
Zobaczyć to jedno, ale najpierw trzeba tam dojechać… Z Chicago wyjechaliśmy dość późno. Naszym celem było Kitchener w Kanadzie, gdzie mieszka znajoma rodziny. Nawigacja nie nastrajała optymistycznie dając nam na pokonanie całej trasy 9 godzin… No a przecież jeszcze korki. Ostatnich kilka miesięcy jeździliśmy po pustych i przyjaznych drogach, gdzieś tam na dalekim Zachodzie, teraz przyszło nam się zmierzyć z autostradami Środkowego Zachodu. I było to przeżycie traumatyczne.
O TYM PRZECZYTASZ W TYM WPISIE
„94” – zniszczona aorta zmęczonych stanów
Jechaliśmy prawie cały czas międzystanową autostradą 94. Brzydki, przemysłowy krajobraz towarzyszył nam przez ładnych kilka godzin. Cała Indiana i spory kawałek Michigan staliśmy w korkach, wszędzie roboty drogowe, wpychający się kierowcy, w dodatku na wąskich remontowanych wiaduktach potrafiący dwukrotnie przekraczać prędkość. Takie wspomnienia mamy sprzed kilku lat z trasy katowickiej… Swoje krytykujecie, cudzego nie znacie.
Na korzyść „94” przemawia tylko fakt, że autostrady Utah i Dzikiego Zachodu, puste przestrzenie i niewielki, ruch mocno nas skrzywiły. Dla kogoś, kto krąży na przykład po okolicach Chicago, to pewnie zupełnie normalne. Dla nas przyjemne nie było. Wschodnie wybrzeże wysysało z nas życie swoim zgiełkiem, natarczywością, wysokim tempem. Na szczęście po drodze mieliśmy jeszcze Kanadę i północną część stanu Nowy Jork, więc liczyliśmy na jeszcze trochę wiejskiej sielanki zanim smog zupełnie przesłoni nam niebo.
Detroit – upadły anioł Ameryki
Po jakichś 6-7 godzinach jazdy (zamiast pokazywanych na mapie 4-5) dotarliśmy do Detroit. Na szerokiej alei Michigan byliśmy prawie sami. Trzy pasy w jedną stronę, trzy pasy w drugą… W końcu to główna ulica prowadząca z zachodu na wschód, do centrum miasta.
Mijaliśmy opuszczone budynki, szkielety po spalonych budynkach i puste działki na których już nawet „spaleniaki” się rozsypały. To znany efekt uboczny rozwoju rynku ubezpieczeniowego. Teraz dezurbanizacja jest znaczona spalonymi szkieletami domów.
Zresztą, to już nie tylko amerykańska specyfika. Kiedy A2 przejmowała większość ruchu z krajowej 2, przy tej ostatniej nagle doszło do prawdziwej plagi pożarów. Najszybszy sposób na wyjście z interesu – ktoś skomentował.
Z niepokojem rozglądaliśmy się, oczekując podświadomie, że zza rogu wyłoni się stado wygłodniałych zombie. W końcu dojechaliśmy na słynną opuszczoną stację kolejową Michigan Central. Wyskoczyliśmy zrobić kilka zdjęć. Nadjechał jakiś samochód – szybkie spojrzenie na tablice rejestracyjne i twarz za kierownicą i ulga, to tylko turyści.
Brak parkingu, rozwój autostrad i przesiadanie się ludzi do samochodów spowodowały, że liczba pasażerów spadała już od lat 50-tych, a okres rozkwitu miasta to też okres stopniowego upadku dworca, który zamknięto w 1988 roku. Teraz jego nowy właściciel, który zakupił budynek z sentymentu, procesuje się z miastem chcącym budynek zburzyć.Michigan Central Station stało się już prawie symbolem upadku Detroit. Ale z jego obecnymi problemami nie ma tak naprawdę dużo wspólnego.
18-piętrowy budynek, oddany do użytku w 1913 roku był wtedy największym tego typu budynkiem na świecie. Nie był też szczególnie trafioną inwestycją. Oddalony od centrum (planowano, że rozrusza okolicę), miał być obsługiwany przez transport publiczny. W mieście, które stało się światowym centrum przemysłu motoryzacyjnego urastało to do rangi paradoksu.
Wycieczkę do majaczącego w oddali centrum miasta darowaliśmy sobie – zaczynało już się ściemniać, a my nie dość, że nie czuliśmy się komfortowo jeżdżąc tam po zmierzchu, to jeszcze mieliśmy przed sobą ładnych kilkaset kilometrów. Zatrzymaliśmy się jeszcze tylko na stacji benzynowej, tuż obok dworca. Pracownik za szybą kuloodporną wybuchnął śmiechem gdy usłyszał pytanie o toaletę… Podaliśmy więc pieniądze pod kuloodporną szybą, obejrzeliśmy jak działa karuzelka do podawania towaru ze sklepowej strony i szybko wyszliśmy.
Potem, czując na sobie coraz bardziej ciekawskie spojrzenia lokalnej czarnej społeczności i pamiętając, że na policję w Detroit czeka się średnio godzinę ewakuowaliśmy się do nieodległej Kanady. To był chyba pierwszy raz w USA, kiedy czuliśmy się nieswojo. No ale z drugiej strony świadomie ominęliśmy większość amerykańskich metropolii.
Co dalej z miastem? Już po naszym powrocie do Polski ogłosiło bankructwo. Do tej pory największym amerykańskim bankrutem było kalifornijskie Stockton, koło którego mieszkaliśmy przez parę dni i okolica wcale biednie nie wyglądała. Problemem Detroit jest nie tylko upadek przemysłu motoryzacyjnego, ale całkowity upadek społeczny. To teraz biedne, czarne getto (82 proc.), w którym ludzie są bierni i odzwyczajeni od pracy. Co więcej, mamy wrażenie, że Afroamerykanie, szczególnie ci o niskich lub żadnych dochodach, są mało mobilni, więc nie przenoszą się tak łatwo za pracą jak biali czy latynosi (którzy swoją drogą nie są kategorią rasową). Nie wróży to Detroit dobrze. Miasto pewnie będzie się dalej kurczyć i biedować. Może w końcu odpali któryś z kolei plan ratunkowy, ale raczej jeszcze nie przy tej skali (ponad 700 tysięcy mieszkańców).
Kilka mil do nieba
My jesteśmy mobilni aż do przesady, dlatego szybko uciekliśmy do Kanady przez położony zaledwie kilka mil od Michigan Central Station most. Warty grubo ponad miliard dolarów Ambassador Bridge jest prywatny. Jego właścicielem jest Manuel Moroun, z pochodzenia Libańczyk, miliarder. To ten człowiek z sentymentu kupił kilkanaście lat temu Michigan Central Station. Może byłaby z niego nadzieja dla Detroit, gdyby nie to, że sądzi się chyba o wszystko co możliwe z miastem i rządem federalnym.
Moroun zarobił na nas 5 USD, bo tyle kosztuje przejazd mostem. Na przejściu granicznym ku naszemu zdziwieniu zostaliśmy dość szczegółowo wypytani o ostatnie pół roku i nasze dalsze plany. Na szczęście udało nam się wzbudzić zaufanie urzędnika, bo w końcu wpuścił nas do Kanady. Do celu dotarliśmy jednak już o północy. Po drodze próbowaliśmy jeszcze przyzwyczaić się do tablic w kilometrach i cenach za litr benzyny.
Z tego powodu zresztą musieliśmy podziękować za zaproszenie na kawę Marianne, twórczyni strony Boondockers Welcome i zachwalanych przez nas przewodników. Wprawdzie z Kitchener do Marianne mieliśmy zaledwie 40 minut, ale wtedy na pewno nie zobaczylibyśmy się z Annie i Sethem. No nic, kawę odłożyliśmy na następny raz.
Niagara – rozrywka na każdą kieszeń (szczególnie tą głębszą)
Z Kitchener wyjechaliśmy, o dziwo zgodnie z planem, o 10 rano. Nasz pośpiech i punktualność wynikały z tego, iż dzień wcześniej okazało się, że nasi kolejni gospodarze, Annie i Seth, starzy znajomi jeszcze z Polski, mieszkający w Naples na północy stanu Nowy Jork musieli nagle wyjechać na kilka dni do Ohio. Mogli wprawdzie po prostu zostawić nam klucze, ale ostatnio widzieliśmy się trzy i pół roku temu w Izraelu i liczyliśmy na to, że uda nam się ich zobaczyć.
Niagarę ogląda się z chodnika wzdłuż ulicy wzdłuż wodospadów i rzeki. Za plecami straszą hotelowe potworki i sklepy z pamiątkami, ale widoki wynagradzają ten dyskomfort. Wodospad robi wrażenie. Jest złożony z dwóch części, jedna, mniejsza, znajduje się po amerykańskiej stronie, zaraz koło mostu łączącego USA z Kanadą, druga, większa, wygięta w podkowę łączy oba kraje.
Można wykupić wejście na taras widokowy na dole, przy samym wodospadzie, można też zapłacić za wycieczkę statkiem pod sam wodospad. Jeden rzut okiem na taki statek i utwierdziliśmy się w przekonaniu, że nie dla nas to rozrywka.
Zwiedzanie od strony amerykańskiej zostawiliśmy sobie na następny raz, ale z tego co widzieliśmy z daleka, wygląda trochę przyjaźniej. Nad sam wodospad dochodzi się po drewnianej rampie a cywilizacja jest nieco dalsza i mniej nachalna niż u Kanadyjczyków. Okolice wodospadów to tam park stanowy, płatny 8-10 USD od samochodu w zależności od wybranego parkingu.
Spędziliśmy nad wodospadami trochę ponad godzinę i po przekroczeniu granicy ruszyliśmy pędem do Naples. Na granicy zostaliśmy spytani tylko na ile wracamy do USA. Niestety byliśmy trochę onieśmieleni powrotem do USA i nie sprawdziliśmy jak to jest z pieczątką w paszporcie. Według wielu stron internetowych nie dostaje się już „nowych” 6 miesięcy na pobyt w USA. Jeśli wyjeżdża się w ramach otrzymanych 6 miesięcy, to po powrocie nie dostaje się nowego terminu ostatecznego wyjazdy i trzeba wyjechać do daty wbitej w paszporcie przy pierwszym wjeździe.
Nasi znajomi, których poznaliśmy na Florydzie, twierdzili, że nie jest to regułą i da się przedłużyć sobie pobyt. My urzędniczce odpowiedzieliśmy, że wracamy tylko na niecałe trzy tygodnie (i tyle jeszcze mieliśmy) i na tym się skończyły nasze rozmowy. Żadna nowa pieczątka nie pojawiła się w naszych paszportach.
Rodzina 2 + 4, czyli upstate New York
Dzięki sprawnemu przekroczeniu granicy zdążyliśmy się spotkać z Annie i Sethem. Mieliśmy tylko godzinę, żeby nadrobić zaległości, ale lepsze to niż nic. Potem nasi gospodarze wyruszyli szukać domu w Ohio, gdzie za kilka tygodni się przeprowadzają, a my zostaliśmy z Liamem i Elizą, ich dziećmi.
Przez następnych kilka godzin czuliśmy się jak typowa utahańska rodzina 2+4. Pojechaliśmy nad rzekę, potem na obiad do pobliskiej tawerny (nie jest łatwo zebrać zamówienia od trójki dzieci, opanować czwarte i jeszcze wymyślić co się samemu chce), a potem odwieźliśmy Elizę do babci. Liam postanowił zostać z nami, babcia odebrała go następnego dnia rano, jak wyjeżdżaliśmy.
Maciek miał dużo radości. Mimo różnicy wieku Liam (10 lat) i Eliza (7) chętnie się z nim bawili. Maciek wspiął się na wyżyny swojej znajomości angielskiego, używając wszystkich znanych sobie wyrażeń (głównie „I know”, „This one” i „I love you”) oraz wymyślając masę nowych angielsko-brzmiących słów.
Dla nas te parę godzin to też była przyjemność – Liama i Elizę znamy od urodzenia, przez pierwszych kilka lat życia mieszkali w Polsce, potem odwiedziliśmy ich w Izraelu jak Maciek miał 4 miesiące, fajnie było zobaczyć jak urośli i się zmienili.
Przygodą samą w sobie jest też ich dom. To klasyczna stodoła, wybudowana w 1905 roku, przerobiona na cele mieszkalne w latach 50-tych. Poprzednia właścicielka wynajmowała górę budynku jako dom wakacyjny (okolica słynie z win, jest też polecane pole golfowe), a sama miała pracownię i małe mieszkanko w piwnicy. Dom ma ogromny salon z wielkim, „średniowiecznym” żyrandolem, pokoje dziecięce z własnymi poddaszami, sporą kuchnię oraz łazienki na każdym poziomie zrobione w wieży, która chyba była kiedyś elewatorem zbożowym. Wymaga trochę pracy, ale nawet przed remontem bardzo przyjemnie się w nim mieszka.
Ogromna przestrzeń, która przez chwilę kazała się nam zastanowić, co właściwie było takiego fantastycznego w 18-stopowej przyczepie. Szybko sobie jednak przypomnieliśmy. Podróżowanie! Dlatego wcześnie następnego dnia z żalem, ale jednak wyjechaliśmy z Naples. Cel kusił i przyciągał. New York City, here we come!!!
Sorry, the comment form is closed at this time.
Ryszard
Wklejam ostatnie wiadomości z Dworca kolejowego z Detroit.Mieszkam od ponad 45 lat 30 mil od Detroit.Detroit się odbudowuje. https://www.freep.com/story/money/cars/2018/06/11/ford-moroun-detroit-train-station/689843002/
osiemstop
Dzięki, dobrze wiedzieć! Chwilę już minęło od naszej wizyty, widzę, że powinniśmy wrócić:)