
Tajlandia, jak przystało na kraj, który turystycznie wdrapał się na poziom C1 (rozumie turystykę, dostrzega ukryte znaczenia i zależności, odnajduje się w niej płynnie, reaguje spontanicznie i bez większego trudu na potrzeby turysty), to miejsce ciągłych decyzji. Niby Chiang Mai to już daleka północ, ale nadal można jechać na wschód, zachód, no i oczywiście północ. Gdzie więc nas zawiało?
…czyli bardziej, gdzie nie pojechaliśmy
Oj kusiła nas północ Tajlandii. Odkąd zasmakowaliśmy w skuterach w Chiang Mai, kusiła nas jeszcze bardziej. Tajskie góry i skutery to dla nas teraz idealne połączenie. Chyba najpopularniejsza skuterowa trasa, która tam wiedzie to Pętla Mae Hong Son. Wioski, wodospady, widoki, czyli to co można zobaczyć na opisanej już przez nas Pętli Samoeng tylko do kwadratu. Opisywana jako jeszcze trudniejsza, choć nikogo nie będziemy odstraszać. Jeśli jest asfalt (a tam jest), to trudniejsza oznacza większe wyzwanie dla silnika i hamulców skutera oraz własnej cierpliwości (nie przyspieszaj, bo dojedziesz w bandażach).
- Phayao, Maciek i lampiony
- Kalina daje na tacę
- Lak Muang, Phayao
Na tej trasie jest też Pai. Przez niektórych uwielbiane jako przyjemne tajskie Zakopane, przez innych przezywane górskim Khao San lub Chatuchakiem (Krupówkami) północy. To porównania zaczerpnięte trochę z Lonely Planet, ale przewijają się też po różnych blogach. Pętla kusiła, opisy Pai nie zachęcały, a że czasu mieliśmy niewiele to porzuciliśmy te rejony.
Może więc dalsza północ – Chiang Rai i prawdziwy róg Złotego Trójkąta od tajskiej strony? Chiang Rai to kolejne miasto na północy Tajlandii, o którym niby dużo się mówi, ale tak naprawdę już w drugim zdaniu wyjeżdża się z niego na skuterze. Dlatego tym bardziej nas tam ciągnęło. Prowincja Chiang Rai to uprawy ananasów, kawy, a Mae Salong to już prawie Chiny. Ale przede wszystkim to jeszcze większa etniczna różnorodność. Podróżuje się tam przez ziemię plemion, które osiadły tam przed wieloma laty albo całkiem niedawno uciekając z Chin na południe. Dużo cepelii, sporo prawdziwej biedy, a gdzieś po środku normalne życie. Kusiło by znów wziąć skuter (a bardziej dwa, bo podjazdy są już prawie pionowe) i znów zapuścić się w boczne drogi. Może następnym razem.
Phayao, zagubione miasto po środku niczego
Nasz wybór padł w końcu na północny-wschód. Głównie dlatego, że chcieliśmy się już kierować na Laos, a pierwsze dwa kierunki wyglądały ciekawie, ale wymagały czasu. Pai i Chiang Rai kusiły, ale wiedzieliśmy, ze wycieczka tam oznaczała wypożyczenie skuterów i zagubienie się o okolicach na co najmniej tydzień. O ile nie dłużej. A takiego luksusu powoli zaczynało nam brakować.
Postanowiliśmy ruszyć więc w stronę granicznego Chiang Khong. Kiedy jednak sprawdziliśmy, że jedzie się tam siedem godzin, czyli pewnie z dziewięć, uznaliśmy że mamy na tyle czasu, żeby zrobić tę trasę w dwóch rzutach i zatrzymać się gdzieś po drodze. A mniej więcej w połowie trasy wypatrzyliśmy miasteczko zwane Phayao.
Lonely Planet wspominał tylko, że to przyjemne północne miasteczko, nazwane gdzieś szumnie „Wenecją Południowo-Wschodniej Azji”. Dotarliśmy tam późno. Co prawda na dworcu w Chiang Mai byliśmy już w południe, ale trzy kolejne autobusy były pełne i załapaliśmy się dopiero na ten o godz. 16.30 (160B dorosły / 116B Maciek). W Phayao wylądowaliśmy punktualnie po trzech godzinach, czyli po zmroku. W przewodniku nie było nic o położeniu dworca, ale uznaliśmy, że skoro to miasteczko, to na pewno za wiele się nachodzimy. Trochę się myliliśmy…
Odparliśmy ataki tuk-tukowców i ruszyliśmy przed siebie. Phayao po zmroku robi trochę surrealistyczne wrażenie. Na początku było normalnie, sklepy, stragany, uliczne żarcie. Potem zaczęło się amerykańsko. Kiedy wkroczyliśmy do „centrum”, ludzie zniknęli. Wciągnęły nas niezbyt szerokie ulice zabudowane trzypiętrowymi blokami ze sklepami w parterach. Tylko że wszystkie były zamknięte. Pojedynczy ludzie, trochę psów, czasem przemknął skuter, rzadziej samochód. Próbowaliśmy oczywiście zagadać kogoś o hotel, ale kończyło się to zupełnie sprzecznymi wskazówkami (jak to się stało, że po dwóch tygodniach ciągle nie nauczyliśmy się jak jest hotel po tajsku, nie wiemy…).
- Wat Sri Khom Kham
- Sklep z dewocjonaliami (kup pan Buddę)
W końcu, na rogu ulicy kompletnie narąbani Tajowie pijący browarek przy swoim sklepie spożywczym nienagannym angielskim pokierowali nas do hotelu za rogiem, jednego z dwóch czy trzech w centrum. Jak się potem okazało, noclegowe zagłębie (czyli dodatkowe 3-4 hotele) jest przy jeziorze, centrum nastawiło się na handel a nie turystów. To właściwie bazar, który wieczorem się zamyka. Stąd wrażenie zupełnego wyobcowania.
Poza bazarem było jednak życie i hotele. Wybór noclegu w Phayao nie jest duży. My zatrzymaliśmy się na dwie noce w Tharn Thang Hotel (zupełnie przypadkiem to pierwszy hotel wymieniony w Lonely Planet), zgodziliśmy się na 300B za dwójkę (ale z dwoma dużymi łóżkami) i padliśmy na twarz.
Następnego dnia wymyśliliśmy sobie, że może wypożyczymy skutery. Ruszyliśmy więc na miasto w poszukiwaniu wypożyczalni. Szukaliśmy ich ze trzy godziny. Znaleźliśmy trzy. Dwie w okolicach jeziora i jedną w centrum na Don Sanam przy CP Fresh. Wszystkie chciały mniej więcej 300B, w dodatku nie było mowy o zniżkach za wypożyczenie na kilka godzin zamiast na cały dzień. Spasowaliśmy. Okolice Phayao są podobno ciekawe, ale w kilka godzin i tak byśmy nigdzie nie dojechali.
Resztę dnia postanowiliśmy przeznaczyć na długi spacer do najważniejszej świątyni Phayao, czyli Wat Sri Khom Kham, wycieczkę po jeziorze do zatopionej świątyni i spacer po mieście. Wat Sri Khom Kham jest wbrew pozorom daleko od centrum Phayao. Naprawdę nie warto tam iść, jeśli macie za sobą świątynie w innych miastach. Lepiej iść na piwo, albo rybę, albo nawet plac zabaw, żeby dzieci się mogły wybiegać, a nie wynudzić i wymarudzić przy godzinnym spacerze poboczem drogi.
- Powrót z Wat Sti Khom Kham
- Phayao
Za to jeśli już tam pójdziecie, to wracając z Wat Sri Khom Kham warto przejść się kawałek zarośniętą i zapomnianą promenadą. Trzeba co prawda ze trzy razy przeskoczyć przez barierki i ogrodzenia i przedzierać się miejscami przez krzaki, ale można z tego urządzić dla dzieciaków całkiem niezłą wyprawę, no i częściowo omija się pobocze ruchliwej drogi.
Dużo ciekawsza jest wycieczka do „zatopionej świątyni”. Phayao leży na brzegu zalewiska, które kiedyś wysychało w porze suchej, a teraz przez sztuczne regulowanie poziomu wody jest obecne cały rok. Kilkaset metrów od promenady są resztki zatopionej 500-letniej świątyni Wat Tiloke Aram, do której można popłynąć za 30B (dzieci są chyba liczone ulgowo, ale my spytaliśmy się ile kosztuje bilet i pewnym gestem wręczyliśmy 60B, było trochę grymasów, ale z racji bariery językowej skończyło się na grymasach). Popłynęliśmy z rodziną Tajów mieszkających w Chiang Mai, którzy wpadli do Phayao na wycieczkę.
- Rejs do zaropionej świątynie. Phayao
- Zatopiona świątynia. Phayao
- Zatopiona świątynia. Phayao
Kilkuminutowa przejażdżka łodzią sprawiła całkiem sporo radości Kalinie i Maćkowi, chyba dużo bardziej niż sama „świątynia”. To dwa złączone pływające pomosty i mały taras z posadzką z cegieł i Buddą. Zachęceni przez nowych znajomych z Chiang Mai zapaliliśmy świeczki i złożyliśmy dary, choć zdjęcie butów i przejście po rozgrzanych cegłach (zero cienia, środek rozlewiska) wymagało sporo samozaparcia.
Po spacerze i rejsie przyszedł czas na sporą i niedrogą rybę w jednej z licznych restauracji na deptaku nad jeziorem i kilka godzin szaleństwa na miejscowym placu zabaw. A kiedy dzieci testowały zjeżdżalnie, huśtawki i inne atrakcje my mogliśmy sobie obserwować, jak promenada i wielki plac zapełniają się mieszkańcami Phayao.
- Phayao
Jedni puszczali lampiony, drudzy szykowali się na jakąś akademię czy przedstawienie.Zapełnianie tej ogromnej i betonowej przestrzeni było fascynujące. Odbywało się tak spokojnie, naturalnie i radośnie… Warszawski plac Defilad nawet w latach 70-tych 1 maja nie mógłby się tak uczłowieczyć…
Ponieważ dla nas robiło się już późno, to musieliśmy wracać. Przeszliśmy przez wymarłe centrum (budzone histerią naszych dzieci za pozostawionym w tyle placem zabaw) i wróciliśmy do hotelu. Pogrążyliśmy się w błogim śnie szykując się na dalszą drogę w stronę tajsko-laotańskiej granicy.