
Do Thakhek wybieraliśmy się trochę jak sójka za morze. Tak nam dobrze było u Marysi i Toma w Wientianie. W końcu, po tygodniu uznaliśmy taktownie, że nie powinniśmy już dłużej nadużywać ich gościnności. A poza tym czekała na nas nasza największa do tej pory skuterowa wyprawa!
Z Wientian mieliśmy wyjechać wcześnie rano, ale jak to zwykle bywa pakowania i pożegnania trwały do południa, dzięki czemu zdążyliśmy w samą porę na VIP busa o godz. 13. Tym razem droga przebiegła spokojnie i bez niespodzianek, a na miejsce dotarliśmy chyba nawet chwilę wcześniej niż się spodziewaliśmy. Jak też na nas przystało, tydzień błogiego lenistwa nie wystarczył nam na znalezienie noclegu. Naszym celem nie było w końcu miasto samo w sobie, ale 450-kilometrowa skuterowa pętla do 7-kilometrowej jaskini Kong Lor. Kto by się tam przejmował spaniem w Thakhek! Poza tym po fakcie jeszcze sobie tę naszą niefrasobliwość racjonalizowaliśmy w ten sposób, że skoro miasto jest punktem wypadowym na pętlę, to przecież musi mieć porządną bazę turystyczną. Błąd, ale w końcu kto się obija nad Mekongiem, a nie sprawdza internety, ten ma za swoje!
O TYM PRZECZYTASZ W TYM WPISIE
Thakhek: nibymiasteczko
Z dworca w Thakkeh złapaliśmy tuk-tuka do centrum za 20.000 kipów od (dorosłego) łebka. Kierowca zapytał oczywiście o hotel, a my mu powiedzieliśmy, że może być jakikolwiek, byleby w środku miasta i w ten sposób po krótkiej przejażdżce trafiliśmy do takiego hotelu, do jakiego trafia się, kiedy wybiera kierowca. Czyli za drogiego. Okrągłe 100.000 kipów (12,5 USD) za pokój, to było trochę więcej niż się spodziewaliśmy. Było już po zmroku, na mieście pustki, w bocznych uliczkach biegały bezpańskie psy. Thakhek okazał się mieściną na pograniczu wsi i miasta, która pretenduje do tego drugiego placem z fontanną, ale w bocznych uliczkach miejski klimat jakby zanikał.
Poszukiwania innego noclegu wyglądały marnie i szybko okazało się , że w promieniu kilkuminutowego spaceru od fontanny nie ma żadnego hostelu. Jest hotel Mekong, który kiedyś ściągał do siebie plecakowców, ale podobno niedawno przeszedł remont. I teraz jest nastawiony na wietnamskich biznesmenów a ceny zaczynają się wyraźnie powyżej 100 000 kipów.
W końcu na głównej ulicy odchodzącej od placu wpadliśmy na dojrzałego wiekiem północno-atlantyckiego turystę. Takiego, co wyglądał jakby wpadł na wakacje do Azji Południowo-Wschodniej na początku lat 70-tych i już został. Kiedy powiedzieliśmy, że szukamy czegoś taniego, polecił International Khammoune Guesthouse, kiedyś pierwszy i dobry wybór w Thakheku, a teraz już za bardzo nie-wiadomo-co. Przeszliśmy więc te 350 metrów od placu z fontanną główną drogą od rzeki wzbudzając (jak przystało na objuczoną, europejską rodzinę) pewne zainteresowanie u pijanych Laotańczyków w przydrożnych barach. International Khammoune Guesthouse faktycznie jest w miarę tani, niestety pokoje z dużym łóżkiem lub dwoma łóżkami są z założenia wyposażone w klimatyzację i kosztują cennikowo 80 000 kipów. Tańsze są za 50 000 kipów, ale warto pojawić się po nie wcześnie, bo jak nocowaliśmy tam dwa razy, to wieczorami zostawały już tylko najdroższe pokoje. A w nich łóżka twarde jak skała, brak okna, średnią czystość i jakimś cudem przebijające się przez ściany odgłosy karaoke oraz wymiotujących od jego nadmiaru gości z sąsiedniego pokoju. Warto było zaoszczędzić te 2,5 dolara!
No ale w końcu nie dla hotelu tu przyjechaliśmy, ani nawet nie po to, żeby zwiedzać miasto – Thakhek nota bene urodą nie grzeszy, brzydoty nie zasłaniają nawet stare, pofrancuskie budynki. Przyjechaliśmy tutaj, by jak najszybciej stąd wyjechać! Pętla Thakhek (Thakhek Loop) wzywała!
Pętla Thakhek: skuterem do jaskini Konglor
Choć główną atrakcją 450-kilometrowej pętli jest jaskinia Konglor, wspomniane już 7 kilometrów podziemnej żeglugi, to nas tak naprawdę bardziej kręciła myśl o kilku dniach spędzonych na skuterach. O pętli nawet trochę poczytaliśmy przed wyjazdem. Wiedzieliśmy więc, że jest trochę jaskiń, miejsc, w których można popływać, że jest spora elektrownia wodna i sztuczny zbiornik, który z jej powodu stworzono. Wiedzieliśmy, że drogi są różne, ale w miarę na poziomie, że częścią nie jeździ prawie nikt, a część to szlak transportowy do Wietnamu, więc trzeba było się przyszykować na wielkie i nie zważające na nikogo ciężarówki. O noclegi się nie obawialiśmy. Na tranzytowej części trasy jest ich całkiem sporo, mniej robi się ich trochę dalej, ale trasa jest popularna, w związku z czym turyści dają wyżyć kilku hotelom. O samej jaskini przeczytaliśmy, że jest „ucywilizowana” i zorganizowana. Ma regulamin, w miarę oblatanych flisaków, czy innych bosmanów. Jak na nas, lepiej z wiedzą być nie mogło.

Pętla Thakhek, skuterem z Thakhek do Konglor
Ba, mieliśmy nawet kilka wytypowanych wypożyczalni skuterów. Ponieważ głowy wręcz buchały nam wiedzą, to nie marnowaliśmy czasu i zaczęliśmy sprawdzać wypożyczalnie jeszcze tego samego wieczora, którego przyjechaliśmy. Okazało się jednak, że w samym centrum po zmroku trudno wypatrzeć różne mini-rodzinne biznesy, o których pisze się niemało w internecie. Myśleliśmy, że to może kwestia późnej pory, bo część sklepów była już zamknięta, ale następnego dnia okazało się, że nic w okolicy nie ma. Może te wszystkie wypożyczalnie się pozamykały? Jedną czy dwie widzieliśmy jeszcze w okolicy lokalnego małego dworca autobusowego przy rondzie, na którym skręca się do Travel Lodge, ale to było za daleko na spacer i pomachaliśmy im potem z naszych żelaznych rumaków przy wyjeździe z miasta.
Travel Lodge to miejsce, które podobno warto odwiedzić przed zrobieniem pętli. Ma dość drogie pokoje, średnie recenzje w internecie, ale rozsądną cenowo restaurację. Ale nie to jest najważniejsze. Najsłynniejsza jest pętlowa księga, gdzie kolejni skuterowcy wpisują swoje rady i przestrogi. Dodatkowo obok restauracji jest jeszcze wypożyczalnia pana Ku. Z opinii wynika, że jest całkiem przyzwoita, aczkolwiek ceny są ustawione pod turystę z Lonely Planet.
Jak na tak znane miejsce, Travel Lodge jest dobrze ukryta i nie chwali się zbytnio swoim istnieniem. Co więcej, na wielu mapach w internecie pojawia się w zupełnie innym miejscu, niż jest w rzeczywistości. To są właściwe namiary na Thakhek Travel Lodge. Nam udało się ją znaleźć dopiero po powrocie, knajpa była akurat zamknięta (pan kucharz pojechał po warzywa – tak nam się wytłumaczono), a wrażenia z pętli mieliśmy swoje, więc woleliśmy iść coś zjeść niż czytać z pustymi żołądkami.
Wybór skuterów ograniczyliśmy do dwóch wypożyczalni, które mieliśmy pod ręką. Mad Monkey w centrum Thakhek przy fontannie jest prowadzona przez niemieckiego ekspatę (a tak naprawdę w ¼ polskiego, bo jego babcia pochodziła z Sępolna lub Sępólna). Od razu zaczął nam opowiadać o pętli, wcisnął mapę, opowiedział o czterech Polakach, którzy wzięli od niego skutery kilka dni wcześniej i dopiero na koniec zdradził cenę skuterów. Niestety miał sprzęt trochę ponad nasze możliwości finansowe. Fajne automatyczne Hondy Zoomerx na szerszych, lekko off-roadowych kołach były nowe i zadbane. Ale 2 sztuki za 240 000 kipów za dzień, w dodatku w sytuacji kiedy Paweł opanował jazdę na półautomacie, to było dla nas za dużo. Podziękowaliśmy za mapę i wskazówki, zapowiedzieliśmy, że ofertę przemyślimy i najwyżej wpadniemy następnego dnia. Gospodarz Mad Monkey jeszcze nas gorąco przestrzegł przed chińskimi skuterami dobrze wiedząc, że sępiąc najprawdopodobniej skończymy u jego chińskich sąsiadów z wypożyczalni Wang-Wang.
W przeciwieństwie do Mad Monkey ta wypożyczalnia zbiera bardzo mieszane opinie. Jeśli wszystko jest ok, to zazwyczaj ze zwrotem skuterów nie ma problemów – żadnego wymyślania otarć i uszkodzeń. Jeśli jednak coś się zepsuje, to często nie kończy się na prostej naprawie, a nierzadko wychodzi z tego awantura i straszenie policją, by odzyskać paszport. My w każdym razie zaryzykowaliśmy. Najpierw u gospodyni dostaliśmy ofertę 50 000 kipów za chińskiego półautomata i 90 000 za Hondę Zoomerx przyzwoitym stanie, ale przy ostatecznej rozmowie zmienił ją gospodarz ni z tego ni z owego rzucając nową, o 10 000 niższą cenę za Hondę. W sumie wyszło nam 130 000 kipów (lekko ponad 16 USD) za dwa skutery dziennie. Nienajgorzej. Jeśli chodzi o hondę, to dostępna była jedna, więc nie mieliśmy problemu z wyborem. Trudniej było z chińskim półautomatem. Pierwszy miał przeraźliwie piszczący tylny hamulec oraz niedziałający kierunkowskaz. W drugim nie sposób było zmienić biegu, prawdopodobnie wygięła się wajcha od ich zmiany i była za nisko, przez co nóżka przeszkadzała w operowaniu biegami przy pomocy stopy i pięty. W trzecim biegi w ogóle nie chciały wchodzić. Po krótkich rozważaniach wzięliśmy pierwszy model. Właścicielka raz dwa wymieniła kierunkowskaz z innego skutera, a my uznaliśmy, że piski hamulca to przydatna sprawa – dobry znak ostrzegawczy, że się zbliżamy.
Zapłaciliśmy za cztery dni z góry, dodając, że pewnie nie będzie nas jeden dzień dłużej. Podpisaliśmy umowy (nie wzięliśmy kopii dla siebie – pewnie błąd, ale na szczęście nie w naszym przypadku), zostawiliśmy jeden paszport i ruszyliśmy przed siebie. Oczywiście paliwa mieliśmy tylko tyle, by dojechać do najbliższej stacji benzynowej, ale już o godz. 12, czyli jak na nas całkiem wcześnie, minęliśmy granicę miasta i ruszyliśmy ku przygodzie.
Dzieciaki na skutery i w drogę!
Byliśmy doskonale przygotowani (ten żart rozwiniemy dalej nie raz). Bagaży wzięliśmy tylko tyle, ile naprawdę potrzebowaliśmy – większość porzuciliśmy w hotelowym schowku. Dzieciom założyliśmy kupione specjalnie na tą okazję w Wientian kaski (znalezienie porządnych kasków dziecięcych w wypożyczalniach graniczy z cudem, a te 100 pln, które na nie wydaliśmy to niska cena za nasz komfort psychiczny). Sobie założyliśmy stare, sfatygowane i śmierdzące kaski z wypożyczalni i wyjechaliśmy w trasę, której przejechanie zajmuje zwykle 4 dni. Ale nie nam.

Gotowi do drogi z Thakhek, czyli dzieci na skutery!
Pierwszego dnia mieliśmy w planach jakieś 70-80 kilometrów i nocleg w Mahaxai, czyli tak naprawdę maksymalnie dwie godziny jazdy plus przystanki. Dla większości skuterowców to dzień pt. „Ile jaskiń jesteś w stanie zwiedzić”. W promieniu 20 kilometrów po wyjeździe z Thakhek jest ich co najmniej siedem. A do tego dochodzi jeszcze kilka miejsc, w których można się wykąpać. No i jeszcze targ z arbuzami przy drodze po wyjeździe z Thakhek. Arbuzy są półdarmo, a bagażnik skutera jest wielkościowo stworzony pod te owoce. Żal się nie zatrzymać…
Punkty widokowe: pułapki na zbyt ambitnych
Od razu po wyjeździe z miasta zaczyna się boski krajobraz. Samotne skały, boczne wiejskie drogi zachęcające, żeby w nie zjechać i zagubić się w okolicy. Zjazdy do jaskiń są dobrze oznaczone i da się je wypatrzyć nawet bez map, które wciska każda wypożyczalnia. Nie mieliśmy więc problemów z dostrzeżeniem drogowskazu na Tham Xang. Zjechaliśmy na polną drogę, zaliczyliśmy niezwykle bohaterski przejazd przez piaski i strumień głęboki na jakieś 20-30 centymetrów i dojechaliśmy przed jaskinię. Było kulturalnie: oznaczone wejście, bilety, miejsce do zostawienia większego plecaka i kasków. Sama jaskinia za to nie była szczególnie zachwycająca. Ot, kilka posągów Buddy, świeczki, świecidełka, rozrabiające dzieci, a nie, to nasze.
Ale potem połknęliśmy haczyk i daliśmy się złapać na największą pułapkę tego dnia. Zobaczyliśmy strzałkę do punktu widokowego. Lubimy punkty widokowe, więc niezrażeni przez delikatne sugestie dwóch napotkanych po drodze Francuzów, że stromo i z dziećmi to może być ciężko, zaczęliśmy wdrapywać się na górę. Z dziećmi. I sporym plecakiem. Tak tuż po południu w azjatycki gorąc. Było stromo (te skały są naprawdę prawie pionowe) i było ciężko, ale radziliśmy sobie niczym koziczki.
Paweł niosąc Kalinę porzucił plecak dopiero na wysokości mniej więcej 200 metrów. Wszedł z Kaliną jeszcze jakieś 100 metrów wyżej, po czym odpuścił. Było to już prawie-prawie przed celem, więc Maciek, którego mama dzielnie szkoliła w trudnej sztuce łażenia po skałach, wyraził chęć i gotowość dalszej wspinaczki.

Koziczki
Gdy kawałek dalej zrobiło się już naprawdę ciężko, Ola porzuciła Maćka na chwilę i sama doszła do punktu widokowego, pokrzykując co chwila, żeby przypadkiem się nie ruszał. Pędem cyknęła kilka fotek i wróciła do czekającego na skałce syna. A potem okazało się, że wchodzenie z pięciolatkiem to pryszcz. Schodzenie z pięciolatkiem to prawdziwe wyzwanie. Paweł w tym czasie zszedł z Kaliną do plecaka. Zostawił na środku ścieżki butelkę z wodą i podążyli razem na dół zaskakująco (nawet Kalina doceniała tempo) szybko i pewnie. Z góry widać było rzekę z miejscem, gdzie kąpały się dzieciaki z pobliskiej wioski, więc tam właśnie się skierowali. Oczywiście po chwili paru dorosłych, którzy zajmowali się pobliskimi polami przerwało pracę, pojawiło się też więcej dzieci. Kalina zrzuciła wszystko do rosołu (tak jak reszta) i kąpała się w rzece. Czystość wody może pozostawiała sporo do życzenia, ale trudno było jej odmówić pomoczenia się po tak upalnym i wyczerpującym (co prawda głównie nie dla niej) dniu.
Po półgodzinnej kąpieli i nawiązaniu małych przyjaźni z lokalnymi golasami Paweł z Kaliną ewakuowali się do skuterów, licząc na to, że Oli i Maćkowi pójdzie równie sprawnie. Nie poszło. Trochę poczekali przy skuterach, przespacerowali się na całkiem imponujący drewniano-bambusowy most, pod którym pluskała się wcześniej Kalina, znów wrócili do skuterów, odebrali paradę dzieci wracających ze szkoły, które najpierw zatrzymały się na dłuższą chwilę, by nas sobie pooglądać (za co dostały od Kaliny po kamieniu), a potem szybko pobiegły do domów. Jak się miało okazać, zniknęły tylko po to, by zmienić ubrania ze szkolnych na zabawowe. Kolejną prawie godzinę spędzili więc w towarzystwie pięciu, a momentami nawet dziesięciu dziewczynek z sąsiedztwa, które dawały Kalinie kwiatki za co dostawały kamienie, strzelały sobie z procy naszą święcącą strzałą kupioną na bazarze w Wientianie (a o kupnie której Maciek marzył odkąd zobaczył to ustrojstwo w warszawskim Parku Praskim, welcome to global world), czy po prostu się na nas patrzyły. W sumie zejście Oli i Maćkowi ze dwie godziny dłużej niż nam. Głównie dlatego, że Maciek schodził sam, tylko z niewielką pomocą. I jak zazwyczaj strasznie przy tym cierpi, jęcząc za każdym krokiem, że na pewno sobie nie poradzi, tak tym razem faktycznie szedł sam i miał przy tym jeszcze sporo satysfakcji.

Odwrót taktyczny
Spod Tham Xieng wyruszyliśmy koło godz. 17, co jest dużym osiągnięciem nawet jak na nas. Pod koniec pierwszego dnia pętli tymczasem mieliśmy na liczniku niecałe 10 kilometrów. Uznaliśmy więc, że mocno przyspieszymy i dojedziemy planowo do Mahaxai, robiąc brakujące 50-60 kilometrów w jednym rzucie. Pozostałe jaskinie zostawimy sobie na powrót, a teraz tylko obczaimy, jak do nich trafić. Faktycznie nabraliśmy tempa nie przejmując się licznymi ciężarówkami. Trzeba przyznać, że ten kawałek pętli nie jest najprzyjemniejszy do jazdy. Ruch, jak na Laos, jest całkiem spory, w dodatku już w takim bardziej wietnamskim, niż laotańskim stylu. Pędzące ciężarówki, autobusy i pick-upy co chwila trąbią i to nie tylko, żeby ostrzec, że się zbliżają, ale na przykład po to, żeby zepchnąć osoby na skuterze na pobocze i mieć wolną drogę przy wyprzedzaniu na trzeciego czy czwartego (jeśli ktoś z naprzeciwka też akurat kogoś wyprzedza).
Ruch zdecydowanie słabnie po zmroku. I choć nie zachęcamy do jazdy skuterem po ciemku, to w tym wypadku było to jakieś wytchnienie. W przeciwieństwie do Libii, gdzie po zmroku jeździ się szybko, a długich świateł używa się głównie w celach komunikacyjnych, tutaj długie są oczywistością, ruch się uspokaja, a kierowcy z naprzeciwka przerzucają się z długich na światła mijania w cywilizowanej odległości od nas (a przynajmniej jakieś 90 proc. z nich). Poza wioskami po poboczach prawie nikt się snuje, a wolno jadących skuterów i różnych nieoświetlonych motorowych wynalazków jest niewiele. W Libii po zmroku co chwila mijało się tzw. szare śmierci, czyli małe, ponad 40-letnie pick-upowe peugociki, które ostatnie światła straciły jeszcze za czasów amerykańskich bombardowań (tych poprzednich oczywiście).
Cisza i spokój… czyli czego nie ma, jak jest laotańskie karaoke
Niemniej jednak skrycie liczyliśmy, że dojedziemy do hotelu przed zmrokiem. Skręt na Mahaxai Mai Guest House wypatrzyliśmy jakieś 30 minut po tym, jak zrobiło się całkowicie ciemno. Liczyliśmy na ciszę i spokój, szczególnie że hostel jest oddalony od głównej drogi o kilkaset metrów, a tymczasem czekało nas wino, kobiety i śpiew w wersji lao, czyli piwo, lady-boy’e i karaoke. Jak tylko zjechaliśmy z asfaltu stopniowo zaczął do nas docierać coraz głośniejszy bit. Narastał i narastał, aż kiedy dojechaliśmy do mahaxaiskich bungalowów połączonych z restauracją był już ogłuszający. Na bramie przywitał nas lokalny lady-boy z dziewczyną w krótkiej mini spódniczce i z radością zmieszaną z zaskoczeniem zawiedli nas do średnio zachęcającego domku. Cena za ten standard była zdecydowanie zbyt wygórowana (zapłaciliśmy 80 000 kipów, tymczasem za nocleg na tej trasie płaci się zwykle 50 000 kipów), ale nie mogliśmy już wybrzydzać. Wzięliśmy co było i zdecydowaliśmy się jeszcze przeżyć traumatyczną przygodę polegającą na konsumpcji czegokolwiek na kolację w otoczeniu wibrującego laotańskiego karaoke.
W restauracji w półmroku bawiło się może z dziesięcioro gości obserwowanych zza małego baru przez pięcioro pracowników, w tym naszego lady-boy’a, dziewczynę w mini i jeszcze kilka młodych dziewczyn, z których jedna łączyła pracę z opieką nad półtorarocznym dzieckiem. Nie mogliśmy się w żaden sposób z nimi dogadać, więc wzięliśmy dwie zupy i piwo. Oczywiście wzbudziliśmy spore zainteresowanie wszystkich, szkoda tylko że odstawaliśmy nie tylko językowo, ale również poziomem trzeźwości. Parę osób przyszło się stuknąć, jedna mocno zawiana koleżanka podeszła do Pawła i zupełnie nie zwracając uwagi na resztę rodziny zaczęła bełkotać coś, co brzmiało jak „kiss me”, ale mogło być też czymś zupełnie innym w zupełnie innym języku. Paweł postanowił nie ryzykować skandalu i z propozycji nie skorzystał.
Szybko zjedliśmy, wzięliśmy jeszcze po piwie do domku, żeby łatwiej zasnąć i się ewakuowaliśmy przebijając się w pewnym momencie przez szpaler lokalnych gości, z których każdy chciał dotknąć Kaliny czy Maćka.
Karaoke dawało jeszcze na całego przez kilka godzin. Schodzenie z pięciolatkiem ze stromej góry to pryszcz. Próba zaśnięcia gdy nieopodal cztery wielkie kolumny w otwartej sali o powierzchni może z 60 metrów kwadratowych huczą na cały regulator – to dopiero wyzwanie. Nawet nasz domek, stojący ponad 100 metrów dalej lekko drgał. Cóż, był poniedziałkowy wieczór, jedyny sposób, żeby ściągnąć do knajpy klientów (to lekka ironia – w Laosie codziennie i wszędzie jest karaoke). Było zresztą swojsko, zupełnie jak w Polsce, kiedy po całym dniu jazdy przez Mazury czy Bory Tucholskie marzy się o miłym i cichym kempingu pod gwiazdami, a trafia się do jedynego ośrodka w okolicy, gdzie z sali tanecznej niesie się Biały Miś. Tyle tylko, że o ile u nas Biały Miś zabrzmi jeszcze o 3 nad ranem, to w Mahaxai muzyka ucichła równo o północy.
Mahaxai Mai Guest House próbowaliśmy potem wypatrzyć na mapach w internecie. Wydaje nam się, że leży na głównej drodze przed samą miejscowością, ale nie znaleźliśmy nic, co by pasowało, do zapamiętanego przez nas układu. Cóż, jako jedyny w okolicy miał duży znak przy głównej drodze, więc jeśli chcecie powtórzyć naszą przygodę, to pewnie dacie radę. Jeśli jest tam, gdzie nam się wydaje, to może będzie miał coraz więcej gości, bo prowadząca obok niego droga jest jedną z tras dojazdowych do całkiem świeżej lokalnej atrakcji – jaskini Khoun Xe na rzece Xe Bang Fai.
Z opisów wygląda jeszcze bardziej spektakularnie niż Konglor. Jest dłuższa – ma 9 kilometrów, mniej skomercjalizowana, a w dodatku (ta informacja szczególnie spodobała się Oli) mieszkają w niej największe na świecie, 25-centymetrowe pająki! My nawet jej nie rozważaliśmy. Z opisów wynikało, że dotrzeć tam niełatwo (na przykład brakowało mostu na rzece), wycieczki wyglądają na scenariusz do filmu „Życzenie śmierci 10. Utopić się w Laosie”, a z dziećmi to już w ogóle masakra.
Tak naprawdę pewnie jest spokojnie i bezpiecznie, a z miesiąca na miesiąc (Laos naprawdę pędzi z turystyką, więc opisy starsze niż rok, trzeba dobrze filtrować) nawet coraz lepiej. Szybkim skuterowcom polecamy więc sprawdzenie również tej „destynacji”.
My tymczasem szykowaliśmy się do drugiego dnia naszej eskapady. I dalej wierzyliśmy, że potrwa ona cztery, maksymalnie pięć dni…
Sorry, the comment form is closed at this time.
Piotr Goroh
Skuter to jest to! właśnie skończyłem miesięczny urlop w Tajlandii, nie wyobrażam sobie pobytu bez jakiegoś jednośladu! pzdr
8 stóp
Kochamy skutery!
sidorowicz.blogspot.com
Mam swoją ulubioną wypożyczalnię w Luang Prabang i właśnie grzebię w stosach karteluszek przywiezionych z podróży w poszukiwaniu jej nazwy i włos mi się jeży na głowie, jak sobie uświadamiam, że część ulotek wyrzuciłam, żeby odciążyć bagaż…Do Laosu będę wracać, bo miesiąc wizy to za mało na ten kraj.
8 stóp
My spędziliśmy tam równiutki miesiąc i mamy potężne poczucie niedosytu:)
Kasia Zajkowska
hehe, karaoke może dać w kość 🙂 grunt,że nie do białego rana
8 stóp
W każdej, nawet najmniejszej dziurze co wieczór było słychać znajome dźwięki:)