
„Ile kosztowała was półroczna podroż z przyczepą przez USA?” To pytanie wraca do nas jak bumerang. Spróbujemy zaspokoić Waszą ciekawość. Kosztowała niestety nie mało.
Od samego początku wyjazdu planowaliśmy dokładnie spisywać nasze wydatki. Nawet nie po to, żeby potem napisać na ich podstawie tekst, ale żeby mieć kontrolę nad tym, ile pieniędzy i jak szybko ubywa nam z konta. Plan był taki, żeby regularnie podsumowywać tempo wydawania naszych oszczędności. Skończyło się tak, że pierwszy raz do teczki z rachunkami zajrzeliśmy chyba po powrocie.
A teczka miała pokaźne rozmiary. Zapisywaliśmy wszystkie wydatki ze znaczkami pocztowymi włącznie. Pamiętajcie tylko, że to wydatki na na rodzinę 2+2, a może raczej 2+1,5, bo Kalina w momencie wyjazdu miała tylko pół roku, a Maciek ledwie 3,5. A więc po kolei.
Ile nas to kosztowało i dlaczego tak dużo
Kupno i sprzedaż samochodu i przyczepy kosztowało 400 USD (ponad 10-letni Jeep Grand Cherokee kupiony za 4400 USD sprzedany za 3700 USD, wiekowa przyczepa kupiona za 3600 USD sprzedana za 3900 USD). Jak się potem okazało, oszczędzanie na samochodzie najmądrzejsze nie było i wydaliśmy baaardzo dużo na naprawy (mniej więcej 2500 USD). Następnym razem przy półrocznej podróży raczej zakładalibyśmy kupno samochodu za 7000-8000 USD. Spadek wartości byłby niewielki, a ryzyko poważniejszych napraw znacznie mniejsze. Do tego doszły nowe opony dla Eddiego (ok. 360 USD) i regularne zmiany oleju w jeepie (też ponad 300 USD).
Z codziennych wydatków największym był transport. Wydawaliśmy na poruszanie się 50 USD dziennie (oprócz benzyny wliczyliśmy tu jeszcze opłaty za przejazdy autostradami i mostami). Niestety nie da się na kropelce paliwa przejechać 40 tysięcy kilometrów wraz z przyczepą (nawet lekką i niewielką). Średnie spalanie (z przyczepą i bez) wyszło nas trochę ponad 20l/100 km. Dlatego w pewnym momencie, oczyma wyobraźni, na następnej wyprawie zaczęliśmy się widzieć na rowerach… Benzyna i opłaty wyniosły nas ponad 8500 USD.
Sporym wydatkiem były też oczywiście bilety lotnicze (prawie 2000 USD) a także ubezpieczenie zdrowotne (1700 USD) oraz samochodu (prawie 500 USD) i formalności (rejestracja, podatki przy kupnie). Planowaliśmy jeszcze ubezpieczyć przyczepę, ale się nie udało. Dlaczego? Bo za szybko uciekliśmy z Illinois, a na Florydzie usłyszeliśmy, że przyczepę z Illinois powinniśmy byli ubezpieczyć w… Illinois. A kiedy zaczęliśmy wgłębiać się z zawiłości prawa w poszczególnych stanach okazało się, ze w większości ubezpieczenie samochodu pokrywa wszystko co ten samochód ciągnie. Zrezygnowaliśmy więc z polisy na przyczepę.
Wydatki, które mogliśmy znacznie ograniczyć, ale byliśmy zbyt leniwi, to jedzenie na mieście. Jakbyśmy tylko gotowali w przyczepie, to lekką ręką zostałoby nam w portfelu 1500-2000 USD. Ale mniej mielibyśmy czasu na różne inne rzeczy:) Poza tym i tak wielu rzeczy sobie odmawialiśmy, ale margarity w Vegas, owoców morza w Nowym Orleanie, czy steka gdzieś w Teksasie po prostu nie chcieliśmy sobie odpuścić. Na jedzenie, które gotowaliśmy sobie sami wydaliśmy mniej więcej 2500 USD. Całkiem sporo kosztowało nas sztuczne mleko dla Kaliny, które w USA jest dużo, dużo droższe niż w Polsce.
Mile zaskoczyła nas natomiast średnia jeśli chodzi o noclegi – wyszło około 6 USD za noc, i, uwaga – da się jeszcze taniej! Jeśli od razu zaczęlibyśmy nocować na dziko albo korzystać z Boondockers Welcome to średnia spadłaby pewnie do +/- 3 USD/noc. W końcu pierwsze 3 tygodnie spędziliśmy w RV resortach, kilka nocy spędziliśmy też w hotelach, co tanie nie było. Potem, kiedy już spaliśmy tygodniami na dziko, co mniej więcej 5 dni potrzebowaliśmy jednej nocy na kempingu, by wziąć prysznic, naładować wszystkie sprzęty, zrzucić ścieki, nabrać wody, itd. Wtedy porządne oszczędności zapewniała nam karta Passport America, dająca na wybranych kempingach 50 proc. zniżki. W sumie przez pół roku wydaliśmy na noclegi trochę ponad 1000 USD.
Sporo kosztowały też bilety wstępu do niektórych atrakcji. Tylko jeden dzień w Magic Kingdom Walta Disney’a kosztował nas 275 USD! Do tego odwiedziliśmy sporo muzeów, zoo w San Diego, centra kosmiczne na Florydzie i w Teksasie i wiele, wiele innych miejsc. Na szczęście za darmo zwiedzaliśmy parki narodowe. A to dzięki rocznej karcie America the Beatiful kosztującej tylko 80 USD. Jak to w USA, karta to bilet wstępu dla samochodu, czyli wystarczy, że na wszystkich pasażerów w samochodzie jest jedna karta, by wjechać za darmo do parku.
To ile w końcu wydaliśmy? Dużo. Przez te 6 miesięcy nasze oszczędności stopniały o około 25 000 USD. Do tego doszły jeszcze prezenty, trochę ubrań, kilka elektronicznych sprzętów kupionych do wzięcia do Polski. Od tej bolesnej prawdy przejdźmy płynnie do następnego pytania:
A skąd oni mieli na to pieniądze?
Jedno z dwóch ulubionych pytań hejterów. No więc ciekawskich musimy zmartwić. Nie, nie ukradliśmy, nie wygraliśmy w totka, ba, nawet nie jesteśmy z bogatych rodzin. Po prostu udało nam się zarobić i odłożyć co nieco. Przyznajemy, że nie w Polsce na średniej krajowej, tylko na zagranicznym kontrakcie. Było nam więc zdecydowanie łatwiej niż, dajmy na to, sprzedawczyni w sklepie gdzieś w małej wiosce na ścianie wschodniej albo jakiemuś szeregowemu pracownikowi portalu internetowego, dajmy na to z warszawskiego Dolnego Mokotowa.
Może niektórych trochę to zmartwi albo zdziwi, ale podróżowanie kosztuje i trzeba trochę kasy na nie mieć. Nic darmo, proszę Państwa (pisaliśmy kiedyś o tym w odpowiedzi na komentarze pod artykułem o nas w NaTemat.pl, w temacie polecamy również wpis Mariusza z W Pogoni Za Szczęściem, który ładnie podsumował to co mamy na myśli). Oczywiście wszystko można taniej albo drożej. My staramy się być oszczędni, nocujemy za darmo (na dziko albo u różnych mniej lub bardziej znajomych ludzi) a bilety kupujemy w promocji, ale też skoro lecimy na drugi koniec świata, to nie będziemy oszczędzać na wszystkim: chcemy spróbować lokalnych specjałów, zobaczyć co się da, a czasem nawet kupić jakąś pamiątkę.
Nasza podróż kosztowała kupę kasy, ale w tym czasie nie płaciliśmy za przedszkole Maćka i żłobek Kaliny, bilety kwartalne i kilka innych „stałych” pozycji w naszym budżecie, a wydatki na czynsz i część kredytów pokrywaliśmy z pieniędzy za wynajem mieszkania. Jeść trzeba wszędzie, dziecko przewijać też, a nasze wydatki na „codzienne życie” wcale nie różniły się tak bardzo od tych, które ponieślibyśmy w Polsce. Jasne, nie zarabialiśmy i nadal wydawaliśmy więcej niż byśmy wydali w domu, ale za to zobaczyliśmy kawał świata, co było warte każdych pieniędzy.