Route 66, dla niektórych najjaśniejsza ikona drogowa USA. My wskoczyliśmy na nią w środku Nowego Meksyku, w rejonie, który licznie zamieszkują Indianie z plemienia Navajo. Oraz, jak się okazało w niezbyt urodziwym, ale za to pełnym indiańskich pamiątek Gallup – całkiem sporo Palestyńczyków.
Na US66 wyskoczyliśmy kilka mil na wschód od Grants. Jechaliśmy urokliwą „117” aż w końcu dotarliśmy do międzystanowej „40”. Tuż obok niej wiła si
ę stara nitka słynnej „66”. A ponieważ wiemy od Wojtka Orlińskiego, że „Route 66 nie istnieje”, to oczywiście skorzystaliśmy i musieliśmy się przejechać tym kawałkiem, który udało nam się znaleźć. Szybko okazało się jednak, że „66” ma też całkiem praktyczne plusy, które łatwo przełożyć na naszą polską sytuację z autostradą A2 i starą, krajową 92. O ile tą pierwszą pruje się do przodu i niewiele przy niej jest, tak przy tej drugiej toczy się życie. A, że to Dziki Zachód, to życie toczy się w Trading Postach. O nich będzie jednak później.
Kolejowe Route 66
Okazało się bowiem, że słynna trasa nie będzie nam się kojarzyć ani z indiańskimi Trading Postami, czyli obecnie po prostu sklepami z pamiątkami, ani z samochodową przygodą. Route 66 zostanie nam w pamięci głównie jako uliczka przyczepiona do linii kolejowej. I, jeśli kiedyś zdarzy się Wam przy niej zanocować, będziecie wiedzieli, co mamy na myśli.
W Warszawie mieszkamy przy moście kolejowym i ważnej trasie zarówno dla pociągów osobowych i towarowych. Rodzinną wieś Pawła mamy, w której spędzał dzieciństwo, przecinają dwa XIX-wieczne szlaki kolejowe. Pociągi od zawsze w naszym życiu są gdzieś w tle. Ale widzieć ruch na trasach kolejowych w Polsce, a w USA to zupełnie inna historia. Szlak przy Route 66 jest jak główna aorta ogromnego organizmu. Tłoczy pociąg za pociągiem. Nasi kolejarze mogliby się sporo nauczyć na temat wykorzystania własnych szlaków. Cztery lokomotywy spalinowe na czele pociągu to standard, a zdarza się i pięć albo sześć. A wagonów za nimi jest ze czterdzieści. Ba! Tyle, to byłoby może w polskiej bajce. W amerykańskiej rzeczywistości liczba wagonów idzie w setki. W jedynym pociągu, którego długość zdecydowaliśmy się zmierzyć liczeniem, urwaliśmy kalkulacje właśnie na setce. Wagony to głównie platformy, na których są ustawiane kontenery. Zazwyczaj dwa – jeden na drugim. A więc nie tylko tiry na tory, ale też tiry na tiry i dopiero na tory!
Grants – biedamiasteczko na Route 66
Ruch samochodowy i kolejowy wymagał obsługi. Historycznie Route 66 jak i trasa kolejowa obrosły więc mniejszymi i większymi miasteczkami. Obrosły na tyle skutecznie, że często miasteczkowa ulica główna – Main Road to część Route 66, a tory biegną kilka metrów obok. I o ile ogromny ruch samochodowy przeniósł się na autostrady pozostawiając centralne uliczki mieszkańcom i turystom, tak obwodnic dla pociągów nie zauważyliśmy, podobnie jak z upodobaniem budowanych teraz w Polsce miejskich tunelów pod torami. A więc hałas to tylko jedna z atrakcji tych miasteczek. Drugą są… korki i długie oczekiwanie na przejazdach. Jakby podliczyć wszystkie kursy pociągów, to wychodzi, że przez kilka godzin dziennie nie da się przedostać z jednej strony miasta na drugą. Oczywiście samochodem, bo kto jeszcze chodzi w amerykańskich miasteczkach na piechotę…
Grants miało o tyle dobrze, że kolej minęła miasto milę czy dwie na południe. Niestety podobnie mija ją teraz międzystanowa „40”, więc miasteczko walczy o przetrwanie. Chwyta się głównie marketingu i pamiątek z Route 66, ale w tej walce, ma niestety dużą konkurencję. Wojtek Orliński w swej książce „Route 66 nie istnieje” pisał o biedamiastach przy historycznej trasie. Jako przykład podawał Gallup. Może dlatego, że Gallup było bardziej po drodze, a do Grants, podobnie jak większość turystów, nawet nie zajrzał. Tymczasem Gallup w porównaniu do Grants to prawdziwa metropolia. Grants to miejsce z rozpadającymi się domkami i Indianami na zasiłkach. Biedę widać najbardziej po cenie pralni, która była… dwa razy droższa niż zazwyczaj w RV Resortach, które przecież zarabiają na bogatych, białych emerytach! Tak to jest, że biedni mają zawsze pod górkę.
Pralnię niełatwo było znaleźć między opuszczonymi albo wyglądającymi na opuszczone domami. Naszukaliśmy się jej sporo mimo dość dokładnych wskazówek uzyskanych w jednym ze sklepów. Kiedy zaparkowaliśmy, obok stanął duży van z indiańską rodziną. Głośni, wyraźni i objuczeni praniem. Oraz otyli i to naprawdę otyli. Dwie nastolatki ważyły w sumie pewnie ze 200 kg. Ich matka miała już problemy z chodzeniem i poruszała się o kulach. W Walmarcie czekałby na nią elektryczny wózek, tutaj trzeba było przejść samemu kilkadziesiąt metrów. Tak to już bywa w tych okolicach, że biedę widać nie tylko po cenach, ale i po kilogramach. Tych dodatkowych, ze śmieciowego jedzenia.
Grants wykorzystaliśmy na zrobienie prania i zapasów. Ale łyknęliśmy też trochę kultury. Oprócz Walmarta i pralni jest tam jeszcze muzeum – kopalnia uranu. Za 3 dolary od osoby (dzieci za friko) można zjechać pod ziemię do sztucznie zbudowanego kopalnianego chodnika i obejrzeć jak wyglądała praca górnika. Trochę co prawda zastanawiające są zdjęcia na ścianach, według których okoliczne kopalnie były odkrywkowe, ale co tam. Przecież nie zrobią odkrywkowego muzeum w centrum miasta…
Zakupy w Gallup. Trochę Palestyny na Route 66
W Grants zanocowaliśmy na płatnym kempingu blisko trasy kolejowej i autostrady. Tą drugą dało się jakoś wyłączyć z nocnego szumu. Ale pociągi były prawdziwym koszmarem. Może dlatego w dalszą drogę wyruszyliśmy następnego dnia dopiero koło południa. Nie chciało nam się wracać na autostradę, więc zostaliśmy na Route 66. Krajobrazy wokół sprawiają, że czujemy się jak Zygzag McQuinn. Trochę jednak inaczej niż w „Autach” wcale nie jest tak, że międzystanówka tnie prostą drogą przez wycięte dla niej góry i wyrównane wzniesienia, a Route 66 kręci, omija, wznosi się i opada. Czasem można mieć wrażenie, że to przy międzystanówce mniej się napracowali i tiry z wysiłkiem kręcą na niej i ciągną pod górę, kiedy prosta „66” chowa się w półtunelach. Tak czy inaczej inspiracje dla filmu (który Paweł uważa za jeden z najlepszych filmów w historii kina) są oczywiste.
Za Grants czeka nas Gallup, to biedamiasteczko wspominane przez Orlińskiego. Gallup jest niezbyt urodziwe, żyje dzięki odcinaniu kuponów od bycia przystankiem na sławnej trasie i robi to z dużo lepszym skutkiem niż Grants. Poza kiepskimi knajpami pamiętającymi lepsze czasy pełno tam trading postów. Rada dla zakupoholików: pamiątki lepiej kupić w sklepikach przed Gallup, na Continental Divide (które w jakiś dziwny sposób przekraczamy po raz drugi) lub kawałek za Gallup, trading postów po drodze będzie jeszcze pełno. My nie wiedzieć czemu uparliśmy się, żeby zrobić zakupy w Gallup, gdzie jak się okazało wybór był mniejszy a ceny wyższe.
Chodzimy więc i wybrzydzamy w tych kilku zaledwie otwartych sklepach, by na koniec, tak tuż przed godz. 18, trafić do sklepiku, prowadzonego przez dwie arabsko wyglądające starsze kobiety. Etniczne podejrzenia potwierdzają zdjęcia na ścianach. Na zapleczu widać kalendarz ze złotą Kopułą na Skale w Jerozolimie (w tym wypadku Al-Kuds). Z plakatu mężnie patrzy Jaser Arafat. Trochę to kontrastuje z indiańskimi pamiątkami, które można u nich kupić, ale z drugiej strony trochę wysilając wyobraźnię można znaleźć podobieństwo między Palestyńczykami a Indianami. Oba narody zepchnięte do rezerwatów przez dominującą „białą” większość. Oba bez państwa, oba w większości raczej biedne. Palestyńczycy w tym całym układzie są jednak i tak na dużo gorszej pozycji przez brak dobrego marketingu w świecie i ciągłą walkę. Dlatego Indianin to taki fajny gość, dawny survivalowiec. A Palestyńczyk to terrorysta. Obaj jednak wykluczeni, więc znaleźli sobie wspólne miejsce w Gallup.
Jak się okazało z krótkiej rozmowy, w stolicy Indian Navajo mieszka około 60 arabskich rodzin. Przynajmniej już wiemy, kto chodzi do całkiem ładnego meczetu z minaretem, który minęliśmy przy wjeździe do miasta. Wyglądało trochę jakbyśmy znowu wrócili do Libii. Pamiętamy stamtąd podobne miejsce… wzniesienia gór Nafusa w tle, kamienista pustynia na pierwszym planie, dobra droga i samotnie stojący meczecik pod miastem… Można się pogubić w tym, czy to granica Nowego Meksyku i Arizony, czy dawna, spokojna Libia.
Skoro trafiliśmy do arabskiego sklepu, to przystąpiliśmy do ostrych targów. Palestynki nie chciały się targować, mówiąc, że i tak ciężko wiążą koniec z końcem. Wiesz – powiedziała jedna – tak naprawdę to tu opłaca się tylko wódka, ale chcieliśmy się zająć czymś halal, dopuszczonym przez islam. Mogłaby być jeszcze palestyńska knajpa, ale miejscowi chyba nie rozsmakowaliby się w arabskim jedzeniu – dodała. Targowanie nam nie wyszło. Trudno się to robi z kobietami w wieku naszych babci, zresztą też w chustkach na głowie. Ale za pogawędkę po arabsku dostaliśmy niewielką zniżkę. Wymęczeni zakupami dojeżdżamy do kolejnego darmowego miejsca noclegowego: kempingu przy sklepiku z pamiątkami przed wjazdem do Petrified Forest. Skamieniały Las to następny punkt naszej wycieczki.
Oczywiście, jak na nas przystało, jesteśmy trochę spóźnieni. Bramy do Petrified Forest zamykają się o godz. 17, a my dojeżdżamy pod nie o 17.15. Ponieważ nasz kemping jest z drugiej strony parku musimy nadłożyć kilkadziesiąt mil, żeby go okrążyć. Dojeżdżamy więc na miejsce po godz. 18, kiedy już jest ciemno, a sklep jest zamknięty. Zatrzymujemy się na parkingu, kładziemy dzieci spać i bierzemy się bloga. Kilka godzin pracy, jeden post i można też ułożyć się obok dzieci.
Temperatura w nocy trochę znośniejsza niż ostatnio, jakieś plus 2-3 stopnie, więc obok mamy nie tylko inne RV, ale też twardzieli w namiocie, którzy przyjechali na rowerach. Rowerzyści w Nowym Meksyku, a potem w Arizonie, to dobry wskaźnik trudności terenu i oznaka wymagającej pogody. Jak ich widać na drodze, to można się spodziewać niedługo całkiem wysokich gór, albo mrozu, albo wiatru, albo innych wyzwań. Zobaczymy ich w trasie pewnie jeszcze nie raz. W Stanach nie przepadaliśmy za rowerzystami…
Sorry, the comment form is closed at this time.
osiemstop
Wybacz, zaczęliśmy się bawić w różne blogipodróżnicze itp i to nam trochę ułatwia pracę. Poza tym wiesz, kliki, kliki, kliki:)
Jabbur
macie w trąbkę, za to, że RSS przestał całe wpisy podsyłać