
Z ciężkim sercem ruszaliśmy do Kaliforni. Mieliśmy poważne obawy, że przez kulejący samochód albo tam dojedziemy z ogromnymi problemami, albo w ogóle tam nie dojedziemy. I nasze obawy okazały się całkiem słuszne.
Zdążyliśmy minąć tablicę „Pahrump żegna”, wjechać do Kaliforni (całe 4 mile za Pahrump), przejechać dokładnie 27 mil przez krajobrazy niczym nie różniące się od tych z Doliny Śmierci i kontrolka zapaliła się ponownie. Kawałek dalej zaczęło nam dymić spod maski. Stanęliśmy na poboczu, by skrzynia się schłodziła i zaczęliśmy rozważać nasze opcje. Wracać? Jechać dalej?

Eddie podczepiony pod samochód Randy’ego i Lois
Droga na szczęście nie była bardzo wymagająca. Międzystanówka na zachód jest w miarę płaska, a teren generalnie trochę opada. Gorzej, że ograniczenie prędkości to 70 mil na godzinę, a my mogliśmy wyciągnąć niecałe 40. W Kaliforni kierowcy mają generalnie w poważaniu ograniczenia prędkości i nie są zbytnio wyrozumiali, więc mijali nas jadąc nawet 50 mil na godzinę szybciej od nas. Zdarzały się długie światła, trąbienie. Kiedy zjechaliśmy z autostrady było jeszcze gorzej, bo wtedy nikt nie miał oporów z otrąbianiem nas przy wyprzedzaniu… O godz. 22, po ponad sześciu godzinach jazdy ze średnią prędkością dwudziestu kilku mil na godzinę (przestoje w drodze były dosyć częste) spotkaliśmy się z Randym i Lois jakieś 40 mil przed Rosamond, gdzie mieszkają. Podczepiliśmy Eddiego do ich samochodu i resztę drogi pokonaliśmy bez obciążenia.
Rosamond powitało nas… świątecznymi dekoracjami. Przynajmniej tak nam się zdawało, kiedy przekroczyliśmy góry i zjechaliśmy do doliny. Okazało się, że to migającymi czerwonymi światełkami przystrojone są… góry. Miejsce, w którym przyszło nam się zatrzymać jest bowiem zwane „windy acres” i by wykorzystać wiejące tam prawie ciągle wiatry pobudowano tysiące mniejszych i większych wiatraków, które zasilają okolice w prąd. Wieczorem wyglądają naprawdę niesamowicie. Mniej szczęśliwi są ich najbliżsi sąsiedzi, bo hałas podobno jest całkiem spory…
![]() Pętla |
Muzyczna ulica okazała się całkiem przyjemnym przerywnikiem od chorób i stresów. Na fragmencie ulicy G (okolice Lancaster mają kolejne litery alfabetu w nazwach, a przecinają je kolejne cyfry – zaoszczędzili pewnie trochę na historycznych i politycznych sporach oraz pensjach ludzi od nazewnictwa) nacięto asfalt w ten sposób, że koła samochodu grają fragment uwertury z opery „Wilhelm Tell” Rossiniego. Wystarczy ustawić się na lewym pasie jadąc na lokalne lotnisko i trzymać się 55 mil na godzinę. Całkiem śmieszne doświadczenie. Powtórzyliśmy je kilka razy. Według historii wyczytanej w internecie muzyczną ulicę zrobiono do reklamy Hondy. Była wtedy bardziej w centrum miasteczka, ale kiedy stała się lokalną atrakcją mieszkańcy zaczęli się skarżyć na hałas. Przeniesiono ją więc niedaleko lotniska, gdzie nikt nie mieszka.
Kolejowa pętla w Tehachapi była trochę testem dla naszego jeepa, który, jak się okazało, bez przyczepy nawet w stromych górach radzi sobie całkiem nieźle. Cóż z tego, skoro potrzebujemy go głównie do ciągnięcia przyczepy. A sama pętla jest położona w bardzo malowniczym wąwozie, gdzie pod koniec XIX wieku stanięto przed sporym problemem inżynieryjnym polegającym na dużej różnicy wzniesień na małej przestrzeni. Przy poprowadzeniu torów w linii prostej pociągi nie dałyby sobie rady. W związku z tym wybudowano pętlę.
Jej niezwykłość polega na tym, że z daleka pociąg wyglądają na niej, jakby zjadał własny ogon. Nawet niezbyt długie składy robią kółko, po czym przejeżdżają ponad 20 metrów pod sobą w tunelu/nad sobą po nasypie. Żeby było ciekawiej, to dziadek Lois był jednym z pierwszych kolejarzy, którzy przejechali ukończoną (chińskimi rękami) pętlą.

Maciek i wujek Randy
W oczekiwaniu na samochód przespaliśmy się w hotelu przy kasynie, przegraliśmy 20 dolarów (żeby nie było, że nie próbowaliśmy), dowiedzieliśmy się, że Power Ball w Nevadzie jest nielegalny (pewnie dlatego, że co to za hazard za dwa dolary), spotkaliśmy parę miłych osób (między innymi naszego starego znajomego Patricka i nowego znajomego Richarda) i spędziliśmy kilka godzin w kręgielni (przy okazji dziękujemy Lorie za specjalne stawki i darmowe wypożyczenie butów). Pod koniec naszego pobytu zamówienie śniadania czy dojście na tor na kręgielni stawało się coraz większym problemem, bo zewsząd nadchodzili znajomi, by podpytać się co nowego u nas i jeepa…