
Roswell było naszym pierwszym ważnym przystankiem w stanie Nowy Meksyk. Co prawda leżało mocno na uboczu i nikt nam go nie polecał, ale skoro w latach 40-tych dotarło tam nawet UFO, to i my musieliśmy tam zajrzeć!
Przez Nowy Meksyk planowaliśmy przejechać dość szybko, ale w jakiś dziwny sposób utkwiliśmy tu na dłużej, niż się spodziewaliśmy. Nasze plany, ustalane wieczorem, następnego dnia w cudowny sposób ulegały kompletnej zmianie i przy kolejnym planowaniu okazywało się, że nie posunęliśmy się zbyt daleko na północ. To trochę wina prowincjonalności tego stanu. Jak już wpadła nam do głowy nowa atrakcja, to okazywało się, że trzeba nadłożyć kilkadziesiąt mil, a potem trzeba wrócić tą samą drogą, bo skąpa sieć drogowa w Nowym Meksyku nie zachęca do skrótów. Swoją drogą, jak spojrzycie na mapy drogowe USA, to granica Teksasu i Nowego Meksyku miejscami wygląda jak granica między Koreą Południową i Północną. To oczywiście bardziej kwestia klimatu, po prostu zielony Teksas ustępuje miejsca nowo-meksykańskim pustyniom.
Ale mimo dotkliwej miejscami biedy, popękanych dróg, rozpadających się miasteczek, kiczowatych atrakcji turystycznych, pokochaliśmy ten stan. Pierwszą noc spędziliśmy w nim na kempingu w parku stanowym Brantley Lake – przy sztucznym zalewie na rzece Pecos, skąd niedaleko było już do Roswell. Przy bramie wejściowej strażnik zapytał na, czy wolimy stanowiska z wodą i prądem lub tak zwane „primitive sites”. Bez chwili wahania wybraliśmy te drugie, a on pokazał na horyzont i powiedział „all yours”. Primitive site oznaczało, że mogliśmy się rozbić gdziekolwiek chcieliśmy. Taka przyjemność kosztowała nas 8 USD.
Wybraliśmy malownicze miejsce nad sztucznym jeziorem, tuż nad tamą. Wokół pustka i cisza. I wiatr. Wiało tak, że mieliśmy pewne obawy czy nie przywróci nam przyczepy. Zupełnie też uniemożliwiło korzystanie z pięknych okoliczności przyrody, a bardziej widoków, bo poza wodą i kamieniami, gdzieniegdzie tylko pojawiały się rachityczne krzaki. W przyczepie nie było co robić, wyjść z niej też nie za bardzo, więc wybraliśmy się na wycieczkę do odległego o godzinę jazdy Roswell.

Kemping w Brantley Lake, Nowy Meksyk
W Roswell, czyli nigdzie
Roswell liczy prawie 50 tysięcy mieszkańców, jest piątym największym miastem Nowego Meksyku. Ale Roswell ma ten problem, że jest pośrodku niczego. Kiedyś przebiegał przez nie historyczny szlak handlowy, ale rozwój motoryzacji pokierował ruch innymi ścieżkami. Autostrady omijają to miejsce szerokim łukiem, właściwie to tworzą taką ponad 200-kilometrową pętlę, a podrzędne drogi przecinające miasto łączą podrzędne miasteczka z innymi podrzędnymi miasteczkami. Żeby tu trafić, trzeba chcieć tu przyjechać.
Jak to w amerykańskich miastach, w centrum, na głównej ulicy hulał wiatr i było pusto. W ogóle nie czuć było, że to środek 50-tysięcznego miasta. Równie dobrze moglibyśmy być w 10-tysięcznym miasteczku. Roswell ekonomicznie radzi sobie średnio. Jego złoty wiek przypadał od lat 40-tych do połowy 60-tych. Wtedy zadomowiła się tu armia. Byli nawet niemieccy jeńcy, którzy zbudowali to i owo. Armia miała co robić, głównie udawała, że nic nie robi, a tak naprawdę tuszowała jakieś kosmiczne afery. Dawała jednak pracę tysiącom ludzi. Roswell dzieliło więc los z setkami podobnych miast w USA, które żyją tylko dzięki armii. Będziemy jeszcze widzieć wiele z nich, głównie we wschodniej Kalifornii.
Po tym jak w latach 60-tych armia się wyniosła miasto wyraźnie przyhamowało. Sytuację ratował wtedy drugi filar lokalnej gospodarki, czyli poszukiwania, produkcja i przerób ropy i gazu. Od lat 60-tych jednak również i w tym sektorze spadała aktywność inwestorów. Wiercono coraz mniej szybów poszukiwawczych i wydobywczych. Ale i tak w połowie lat 90-tych w okolicach Roswell było… uwaga… ponad 32 tysiące aktywnych szybów!
Miasto miało jeszcze jeden pomysł na przeżycie – emerytów. Nowy Meksyk od dawna próbuje ustawić się pośrodku emeryckiej skali. Bogaci emeryci przed mrozem uciekają na Florydę, biedni jadą do Meksyku, a Nowy Meksyk próbuje im dać średni standard za średnie ceny. Nie wiemy, jak to im wychodzi, ale nie mijaliśmy po drodze pól golfowych i nie widzieliśmy zbyt wielu emerytów, więc chyba jest jeszcze dużo pracy do zrobienia. Szczególnie, że jak pokazują statystyki w mieście jest wysokie bezrobocie, a ponad 20 proc. rodzin żyje poniżej progu ubóstwa.
Ale jest jeszcze turystyka, choć w całej socjoekonomicznej układance odgrywa znikomą rolę. Turyści do Roswell przyjeżdżają oczywiście dla UFO.
Jak zarobić na UFO w Roswell
Roswell to mekka zwolenników teorii spiskowych z tego, że w 1947 roku rozbiło się tu UFO, co armia na różne sposoby próbowała zatuszować. „Tu” jak przystało na wielkie przestrzenie Nowego Meksyku jest pojęciem umownym, bo statek kosmitów miał się rozbić kilkadziesiąt mil od Roswell, a dopiero potem wrak z ciałami kosmitów trafił do bazy wojskowej tuż po miastem.
Temu wydarzeniu, a także w ogóle przybyszom z kosmosu i wszystkiemu co z tym związane poświęcone jest miejscowe, prywatne „muzeum” – International UFO Museum And Research Center. Wstęp kosztuje 5 USD od osoby (dzieciarnia za darmo), a samo muzeum zlokalizowane w pawilonie, który mógł być kiedyś sklepem z wykładzinami, przypomina nieco wystawę szkolnej gazetki ściennej. Jest tu dużo wycinków z gazet, zdjęć uczestników zajść z pamiętnego 1947 roku z aluminiowym poszyciem balonu meteorologicznego, tfu, z fragmentem poszycia statku kosmicznego, zeznań różnych osób opowiadających o tym, jak to dziadek na łożu śmierci opowiedział, że widział ciała ufoludków, ale armia groziła śmiercią jemu i całej jego rodzinie jeśli komukolwiek o tym opowie, bądź też opowieści kogoś kto słyszał od kogoś, że ktoś widział, itd.
Później, w sklepie spożywczym spotykamy panią, która wprawdzie UFO w Roswell nie widziała, bo urodziła się w 1947 roku, ale jej ojciec opowiadał, że w noc rzekomej katastrofy kosmitów widzieli dużo świateł. A więc stało się coś szczególnego, bo jak wiadomo na poligonach wojskowych, w dodatku takich, gdzie pracowano też nad rakietami, światła się nie zdarzają. Była katastrofa, czy jej nie było – mieszkańcy pewnie lubią sobie czasem o tym pogadać, a dodatkowo to jedyny powód, dla którego Roswell znają na całym świecie.

International UFO Museum And Research Center. Główny punkt ekspozycji, czyli UFO w Roswell
O ile jeszcze część muzeum poświęcona „katastrofie” może robić wrażenie rzetelnie przygotowanego śledztwa (choć przeprowadzonego przez kogoś kto był przekonany o tym, że istotnie w wypadek była zamieszana cywilizacja pozaziemska), o tyle na resztę muzeum składają się rozmazane zdjęcia latających spodków, relacje porwanych przez UFO, „mocne dowody” na obecność cywilizacji pozaziemskich na Ziemi od czasów prehistorycznych rodem z Danikena i plakaty „Z archiwum X” i kilku innych filmów i seriali. Zupełnie jakby właściciel tego przybytku wrzucał na craiglista zapytanie „UFO” albo „aliens”, a potem kupował wszystko, co dało się znaleźć z ceną poniżej 5 USD.
W centralnym punkcie muzeum, ale tak schowany, by zobaczyć go po obejrzeniu większości ekspozycji jest punkt kulminacyjny. To kosmici ludzkiego wzrostu stojący przed swoim pojazdem (który raz na jakiś czas zaczyna buczeć i świecić), kosmici na stole operacyjnym i kosmita w formalinie. Nieco zaskakuje brak spójności w budowie anatomicznej kosmitów, raz mają dłonie i stopy ludzkie, raz 4 palce u rąk albo 3 u stóp, albo odwrotnie. No, ale w końcu to kosmici, może budowa kończyn to u nich kwestia na tyle zmienna co u nas, ludzi, kolor włosów.

UFO w Roswell
Być jak UFO, czy kosmici z Polski w Roswell
W Roswell poza muzeum i kilkoma sklepami z raczej mało atrakcyjnymi pamiątkami nie ma zbyt wiele. Niby kosmiczne muzeum jest przy skrzyżowaniu Main Street i 1st Street więc w najbardziej centralnym punkcie miasta, ale wyglądało absolutnie nieatrakcyjnie. Zrobiliśmy sobie jeszcze kilkaminutowy spacer, podczas którego znaleźliśmy kosmiczny salon tatuażu, jakiś sklepik z kosmicznymi pamiątkami. Chcieliśmy gdzieś usiąść na obiad, albo chociaż kawę, ale nie mogliśmy nic znaleźć. Było pusto, nijako, wietrznie. Wróciliśmy więc do samochodu i zatoczyliśmy jeszcze kółko po bocznych uliczkach centrum, przy których stały typowe przedmiejskie domki i gdzieniegdzie w pawilonach było widać warsztaty czy tanie knajpy.
Weszliśmy więc do jednej z takich tanich meksykańskich jadłodajni, gdzie obrzucono nas spojrzeniem, jakbyśmy byli kosmitami. Oprócz nas na wielkiej sali był zajęty jeden duży stolik i to chyba przez rodzinę właścicieli. Ale jedzenie było tanie i bardzo poprawne.
Żeby jeszcze dorzucić sobie kosmicznych wrażeń, skoczyliśmy na szybkie zakupy do spożywczaka przy wyjeździe z Roswell. Zaczepiła nas tam wyżej wspomniana pani w sklepie, zauważając, że „nie widują tu zbyt wielu białych”. Pamiętacie serial „Roswell”, którego głównymi bohaterami było pięcioro białych nastolatków, a tak naprawdę dzieci kosmitów? Pewnie wcale nie dlatego czuli się wyobcowani, że byli potomkami przybyszów z innej planety, tylko dlatego że nie znali hiszpańskiego. Znalezienie anglojęzycznej stacji radiowej w okolicy Roswell jest bowiem nie lada wyczynem i w ogóle hiszpański słyszy się dużo częściej niż angielski. Podobnie zresztą jest w całym Nowym Meksyku, który w końcu kiedyś był częścią „starego” Meksyku. Przesunięcie granicy nie spowodowało zbyt dużych zmian w składzie populacji. Nas to cieszy – przynajmniej w każdej knajpie jest dobre, meksykańskie jedzenie a język hiszpański jest miły dla ucha. Obecnie Roswell jest w połowie zamieszkane przez latynosów.

Roswell? Zostać tu czy nie zostać?
Czy więc warto szukać UFO w Roswell? Jeśli będziecie tędy przejeżdżać, to na pewno warto się zatrzymać na godzinę czy dwie. Jeśli jesteście fanami teorii spiskowych, albo tropicie spiski i sekrety amerykańskiej armii, to tym bardziej. Ale jeśli trafiliście w te rejony w dobrą pogodę i wasz nocleg jest ponad 70 mil od Roswell, to w sumie lepiej poszukać jakichś innych atrakcji, np. takich jak jaskinia w Carlsbadzie. Ale to tym będzie już w następnym odcinku.