
Muzeów w Amsterdamie jest coś koło setki. Jak sobie poradzić z tą klęską urodzaju? Wybraliśmy cztery muzea z pierwszych stron przewodników, jedno „pod dzieci” i jedno z dedykacją dla Maćka. Jak się je zwiedza z dziećmi? W których spodoba się dorosłym? I czy warto inwestować w I Amsterdam City Card?
O TYM PRZECZYTASZ W TYM WPISIE
Muzeum Vincenta van Gogha, czyli dlaczego warto patrzeć pod nogi
Na ścianach Słoneczniki i Pokój w Arles. Naprzeciw każdego z obrazów grupa dorosłych o poważnych twarzach podziwia kolory i grę światłem, perspektywę i fakturę. Pod ich nogami, na podłodze, siedzą dzieciaki. Każde z nich próbuje swoich sił jako Van Gogh. Uszy na szczęście wszyscy jeszcze mają w komplecie – ktoś przezornie zostawił najsłynniejsze wydarzenie z życia Vincenta na koniec wystawy, szczęśliwie też nie postawiono tam stanowiska z brzytwami dla chętnych do pójścia w ślady mistrza.
Na razie więc dzieciaki z zacięciem rysują. Kiedy skończą, podchodzą ze swoimi mniej lub bardziej udanymi, wersjami znanych dzieł do pani, która chwaląc młodych artystów w różnych językach (także po polsku) rozdaje naklejki. Wśród dziecięcych wizji słoneczników, pól, łąk i sadów Holandii wyróżnia się praca, którą można zakwalifikować do miejskiego prymitywizmu. To dzieło Maćka, który narysował plan ulicy, a na nim oprócz Muzeum Vincenta Van Gogha umieścił kilka sąsiednich instytucji oraz statek kosmiczny, stojący na dachu muzeum sztuki współczesnej. Naklejkę – o dziwo – dostał. Wszyscy wiedzą, że nie warto zadzierać z miejskimi prymitywistami. Nawet tymi 7-letnimi.
Oprócz rysowania i malowania, dzieci (i nie tylko;) mogą do odbioru sztuki użyć innych zmysłów: pomacać fakturę farby na Słonecznikach (niestety, a może na szczęście, nie tych oryginalnych), wziąć do ręki wazon, powąchać kwiaty. Niby nic, ale zasadniczo zmienia odbiór sztuki, szczególnie u dzieciaków, które przestają widzieć obrazy, jako abstrakcję za szybą, ale łapią też, że ktoś to stworzył, zmieszał sobie farby, rozwinął płótno, rozstawił przedmioty, a potem był w stanie oddać swoją wizję rzeczywistości. Kalina z Maćkiem byli tym zachwyceni.
Te kilka godzin zwiedzania zniosły bardzo dzielnie, a miesiąc później Kalina przyniosła z przedszkola swój obrazek i oznajmiła, że to impresjonizm. I był to rysunek, na którym faktycznie widać było impresjonistyczne wpływy! Mało tego, zapamiętała jak się nazywał ten pan, który obciął sobie ucho: pan Gogh:)
Co piętro, to historia…
Muzeum ma czytelną i jasną strukturę. Pierwsze piętro to wczesna twórczość Van Gogha, fascynacja naturą, rozwój artystyczny w Paryżu. Drugie piętro to opowieść o relacjach artysty z rodziną, przyjaciółmi. Trzecie piętro to ostatnie dwa lata życia i eksplozja jego twórczości po załamaniu nerwowym. Dzięki takiemu układowi można prześledzić całą drogę Van Gogha, nie tylko artystyczną, ale chociażby powiązać twórczość z miejscem zamieszkania, jego stanem psychicznym, potrzebami finansowymi, kręgami zainteresowań, przyjaźniami.
W muzeum zgromadzono olbrzymią kolekcję obrazów Van Gogha (ponad 200) i jego rysunków (ponad 500). Bardzo dobrze sprawdza się bezpłatny audioprzewodnik w przystępny sposób wyjaśniający, co właśnie oglądamy. Poza pracami mistrza możemy też obejrzeć listy, fotografie czy rzeczy osobiste a także obrazy innych artystów, z którymi Vincent się przyjaźnił, m. in. Paula Gauguina.
W muzeum teoretycznie nie można robić zdjęć. Staraliśmy się uszanować tę zasadę i strzeliliśmy jedynie chyłkiem kilka fotek telefonem, skupiając się na dzieciach, wnętrzach i zwiedzających. Ale inni goście zupełnie nie kryli się z aparatami, fotografując obrazy. Obsługa czasem reagowała, a czasem widać już było po nich zrezygnowanie i świadomość bezcelowej walki. Nawet jeśli zdarzały się uwagi, by nie robić zdjęć to zawsze były komunikowane z uśmiechem i w sposób przyjazny. Nigdy nie czuć było presji, jaką potrafiła wywrzeć obsługa z innego muzeum, o którym nieco później.
Muzeum Vincenta Van Gogha – architektura
Było już trochę o wystawie, teraz dwa słowa o samym budynku. Ostatnio przyzwyczailiśmy się (szczególnie w Polsce), że architektura musi mieć wyraźny charakter. Że wystawa i zbiory muzeum, czy też oferta kulturalna instytucji, to połowa sukcesu. Druga to wrażenie jakie na przestrzeni wywiera budynek, najlepiej nawiązując symbolicznie do tematyki jego wnętrza. Tutaj wybrano inną drogę.
Muzeum Vincenta Van Gogha wybudowano w 1973 roku, a nowoczesne skrzydło wystawowe dostawiono w 1999 roku. Z zewnątrz obiekt zupełnie nie zapada w pamięć. Jedyne wspomnienie jakie pozostawia, to wrażenie pełnego podporządkowania funkcjonalności i bardzo dobrego rozplanowania (aczkolwiek oznakowanie trasy zwiedzania na kolejnych piętrach można by poprawić, bo w dużym tłumie łatwo się pogubić). To też duży dar. Dać się zapomnieć i zostawić gościa wyłącznie ze sztuką.
Muzeum Vincenta Van Gogha – informacje praktyczne
Cena biletów: 17 EUR (dorosły), wstęp darmowy dla osób poniżej 18. roku życia i z kartą I Amsterdam City Card.
Godziny otwarcia: codziennie od godz. 9 do godz. 17 (w piątki do godz. 22).
Adres: Museumplein 6 (w samym centrum dzielnicy muzeów).
Czas zwiedzania: 3-4 godziny, ale muzealne freaki mogą tam spokojnie spędzić cały dzień.
Muzeum Diamentów
Pamiętacie bajkę, w której bohater musiał rozpoznać ukochaną wśród siedmiu zakrytych panien? Tu było podobnie: w gablotce zalotnie pobłyskiwało siedem pierścionków. Tylko w jednym z nich był prawdziwy diament, reszta to mało wartościowe błyskotki i szkiełka. I jak w bajce: trzeba wybrać ten prawdziwy. Pawłowi udało się za czwartym razem. Maćkowi za siódmym. Oli i Kalinie za… pierwszym. Raczej nie przypadek. Widocznie jest trochę prawdy w słowach Marilyn Monroe, która przed laty śpiewała, że diamenty są najlepszym przyjacielem dziewczyny. Szkoda tylko, że nie można sobie było zabrać jakiegoś diamenciku w nagrodę, co najwyżej kupić w sklepiku z pamiątkami.
Do Muzeum Diamentów poszliśmy ze względu na Maćka, który jak sroka wpatrzony jest w diamenty, choć jego fascynacja jest chyba bardziej geologicznym zainteresowaniem kryształami niż zauroczeniem błyskotkami. Wybraliśmy Diamant Museum w sercu dzielnicy muzeów, po drugiej stronie ulicy od Muzeum Vincenta Van Gogha i pozostałych placówek. Nasz wybór był praktyczny, mieliśmy chwilę na kolejne muzeum, mieliśmy je pod ręką i widzieliśmy, że zajmie nam maksymalnie godzinę. Nie znaczy to jednak, że to jedyna opcja. W innej części miasta, nieopodal domu Rembrandta można za darmo zwiedzić fabrykę diamentów Gassana – Gassan Diamonds. Taka dostępność diamentowych atrakcji nie powinna dziwić. Błyszczące kryształy są obecne w historii Amsterdamu od 400 lat. To tu nadal sprzedaje się ich najwięcej zwykłym ludziom (a nie ogromnym firmom kupującym hurtem, jak dzieje się w Antwerpii).
Wystawa była bardzo klasyczna. Na początku można obejrzeć jeden, nieco nudnawy film, potem zapoznać się z tajnikami wydobycia i obróbki kamieni, a na koniec obejrzeć najciekawsze z diamentowych dzieł. Oczywiście prawie wszystkie z nich to kopie. Szybko się tym wszystkim znudziliśmy. Na szczęście wstęp z kartą I Amsterdam City Card był darmowy, więc straciliśmy tylko trochę czasu. A dzieci? Jeśli chodzi o Maćka, to wydaje nam się, że wydobycie i obróbka diamentów nadal pozostają dla niego tajemnicą, zwłaszcza że nie miał cierpliwości do słuchania naszego tłumaczenia anglojęzycznych filmików, przedstawiających cały proces. Na dłużej zatrzymały go tylko fragmenty filmów gangsterskich, do których jakoś nie potrzebował tłumaczenia. Na pewno w jego pamięci pozostały diamentowa czaszka i rakieta tenisowa. To teraz jego mroczne przedmioty pożądania, podobnie jak kreacje, kolie i korony królewskie, które wywołały błysk w oku Kaliny.
Informacje praktyczne:
Cena biletów: 10 EUR (dorosły), 7,5 EUR (dziecko 13-18 lat), wstęp darmowy dla osób poniżej 13. roku życia i z kartą I Amsterdam City Card.
Godziny otwarcia: codziennie od godz. 9 do godz. 17.
Adres: Paulus Potterstraat 8.
Czas zwiedzania: 1-1,5 godziny.
Muzeum Sztuki Współczesnej Stedelijk
W kolejnych salach stoją wielkie maszyny, zewsząd słychać jazgot i zgrzyty. Przypomniały nam się „Recycled Spirits of Iron”, które widzieliśmy kiedyś wracając z Mt. Rainier, choć tamte rzeźby przedstawiały bardzo określone rzeczy – postaci, pojazdy czy zwierzęta, te to po prostu ruchome kupy złomu. Pierwsze wywołują na naszych twarzach wyraz niedowierzania, z każdą kolejną zamieniający się na coraz szerszy uśmiech. Nie znaliśmy wcześniej sztuki Jeana Tinguely. I mieliśmy ogromne szczęście, że w Muzeum Sztuki Współczesnej Stedelijk trafiliśmy akurat na jego wystawę. Zgodnie z zamysłem artysty cieszyliśmy się z jego dzieł jak dzieci.
Niektóre instalacje można uruchamiać za pomocą wielkich czerwonych guzików, w zależności od machiny co 5, 10, 15 minut, niektóre jeszcze rzadziej. Maciek z Kaliną zasadzają się nad kolejnym guzikiem. Czekają nieruchomo prawie 10 minut, w końcu odliczanie dobiega końca. Po upływie określonego czasu uroczyście wciskają guzik. Kalina patrzy z podziwem na efekt swej sprawczości, kręcące się kółka wprawiające w ruch pozostałe skrzypiące, przerdzewiałe elementy. Maciek natychmiast po naciśnięciu guzika odwraca się i wychodzi. Zadanie spełnione, efekt go nie interesuje. Różnice między naszymi dziećmi fascynują nas czasem bardziej niż sztuka nowoczesna…
Pierwsze machiny widzieliśmy już wcześniej – w salce na dole, konstrukcja do rysowania kółek zbudowana z linek i starych maszyn do szycia stała się najtrwalszym wspomnieniem Kaliny z całego wyjazdu. To było kolejne muzeum, gdzie od samego wejścia czuliśmy, że nikomu dzieci nie przeszkadzają, że są one pełnoprawnymi zwiedzającymi. Takie muzea lubimy.
Na wystawie Jeana Tinguely spędzamy dużo czasu. Jak się wkrótce okaże – aż za dużo. Z zapałem zabieramy się za zwiedzanie reszty muzeum. Maciek zalega w drewnianej chatce oglądając ekologiczne filmiki. My chcemy biec na drugie piętro, by choćby rzucić okiem, jakie są teraz prezentowane wystawy. Tymczasem Kalinę przyciąga wielki obraz zrobiony z parasolek do drinków. Fascynuje ją feeria barw, nas bardziej zastanawia, ile drinków trzeba wypić, by zgromadzić tyle parasolek, a potem wpaść na genialny pomysł zrobienia z nich sztuki.
Pani z obsługi dyskretnie przerywa nam rozmyślania, zwraca uwagę, że parasolki przyciągnęły Kalinę zdecydowanie za blisko i zaczyna nas obserwować. No tak, dzieci, parasolki od drinków i nieuważni rodzice. Dość niebezpieczne połączenie. Okazuje się, że nie to jest przyczyną jej obecności. 15 minut później już wygania nas z muzeum. Wbrew temu co wyczytaliśmy na ulotce w czwartki muzeum wcale nie jest czynne do godz. 22, nawet do sklepiku z pamiątkami już nas nie wpuszczają.
Czujemy się trochę jak za starych dobrych czasów w Stanach, gdzie z prawie każdego muzeum wychodziliśmy stanowczo wypychani przez ochronę. Wracamy kolejnego dnia, ale okazuje się, że z kartą I Amsterdam City Card do każdego muzeum można wejść tylko raz. To największe rozczarowanie tego wyjazdu. Na otarcie łez pozostaje sklepik – okazuje się równie fenomenalny jak samo muzeum (nie to żebyśmy coś kupowali, ale hobbystycznie lubimy sprawdzać kreatywność twórców pamiątek, tam spisali się na medal).
Informacje praktyczne:
Cena biletów: 15 EUR (dorosły), wstęp darmowy dla osób poniżej 18. roku życia i z kartą I Amsterdam City Card.
Wystawy: O przyszłych, obecnych i zakończony wystawach możecie przeczytać na stronie MSN Stedelijk. Wystawa prac Jeana Tinguely jest planowana do 5 marca 2017 roku.
Godziny otwarcia: codziennie od godz. 10 do godz. 18 (w piątki do godz. 22).
Adres: Museumplein 10.
Czas zwiedzania: ciężko powiedzieć, na samą wystawę Jeana Tinguely warto zarezerwować 2-3 godziny.
Centrum Nauki NEMO
Dzieci są wszędzie. Dzikie tłumy. Gdzieniegdzie migają zmęczone twarze dorosłych, hałas jest przytłaczający. „Muszę państwa uprzedzić – mówi dziewczyna sprawdzająca bilety – że dziś jest dzień wolny od szkoły, dlatego mamy trochę więcej zwiedzających niż zwykle”. I tyle by było z naszego starannego planowania, by przypadkiem nie trafić do NEMO w weekend.
NEMO to cztery piętra ekspozycji z zakresu fizyki, chemii, biologii, wielki pokaz wyjaśniający czym jest reakcja łańcuchowa, laboratorium gdzie samemu można przeprowadzić doświadczenie, trening młodego Holendra, czyli nauka o polderach, budowaniu tam i pozyskiwaniu wody pitnej, i wiele innych atrakcji zamkniętych w budynku o kształcie statku, który widać z dworca głównego. Jeśli byliście kiedyś w CNK to wiecie czego się spodziewać.
Trochę żałujemy, że wygadaliśmy się przed Maćkiem, że jest takie muzeum w Amsterdamie. Nie zrozumcie nas źle, to nie jest słabe muzeum, przeciwnie, tyle tylko, że będąc w obcym mieście, w obcym kraju, wolelibyśmy zwiedzać takie miejsca, których u nas nie ma. Tymczasem Centrum Nauki Kopernik nie odbiega poziomem od swego holenderskiego odpowiednika, a na dodatek wszystko jest tam po polsku. W NEMO dzieciaki trochę przez brak znajomości angielskiego straciły, a my spędziwszy w nim prawie cały dzień żałowaliśmy, że na żadne inne muzeum tego dnia już nam czasu nie starczyło.
Aczkolwiek niezwykle ciekawe było obserwowanie, jak ważnym elementem NEMO jest woda. I to nie dlatego, że stoi w porcie i przypomina statek. Założenie architekta było bowiem zupełnie inne. Budynek miał być odwróceniem tunelu na którym stoi. Chodzi o obserwowanie holenderskich dzieci, które potrafiły przez godzinę walczyć na wirtualnej planszy, by obronić poldery przed zalewającą je wodą, a potem jeszcze stanąć w długiej kolejce, by z wiaderkiem przejść przez cały proces oczyszczania wody, od brudnego ścieku do krystalicznie czystego płynu.
Zwieńczeniem amsterdamskiego centrum nauki jest wystawa o dojrzewaniu i seksualności, łącznie z pokazaniem wagi erotyki i życia seksualnego. Lekko odgrodzona i monitorowana, ale jednak dostępna. Niestety u nas raczej nikt nie podjąłby się takiego ryzyka, bojąc się obcięcia dotacji dla instytucji i utraty własnego dyrektorskiego stołka. W Holandii to po prostu rozwinięcie edukacji seksualnej w szkole.
Na osłodę tym, którzy zasiedzą się zdecydowanie zbyt długo w Nemo i zorientują się, że wszystkie muzea są już zamknięte, polecamy wdrapanie się na dach centrum nauki. Rozciąga się stamtąd przepiękny widok na miasto, w tym na wiele zabytkowych jednostek w porcie. Widać też Narodowe Muzeum Morskie zlokalizowane w budynku z połowy XVII wieku. Integralną częścią tego muzeum jest replika statku Amsterdam, który zatonął u wybrzeży Anglii podczas swojego pierwszego i jedynego rejsu do holenderskich Indii Wschodnich w 1749 roku. Tym razem obeszliśmy się smakiem, nie starczyło już nam czasu, by tam wrócić.
Udało się nam za to sprawdzić, jak personel NEMO radzi sobie z udzielaniem pierwszej pomocy – Kalina wsadziła łapę gdzieś, gdzie nie powinna, skutkiem czego miesiąc później zszedł jej paznokieć z małego palca. Pracownik kafeterii zachował zimną krew, zaprowadził nas do pokoiku, w którym Kalinę (i jej rodzicielkę) uspokoił, opatrzył ranę i podarował bańki mydlane i bransoletkę na otarcie łez. Pewnie trzeba było wytoczyć im proces na grube miliony euro, ale nie mielibyśmy sumienia, by naciągać na odszkodowanie tak sympatyczną instytucję.
Informacje praktyczne:
Cena biletów: 15 EUR (dorośli i dzieci powyżej 4. roku życia), wstęp darmowy dla dzieci do 4. roku życia i z kartąI Amsterdam City Card.
Godziny otwarcia: od wtorku do niedzieli w godz. 10-17.30 (w wakacje NEMO jest też otwarte w poniedziałki).
Adres: Oosterdok 2.
Czas zwiedzania: co najmniej 4 godziny dla asertywnych rodziców; dla tych, którzy nie są wystarczająco przekonujący – dużo dłużej.
Dom Rembrandta, czyli muzeum bez życia
„To nie zabawka, jak zepsujecie – będziecie płacić”. Ochroniarz niechętnym okiem patrzy na Kalinę próbującą uruchomić audioprzewodnik. Jesteśmy nieco zaskoczeni. Do tej pory wszystkie muzea były dziecio-friendly. Tu sami czujemy się trochę jak niesforne dzieci. Ochrona śledzi nasz każdy krok. Brytyjska para w średnim wieku zostaje ofuknięta za zbytnie zbliżenie się do ściany. Cóż, XVII-wieczny dom Rembrandta (Museum Het Rembrandthuis) jest ciasny, ciężko mijając się w korytarzu nie otrzeć się o framugę.
Pokaz technik rytowania też przypomina podstawówkę, niby jest miło, ale czuć napięcie. Pan z reprymendą patrzy na każdego, kto ośmieli się mu przerwać i czeka z podjęciem wątku aż zapadnie idealna cisza. Tłumaczenie symultaniczne dla dzieciaków – mimo że trafiające w postaci szeptu bezpośrednio do małoletnich uszu – niestety odpada. Dopiero jak dopuści wyjątkowo potulnych Maćka i Kalinę do maszyny do powielania litografii, napięcie lekko opada. Ale tylko na chwilę. Drugie warsztaty, o farbach i barwnikach, darowaliśmy sobie, gdy po kilku minutach czekania pani nadal udawała, że nas nie zauważa, dyskretnie odsuwając przybory poza zasięg małych łapek.
A szkoda, bo sama idea muzeum jest ciekawa i przy odrobinie dobrej woli nawet dzieciaki mogłyby się sporo nauczyć. Wprawdzie zbyt wielu dzieł Rembrandta tam nie zobaczycie – te rozsiane są po całym świecie, w Amsterdamie dużą kolekcję zgromadzono w Rijksmuseum, a w dawnym domu artysty „artystyczna” część wystawy skupia się raczej na jego uczniach (przy czym jeden ze szkiców – zdjęcie poniżej – wyglądał jak notatki na tablicy po wykładzie profesor Staniszkis, kto chodził ten wie;). Myśleliśmy jednak, że dowiadując się jak mieszkał, gdzie spał, jadł, przyjmował gości czy pracował poznamy go jako człowieka swoich czasów. Że poznamy go przez jego życie i jego epokę.
Nic z tego. Muzeum Rembrandta, wbrew nazwie, wcale nie wydało nam się jego muzeum. Jest bardziej pomnikiem mieszczańskiego domu zamieszkanego przez artystę i nauczyciela sztuki. O Rembrandcie w jego domu dowiemy się dużo mniej niż o Van Goghu w jego muzeum. Zobaczymy, gdzie spał i uczył uczniów, gdzie przyjmował gości i jadał posiłki, ale nie czuć w tym człowieka z krwi i kości. I o ile Vincent Van G. przez te kilka godzin stał się nam bliższy jako człowiek, z bratem, przyjaciółmi, problemami psychicznymi, dynamiczną twórczością, o tyle z Rembrandtem jakoś się nie zaprzyjaźniliśmy…

Nie znamy się za bardzo na sztuce, więc nie jesteśmy pewni, czy to tak na serio, czy to jakaś prowokacja
No więc o Rembrandcie nic Wam nie napiszemy. A dom? Odtworzono go bardzo wiernie i możliwość zajrzenia do XVII-wiecznej kuchni czy sypialni jest ciekawym przeżyciem. Wiedzieliście dlaczego łóżka z tamtych czasów są tak krótkie? Nie tylko dlatego, że ludzie byli niżsi, także dlatego, że spano w pozycji półsiedzącej, wierzono, że od spania na leżąco można umrzeć!
Chyba tylko kolekcja obrazów, którymi Rembrandt handlował, graciarnia, w której zbierał najrozmaitsze, z przeproszeniem, durnostojki (od fragmentów rzeźb po elementy zbroi i jelenie rogi) i pracownia malarska przypominają, że nie jest to dom pierwszego lepszego siedemnastowiecznego szlachcica, a warsztaty mają przybliżać artystyczne realia tamtych lat. Oddając sprawiedliwość temu miejscu trzeba przyznać, że przechodząc z graciarni do jego pracowni zaczęliśmy czuć unoszącego się ducha Rembrandta. Mogliśmy wyobrazić sobie jak studiuje swoje osobliwe zbiory, pracuje w samotności w pokoju o bardzo starannie dobranym świetle, a potem chodzi wśród uczniów na poddaszu kształcących się w małych drewnianych pokoikach.
Ale brakowało nam w tym wszystkim człowieka, uczuć, życia. Zapewne dorosła, zainteresowana sztuką osoba, uzna to muzeum za arcyciekawe (jak chociażby Iza z Love Traveling, która nam je gorąco polecała), jednak czteroosobowa rodzina czuła się tam – w przeciwieństwie do pozostałych odwiedzonych przez nas miejsc – co najmniej niepożądana. Może obsługa miała akurat gorszy dzień, a może po prostu nie każde muzeum potrafi być przyjazne dzieciom.
Informacje praktyczne:
Cena biletów: 13 EUR (dorośli), 4 EUR (dzieci od 6. do 17. roku życia), wstęp darmowy dla dzieci do 6. roku życia i z kartą I Amsterdam City Card.
Godziny otwarcia: codziennie w godz. 10-18.
Adres: Jodenbreestraat 4.
Czas zwiedzania: 2 godziny.
Muzeum Amsterdamu (Amsterdam Museum)
Na szczęście niesmak idzie w niepamięć wraz z kolejnym, ostatnim już muzeum na naszej liście – Muzeum Amsterdamu. Zaczęło się dość niezręcznie: nie mogliśmy do niego trafić. Było to o tyle dziwne, że przez kilka poprzednich dni mijaliśmy je codziennie. I to czasem po dwa razy – jadąc do centrum i z niego wracając. A pierwszego dnia to pod murem z napisem „Amsterdam Museum) byliśmy trzy razy, bo zrobiliśmy niespodziewanie kółko akurat po tej okolicy. Tymczasem jak już przyszło do zwiedzania, to okazało się, że mury, murami, a wejście się przed nami schowało. Trochę jak peron 9 3/4 z Harrego Pottera. Tak jak tam znikali dziwnie ubrani goście z wielkimi walizkami, tak tutaj mieliśmy wrażenie, że gdzieś w tych murach znikają ludzie z plecakami i przewodnikami w rękach.
Muzeum jest bowiem bardzo płynnie wpasowane w kwartał zabudowy. Żadnych wielkich placów, ogromnych pustych terenów jak w dzielnicy muzeów. Wąska uliczka, mała brama, za nią niepozorny dziedziniec z niewielkim szklanym wejściem w prześwicie, niepozorna klatka schodowa i… tak właśnie wchodzi się do muzeum. Dalej czeka nas labirynt sal, które płynnie prowadzą nas przez dzieje Amsterdamu. Używając porównań zrozumiałych dla wszystkich miłośników galerii, to bardziej IKEA niż zwykła galeria handlowa.
A czegóż tam nie ma – wojna i narkotyki, kupcy i poldery, i, na deser, stulecie lotniska Schiphol: dla każdego coś miłego. Warto na to muzeum przeznaczyć tyle czasu, ile samemu się lubi spędzać w muzeach, ale nie mniej niż 3-4 godziny. Ekspozycji da się posłuchać, da się jej poszukać (czasem jest ukryta w szufladzie, czasem jest w innej sali, czasem jest na suficie), da się ją obejrzeć (krótsze i długie filmy), da się ją poprzestawiać, da się w nią ubrać, da się ją zaprezentować innym, jest po prostu fenomenalna!
Muzeum składa się z kilku osobnych części. Najważniejsza to Amsterdam DNA, czyli historia miasta rozpisana na siedem rozdziałów. Dłuuugo ją poznawaliśmy, zdecydowanie dłużej niż mieliśmy w planach. Co więcej, bardzo się różniliśmy w tempie jej poznawania. Dzieciaki zafiksowały się na rzeczach, które nas szybko nudziły (np. na rowerze ustawionym naprzeciwko ekranu z wyświetlającym się ruchem ulicznym), my za to dowiadywaliśmy się jak osuszano okoliczne tereny i jak budowano domy. Nie wiedzieliśmy na przykład, że cały Amsterdam stoi na stabilizujących grunt i budynki palach. Podobną metodę zastosowano przy warszawskim Stadionie Narodowym. Tylko to jeden budynek postawiony na początku XXI wieku z użyciem betonu, a tam są ich dziesiątki tysięcy i stoją w dużej mierze na drewnianych palach i platformach. Dzieci to mało interesowało, więc na przemian gubiliśmy się i odnajdowaliśmy kilka sal dalej. Jak już pisaliśmy, zupełnie jak w IKEA.
Stałej wystawie towarzyszą też wystawy czasowe. W trakcie naszej wizyty w październiku 2016 roku trafiliśmy na krótką czasowo i niewielką wystawę o Czarnym Amsterdamie, która nie wywarła ani na nas, ani na dzieciach żadnego wrażenia oraz na wystawę z okazji 100-lecia lotniska Schiphol. I tu już było dużo radości.
Wystawa zaczynała się od wielkich trójwymiarowych puzzli pozwalających na zrobienie sobie lotniska. Można było przestawiać terminal, wieże kontrolne, hangary. Dalej były stanowiska do kontroli lotów, na szczęście kilka, bo ta zabawa sprawiła równie dużo radości dzieciom jak i dorosłym (na monitorach wyświetlono prostą aplikację na telefon, gdzie samoloty kierowało się na pas palcem), i stanowiska do odprawy (z kobiecym i męskim mundurem, pieczątkami do stemplowania paszportów i tym podobnymi atrakcjami).
Wystawa poświęcona lotnisku Schiphol, część zadedykowana Ajaxowi Amsterdam z trybuną i wielkim ekranem, gdzie wyświetlane było najważniejsze fragmenty historii tego piłkarskiego klubu oraz np. mała salka z typowym amsterdamskim barem pokazały jak można czerpać dumę i radość z własnego miasta, nawet w zupełnie codziennych i niemuzealnych jego przejawach. Na szczęście w Polsce coraz częściej odchodzi się od odległej historii, wysokiej sztuki i martyrologii jako jedynej drogi do przedstawienia swojego miasta. I oby częściej robiono to tak jak w Muzeum Amsterdamu. Czekamy tylko, aż w Muzeum Warszawy pojawi się sala przedstawiająca typowy warszawski bar znad Wisły z lat 70-tych. Niedługo zaczynają tam remont, więc może wezmą naszą sugestię pod uwagę…
Jeśli chodzi o naszą ocenę, to Muzeum Amsterdamu wygrywa w kategorii bycia miejscem bardzo dziecio-przyjaznym a jednocześnie arcyciekawym dla dorosłych. Spędziliśmy tam ładnych kilka godzin i dopiero głód nas stamtąd wygonił – zdecydowanie zalecamy zwiedzanie z pełnym żołądkiem i jak najwcześniejszy start!
Informacje praktyczne:
Cena biletów: 12,5 EUR (dorośli), 6,5 EUR (od 5. do 18. roku życia), wstęp darmowy dla dzieci w wieku 0-4 lat i z kartą I Amsterdam City Card.
Godziny otwarcia: codziennie w godz. 10-17.
Adres: Kalverstraat 92.
Czas zwiedzania: 4-5 godzin.
Czego nie zdążyliśmy zobaczyć?
Długo by wymieniać… Mimo, że to było intensywne kilka dni, wygląda na to, że do Amsterdamu jeszcze musimy wrócić do:
- Stedelijk. Co prawda wystawa Jeana Tinguely nie będzie trwała wiecznie, ale na pewno zawsze jest tam ktoś niesamowity. No i następnym razem pójdziemy tam albo z samego rana, albo w piątek by dać sobie tyle czasu, ile sami uznamy za stosowne.
- Z żalem odpuściliśmy Moco z Banksym i Warholem. Tym razem skupiliśmy się na muzeach, które wchodziły w zakres karty I Amsterdam, a w Moco niestety z kartą przysługiwała tylko zniżka.
- Rijksmuseum. Tu też zaważyły względy finansowe. Podobnie jak w Moco na kartę przysługuje tylko zniżka, więc to muzeum spadło na listę rezerwową, gdyby udało nam się wyczerpać listę interesujących muzeów z darmowym wejściem (na co raczej od początku nie było szansy).
- Narodowe Muzeum Morskie przegrało (niestety) z NEMO, a żeby wrócić w te rejony jeszcze kolejnego dnia nie mieliśmy już czasu.
- Houseboat Museum. Malutki muzeum pokazujące życie na barce na amsterdamskim kanale. Rozrywka na pół godziny. Niestety spóźniliśmy się na wejście dosłownie o 5 minut…
- No i last but not least… muzeum Anny Frank. Choć początkowo mieliśmy je w planach (mimo że nie daje nawet zniżek na kartę), to z żalem musieliśmy je odpuścić. A i tak trafiliśmy do niego trochę przypadkiem, bo spacerując po mieście trafiliśmy na ogromną kolejkę, prowadzącą właśnie pod dom Anny. Jeśli zamierzacie wybrać się do muzeum Anny Frank, warto zarezerwować bilety z przynajmniej kilkudniowym wyprzedzeniem przez stronę internetową. Od godz. 9 do 15.30 wpuszczani są tylko zwiedzający, którzy wykupili bilet online na konkretną godzinę, pozostali mogą spróbować szczęścia po tych godzinach, jednak trzeba się przygotować na stanie w bardzo, ale to bardzo długiej kolejce. Nam tym razem się nie udało. Wprawdzie specjalnie tuż przed wyjazdem przeczytaliśmy dziennik Anny Frank, jednak gdy zajrzeliśmy na stronę internetową, okazało się, że wszystkie bilety w dniach naszego pobytu w Amsterdamie zostały wykupione (sprawdzaliśmy kilka dni przed wyjazdem!). Dlatego nie powiemy Wam, czy muzeum jest warte odwiedzenia. Na pewno warto przeczytać dziennik Anny Frank. My byliśmy nim bardzo poruszeni, podobnie jak historią całej żydowskiej społeczności w Holandii. Szkoda, że żadna z historii warszawskich Żydów nie przebiła się tak mocno to światowej świadomości, choć wiele z nich ma niemniejszą siłę rażenia. Tymczasem giną ostatnie pamiątki w postaci kryjówek w warszawskich kamienicach, a warszawskie zoo chyba jeszcze nie ma pomysłu, co zrobić ze wzbierającą falą zainteresowania historią małżeństwa Żabińskich.
Karta I Amsterdam City Card – informacje praktyczne
Jeśli w czasie pobytu w Amsterdamie zamierzacie zwiedzić kilka muzeów, warto rozważyć zakup I Amsterdam City Card. Kartę można kupić na 24, 48, 72 lub 96 godzin. Kosztuje od 55 do 85 EUR z notoryczną promocją internetową na kartę 72-godzinną (71,25 EUR zamiast 75 EUR).
Co ona daje? Darmowy transport metrem, autobusami i tramwajami. Ale uwaga! Kartę należy odbić zarówno przy wsiadaniu jak i przy wysiadaniu ze środków transportu! Dostajemy też darmowy rejs po kanałach, mapkę i informator o najważniejszych atrakcjach miasta no i wstęp do muzeów. Część jest darmowa, do części (np. Moco, Rijksmuseum) dostajemy jedynie zniżkę. Tu znajdziecie pełną listę korzyści, które daje City Card.
A co z dziećmi? Tu warto się zastanowić. Do części muzeów dzieci poniżej 10. roku życia wchodzą za darmo, do innych granicą jest 5-6 lat (wyjątkiem jest oczywiście NEMO). Bilet dobowy na transport publiczny kosztuje 2,50 EUR (dorosły musi zapłacić 7,50 EUR). W informacji turystycznej powiedziano nam, że w przypadku dzieci karta jest sugerowana raczej dla nastolatków. My dodatkowo usiedliśmy jeszcze z listą cen wstępów dla dzieci i… zdecydowaliśmy, że dla nich karty nie kupujemy.
Radzimy Wam przed wyjazdem starannie zaplanować co chcecie zobaczyć i ile na to wydacie, i na tej podstawie podjąć decyzję o zakupie karty – jeśli tak jak my chcecie zwiedzić jak najwięcej muzeów a na dodatek będziecie mieszkać poza ścisłym centrum, więc kilka razy dziennie będziecie korzystać z transportu publicznego to na pewno warto, zawsze te parę euro zostaje w kieszeni.

Kartę City Card można kupić przez internet i odebrać w informacji turystycznej, na przykład przed dworcem głównym, można też kupić od ręki na miejscu.
Warto rozważyć również kupno Regional Day Ticket, który upoważnia do dodatkowych 24h darmowego poruszania się autobusami i tramwajami poza Amsterdamem. Pamiętajcie tylko, że karta nie obowiązuje na pociągi. A te dowiozą was w różne miejsca pod Amsterdamem dużo szybciej, choć i dużo drożej. My uznaliśmy, że mamy więcej czasu niż pieniędzy, więc skusiliśmy się na długie podróże autobusami. I dobrze na tym wyszliśmy, bo okazało się zupełnie niespodziewanie, że znad Morza Północnego, gdzie się wybraliśmy mamy autobus prawie pod dom w południowym Amsterdamie. Było więc i taniej, i szybciej:) A co można zobaczyć w odległości przejażdżki autobusem od Amsterdamu, napiszemy wkrótce.