polsce. Torby, tobołki, od mężczyzn wyraźny zapach przetrawionego alkoholu. Od razu odżyły wspomnienia z lat 90-tych. Dzieci radosne, więc próbujemy zażartować z pogranicznikami z obu stron. Odpowiadają uśmiechem, ale szczególnie po ukraińskiej stronie wyczuwa się w tym uśmiechu lekkie skarcenie: „co wy wiecie o życiu, przyjeżdżacie na wakacje ze swoimi dziećmi, w jaskrawych kurtkach z czerwonym plecakiem i jeszcze wam wesoło, a naokoło ludzie walczą o przetrwanie”. Smutna jest Medyka. Bardzo smutna.
Przynajmniej poszło sprawnie. Może to dlatego, że jesteśmy tam w Wielką Sobotę? W inne dni kolejka potrafi się podobno ciągnąć na przejściu na godziny czekania.
Druga strona – Szeginia – wygląda zdecydowanie porządniej niż polski bazar i parkingi wokół Biedry. Wzdłuż drogi przycupnęły sklepiki i kantory. A tuż za rogiem trafiamy na mały placyk, z którego za niecałe 40 hrywien łapiemy żółtą marszrutkę. Zdecydowaliśmy się zapłacić za trzy osoby i wziąć Kalinę na kolana, ale potem okazało się, że i tak jest więcej chętnych niż miejsc, więc jak przystało na modelową rodzinę zajęliśmy tylko dwa miejsca. Maciek niestety już dawno przekroczył 20 kilo wagi, więc podróże z nim na kolanach do najłatwiejszych nie należą. Na szczęście dwie godziny i 80 kilometrów później jesteśmy we Lwowie.
Marszrutka do Lwowa
Kiedy nasi przewodnicy we Lwowie słyszeli, że z granicy dojechaliśmy marszrutką, komentowali: „No to ekstremalnie!”. Tak do końca nie wiemy, o co im chodziło. Może o to, że marszrutki zwykle są przeładowane, a my dodatkowo jeszcze przecież targamy ze sobą te biedne dzieciaki… Ekstremalnie wcale nie było. W naszej marszrutce dodatkowo zastosowano system skracania czasu podróży. Przy braku nawiewu i zamkniętych z racji deszczu oknach szybko zrobiło się tak duszno, że wszyscy padli jak muchy. Otworzyliśmy oczy ledwo parę razy i po chwili byliśmy we Lwowie.
Tu mała dygresja. Lwów ma niestety tę cechę, że jest pierwszym dużym miastem, do którego wjeżdża się na Ukrainie. Nie sposób więc uciec przed porównaniami z Polską. Napisaliśmy niestety, bo choć wystarczy jeden dzień, by we Lwowie się zakochać, to jest on też papierkiem lakmusowym dla zmian w naszym kraju czy – z naszej węższej perspektywy – Warszawy. Kiedyś transport do stolicy też był wyzwaniem. Albo jechało się samochodem wąskimi drogami, na których miało się śmierć w oczach. Albo starym, śmierdzącym PKS-em, albo nocnym pociągiem bez ogrzewania z dziwnymi panami zaglądającymi do przysypiających przedziałów. Teraz można dojechać autostradą, wygodnym busem za kilkanaście złotych, czy pociągiem z prądem w gniazdkach (!!!). Transport nie jest już takim istotnym tematem rozmów gospodarzy z gośćmi. A we Lwowie to ciągle jednak żywe zagadnienie.
I tak jest trochę lepiej niż było, bo z Szegini jedzie się drogą przygotowaną na Euro 2012. Oczywiście jak na nasze standardy jest średnio, ale wcześniej podobno system skracania podróży nie działał. Trzęsło tak, że nikt nie dawał rady zmrużyć oczu.
We Lwowie marszrutki kończą trasę na dworcu autobusowym wyglądającym równie zachęcająco co warszawskie dworce. Za to jego dużą przewagą jest to, że znajduje się przy dworcu kolejowym Lwów Główny, opisywanym przez wikipedię jako jeden z najcenniejszych zabytków polskiej architektury i techniki początków XX wieku. Nawet byśmy z tym podyskutowali, ale rozmach i dostojeństwo tego budynku zamknęło nam usta i spętało palce przy klawiaturach.
Lwowskie tramwaje – prawdziwa miejska przygoda
Dworzec zwiedziliśmy wyjeżdżając ze Lwowa. Po przyjeździe myśleliśmy już tylko o tym, by jak najszybciej przedostać się do hotelu. W pierwszym napotkanym kiosku kupiliśmy bilety i złapaliśmy tramwaj dziwnie kojarzący się z dzieciństwem. I nie chodziło tylko o wąziutki, bo metrowy rozstaw szyn. Przypomniały nam się stare, dobre warszawskie tramwaje 13N – z ręcznymi kasownikami, odrapane, gdzie wszystko się telepało, ale i tak udawało się znaleźć miejsce na krzykliwe reklamy. Po tych ledwie kilku dniach we Lwowie możemy stwierdzić, że poczciwe warszawskie „trzynastki” trzymały się zdecydowanie lepiej od czeskich tatr, które dominują na lwowskich torach. Tak czy inaczej, jak ktoś tęskni za starymi tramwajowymi klimatami, to niech się spieszy, bo wkrótce cały tabor ma być wymieniony.
Pewnie będzie to też dobra okazja do podwyżek cen biletów. Na razie kosztują one 2 hrywny za normalny i 1 hrywnę za ulgowy. Można je kupić w kioskach (często nie mają ulgowych), albo u motorniczych. W tramwajach za to działa wzruszający system przekazywania biletów do skasowania. Niby u nas też tak jest, ale zawsze to bardzo bezpośrednia wymiana uprzejmości: „Czy może Pan/Pani mi skasować bilet? Ależ oczywiście”. We Lwowie działa to na zasadzie odruchu. Po prostu przekazuje się bilet osobie bliżej kasownika, to dokłada swój i przekazuje go dalej. Za pierwszym razem wprawiło nas to w zakłopotanie. Wsiedliśmy, stanęliśmy niedaleko kasownika i kiedy zrobiło się tłoczno, nagle jedna pani zaczęła wciskać nam bilet. „Dziękuję, już mamy kupiliśmy sobie” – mówiły nasze miny, ale za chwilę zobaczyliśmy, że wszyscy bez słowa podają bilety w stronę kasownika, a tam kasuje je jakaś młoda dziewczyna, ba dodatkowo wędrowały też hrywny na kupno biletów w kabinie motorniczego. A cała ta wymiana i przekazywanie skończyło się karczemną awanturą, bo ktoś dał kasę a biletu nie dostał. Oberwało się biednej dziewczynie, która przez ładnych kilka minut kupowała i kasowała bilety. Na szczęście chyba tez przywykła do tych sytuacji, bo robiła minę w stylu: „Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi?”.
Wracając do remontów… Tabor to jedno, pilniej nawet należałoby się zająć torowiskami. Już jedno spojrzenie wystarczy, by wątpić że tramwaje w ogóle mogą po nich jeździć. Jakim cudem nie dochodzi na nich do masowych wypadków, tego nie wiemy. Szyny są powyginane, w tramwajach trzęsie niemiłosiernie, wszyscy latają na boki, w górę i w dół. A jednak warto sobie zdać sprawę, że Lwów wprowadził elektryczne tramwaje jako pierwsze miasto w całej monarchii austro-węgierskiej (1894)! Wyprzedził więc nawet Wiedeń. W tyle pozostawił też wszystkie obecne polskie miasta. Co więcej, duża część tras została wytyczona jeszcze w czasach II RP, szczególnie tych w historycznym centrum. Tramwaje to więc dobre okno na przeszłość. Można jechać tymi samymi trasami co lwowiacy 100 lat temu i oglądać prawie dokładnie te same miejskie krajobrazy za oknem.
A tam… Pierwsze wrażenia ze Lwowa to oczywiście przedmieścia pełne blokowisk. Jest coś takiego w blokach u naszych wschodnich sąsiadów, że od razu można poczuć, że to już nie Polska. Może to zdecydowanie większa miłość do cegły, może brak jakiegokolwiek umiaru w zabudowie loggi i balkonów. Może to trwający brak kolorów, które, często dość niefortunnie dobrane, pokryły wraz ze styropianem polskie bloki. A może to powiązanie tego wszystkiego. Dość powiedzieć, że bloki we Lwowie nie wyglądają jak polskie bloki.
W historycznym centrum dostrzegliśmy dziwny miks – lata dziewięćdziesiąte nałożone na to, co w Warszawie zostało głównie we wspomnieniach czy w cudem ocalałych fragmentach. Takie historyczne, polskie miasta w warszawiakach, którzy znają trochę swoje miasto, łatwo mogą budzić nostalgię. Kiedy my hołubimy tych kilka klasycystycznych kamienic i brukowanych ulic, jakie nam pozostały, to Lwów jest cały w bruku i historii. Nikt nam oczywiście nie zabroni szukać starej Warszawy we Lwowie. Ale Lwowiak sprzed 80 lat tylko by się na to uśmiał. Warszawa była dla niego dziwnym, ciasnym, ciemnym i zdecydowanie przeludnionym miastem. Ale o tym będzie więcej przy innej okazji.
Lwów. Gdzie spać i gdzie jeść?
Naszą bazą na te niecałe 3 dni został Hotel 39, niby na samym rynku, ale chwilę nam zajmuje znalezienie go – to dlatego, że wejście, które do niego prowadzi to po prostu wejście do kamienicy. Długi korytarz, kantor, klitka ochroniarza, schody, przeszklone drzwi, z których istnienia zdamy sobie sprawę gdy raz będą zamknięte i Kalina ich nie zauważy, i fresk na suficie (a niewiele ich zachowało się we Lwowie) – recepcja znajduje się na czwartym piętrze, nasz (i jeszcze jeden) pokój na trzecim (albo licząc po polsku – odpowiednio trzecim i drugim – Ukraińcy nie liczą parteru).
W pokoju czeka na nas duże łóżko i rozkładana kanapa – dla rodziny 2+2 jak znalazł. Z okna widać ratusz i słychać życie miasta (miasto szczęśliwie chodzi spać o tej samej porze co my). Piętro niżej mamy restaurację Mafia sprawnie łączącą kuchnię włoską (metrowa pizza!) z japońską (!) i z rosołem na śniadanie. Schodzimy do niej tego pierwszego wieczoru na kolację i ku naszemu zdziwieniu z trudem znajdujemy wolny stolik (mimo, że knajpa jest całkiem duża). Później przekonamy się, że we wszystkich restauracjach, w których jedliśmy (a było ich sporo) bądź które mijaliśmy ciężko znaleźć miejsce. Lwowiacy najwyraźniej uwielbiają jeść na mieście.
I wcale im się nie dziwimy, bo wybór mają olbrzymi a jedzenie znakomite. Na ulicach Lwowa znajdziemy nie tylko włosko-japońską mafię, ale wszystko od meksykańskiego steka (The Grill) po knajpki stawiające na zdrową żywność (przeurocza Cafe Smakolyk z pysznymi sałatkami, banoszem i ciastkami pełnymi zdrowych ziaren, pyszne mimo braku cukru i mąki). Największe wrażenie jednak zrobiły na nas restauracje zwracające się w stronę kuchni galicyjskiej.
Zwrot ten widać zarówno w menu jak i w stylistyce, wystroju lokali. Kilka „galicyjskych” restauracji, w których byliśmy łączył wspólny szyld Kumpel Group. Na szczęście ten trend nie ogranicza się tylko do jednej firmy. A nawet te kumplowskie różnią się ogromnie i daleko im od bycia sieciówką. Każda z nich miała swój własny niepowtarzalny styl, większość galicyjskość przywoływała po polsku, a jednocześnie każda celowała w trochę innego klienta. We wszystkich czuliśmy się doskonale i każda na swój sposób nas urzekła. No i (prawie) wszystkie są w odległości spaceru od rynku.
Kumpel to – jak sami o sobie piszą – restauracja browarowa, zatem wszystko co można tam zjeść nieźle pasuje do pochodzącego oczywiście z własnej browarni piwa. Jeśli tam kiedyś traficie to koniecznie zamówicie zupę czosnkową, jest po prostu obłędna. Zresztą wszystko tam jest pyszne. W Kumplu nasze łakomstwo sięgnęło zenitu: zamówiliśmy dużo za dużo i nie dość, że musieliśmy poprosić o zapakowanie sporej części naszego posiłku na wynos, to jeszcze najedliśmy się tak, że zamiast rzucić się w wir zwiedzania Lwowa, wróciliśmy do hotelu i ucięliśmy sobie zasłużoną poobiednią drzemkę.
Tuż obok Rynku zaprasza Baczewski. To restauracja, która odwołuje się do tradycji rodu Baczewskich, słynnego na całą II RP z produkcji najwyższej jakości alkoholi. Znalazła swoje miejsce ledwie kilkadziesiąt metrów od historycznej siedziby rodu – wąziutkiej, ale urzekającej bogactwem detali na fasadzie, kamienicy przy rynku.
Większość Baczewskich zginęła w Holokauście. Ci co przetrwali przenieśli produkcję ze Lwowa do Wiednia. Powrót do rodzinnego miasta nastąpił niedawno. Kilka lat temu potomek rodu zgodził się firmować nazwiskiem restaurację, która powstała obok rynku i szybko znalazła sobie miejsce na kulinarnej mapie Lwowa dzięki fantastycznym śniadaniom. Restauracja to uczta nie tylko dla podniebienia, ale też, a może nawet przede wszystkim, dla oka – główna sala ma przeszklone ściany i sufit i jest opleciona zielenią, prowadzący do niej korytarz, ba, nawet toaleta są dopracowane w każdym calu. Posiłek w takim otoczeniu (sali, nie toalety;), z przygrywającym na żywo pianistą (!) ukoi każde nerwy.
- Nie strzelać do pianisty
- Lwów. U Baczewskich
- Tradycyjny galicyjski widok
Z kolei Głodny Mikołaj – kolejny lokal Kumpel Group – wymaga dalszej wycieczki, ale jest to wycieczka zdecydowanie warta grzechu: punktem centralnym restauracji jest niewielki staw, w którym można sobie złowić pstrąga na kolację, z czego nasze dzieci skwapliwie skorzystały. A gdy już znudziło im się obserwowanie ryb zajęły się sobą w całkiem sporym kąciku zabaw, z którego trudno ich było później wyciągnąć.
Do Grupy Kumplów nie należy, ale zgrabnie wpisuje się w ich klimat Restauracja Atlas, znajdująca się na rynku pod numerem 45, zaledwie kilka kroków od naszego hotelu. Atlasówka, zwana tak od swojego założyciela Atlassa, szerszą sławę zawdzięcza jego zięciowi – Edmundowi Tarlerskiemu, znanemu też jako pan Edzio, twórcy pierwszej we Lwowie płatnej toalety. Żaden powód to sławy? Cóż, niektórzy nadal chodzą do sławojki, a we Lwowie mówi się „pójść do Edzia”.
Na ścianach Atlasówki znajdziecie reprodukcje karykatur przedwojennych bywalców, a nad wejściem do toalety jest nawet napis „Pan Edzio”. Jedzenie samo w sobie jest przyzwoite, cenowo nie zrujnuje kieszeni, a historia zobowiązuje.
Jak nie przytyć we Lwowie?
Nie wiemy. Serio, nie mamy pojęcia.

Śniadanie w Mafii
Restauracje, w których bywaliśmy, nie są może najtańsze we Lwowie, ale różnica cen między Polską a Ukrainą sprawia, że prawdziwie królewski posiłek da się zjeść za całkiem przyzwoite pieniądze. A jak już zaspokoiliśmy podstawowe potrzeby z piramidy Maslowa, przeszliśmy do zwiedzania miasta. Ale o tym co zobaczyliśmy i jakie to na nas wywarło wrażenie, opowiemy Wam w kolejnych wpisach.
Za zaproszenie do Lwowa dziękujemy Lviv Tourism Alliance
Sorry, the comment form is closed at this time.
Miro
następnym razem wybierzcie się z dziećmi do Fabryki Czekolady na Halickiej, do Kopalni Kawy w Rynku (koniecznie założcie kaski i zejdźcie do podziemi, poszukajcie też zadaszonego dziedzińca z tyłu kamienicy), Liwyj Birjeg pod operą, KOniecznie Dom Legend na STarojewrejskiej z wejściem na dach, a także Teatr Lalek i stały Cyrk na Gorodockiej. No i na dodatek Cat Cafe na ul Bandery
osiemstop
Oooo, dzięki, brzmi super!!!