
Słonie to ostatnimi laty temat co najmniej delikatny, żeby nie powiedzieć kontrowersyjny. Nas do niedawna omijał, jako że podróżowaliśmy w rejony gdzie zwierzęta te można było spotkać co najwyżej w zoo. Ale i tam budziły wzbudzały wiele emocji, jak na przykład libijski słoń z zoo w Trypolisie, który według plotek:
(wersja 1) został podczepiony pod helikopter przez milicję z Zintan (liny miały od razu pęknąć i słoń zginął na miejscu) lub (wersja 2) dojechał do Zintan, gdzie zamontowano na nim działko przeciwlotnicze ku uciesze rewolucjonistów. Jest też trzecia wersja, która wydaje się najbliższa prawdy. W niej los słonia był równie smutny, choć zdecydowanie mniej spektakularny. Po wybuchu rewolucji i porzuceniu zoo przez pracowników zwierzę padło z głodu, a jego zwłoki zutylizowano.
Pierwsze prawdziwe turystyczno-podróżnicze słoniowe doświadczenie – w Kerali – pokazało Oli, która tam była, jak wiele emocji słonie wywołują. To przede wszystkim współczucie. Przykro w końcu patrzeć na skrępowane łańcuchami zwierzęta, ubrane w kolorowe ozdoby i wożące na grzbietach żądnych atrakcji turystów.
Na ile prawdziwe były zapewnienia przewodnika o szacunku Hindusów dla słoni i o tym, że nie łapie się słoni do niewoli – albo są one ratowane z innych, mniej przyjaznych sytuacji, albo rodzą się u obecnych właścicieli – ciężko powiedzieć. Zapewne tak jest. I pewnie nie padają co chwila, jak konie po drodze na Morskie Oko. No ale górale nie stawiają tam zbyt wysoko poprzeczki, jeśli chodzi o miłość do zwierząt.
„Słoniowe Ayutthaya Taxi”
Tak czy inaczej chcieliśmy naszym dzieciom słonie pokazać. Pierwszą okazję mieliśmy w Ayutthay’i, gdzie przy głównych świątyniach funkcjonuje „Słoniowe Taxi”, oferujące regularne przejażdżki. Cieszy się umiarkowanym powodzeniem. Od czasu do czasu poboczem drogi sunie małe stadko wielkich zwierząt z kolorowo ubranymi turystami na grzebiecie. Ale kiedy my byliśmy w Ayutthay’i to trasę obsługiwało tylko kilka słoni i większość z nich stała bezczynnie na postojach.
Co więcej, kilkanaście minut obserwacji wystarczyło, by zauważyć, że zachodni turyści wcale nie są głównym „targetem” słoniowych taksówkarzy. Większość ich klientów stanowią Tajowie i goście z innych azjatyckich krajów.
To nie był oczywiście pierwszy raz, kiedy Maciek i Kalina widzieli słonie na żywo. Ale co innego szaro-nudne zwierzę w zoo, a co innego kolorowe stadko z lektykami na grzebiecie. Jak ktoś zna książeczki o słoniu Elmerze, to dobrze wie co kolory robią ze słoniami. Zmieniają je w fascynujące zjawisko z zupełnie innej bajki. Takie zjawisko niestety bije na głowę inne atrakcje, jak zwiedzanie siódmej tego dnia świątyni.
Nie było więc łatwo wytłumaczyć dzieciom, że takie przejażdżki, to dla słoni raczej niezbyt miła zabawa. Na szczęście poza różnymi argumentami mieliśmy ten najważniejszy. Ayutthay’ię zwiedzaliśmy głównie na rowerach z dziećmi w fotelikach, więc wystarczyło mocniej nacisnąć na pedały i problem znikał gdzieś z tyłu za drzewami.
Royal Elephant Kraal w Ayutthay’i
Nie mogliśmy jednak odmówić dzieciom bliższego spotkania ze słoniami. A skoro od Królewskiej Słoniowej Ochronki (wybaczcie, ale nie mamy lepszego tłumaczenia na Royal Elephant Kraal) dzieliła nas tylko krótka przejażdżka rowerem, to musieliśmy tam zajrzeć.
Założony prawie 10 lat temu, a raczej odtworzony kraal, gdzie kiedyś ćwiczono i wychowywano słonie dla królewskiego dworu, dawał nadzieję na pokazanie słoni z nieco innej strony. To miejsce, gdzie mieszka teraz około 90 słoni, z czego 10 młodych urodziło się na miejscu. Jest bardzo pozytywnie oceniane, a młode urodzone w niewoli dodatkowo świadczą o tym, że słonie dobrze się tam czują. Na miejscu można też zapłacić za kilka dni pobytu i w tym czasie zajmować się słoniami.
I bardzo wiele osób tak robi. Kiedy tam dojechaliśmy, zobaczyliśmy całkiem sporą gromadkę turystów zajmujących się słoniami. Te udało nam się dostrzec jeszcze wcześniej. Jeden stał sobie na łączce poza kraalem, drugi pasł się w nadrzecznych krzakach przy drodze.
Na miejscu było ich więcej. Część przykuta łańcuchami, część pod wiatami w słoniowych zagrodach. Jeden mały słonik biegał sobie luzem i coś jakby się łasił. Brzmi to słodko, ale z bliska może być dość niebezpieczne. Nawet malutki, ledwie trochę ponad metrowy słonik, swoje waży. Tak na oko sporo ponad setkę kilogramów. Dopóki dawał się głaskać było miło, ale kiedy wpadł na pomysł, żeby zacząć się ocierać, a nawet oprzeć się o nas przednimi łapami, czy usadzić się na kolanach, cała sytuacja zaczęła nam ciążyć…
Ale po kolei. Kiedy dotarliśmy na teren kraala właściwie nikt się nami nie zainteresował. Przy wejściu był jedynie stół, gdzie stały kosze z jedzeniem. Przyczepiona też była kartka z napisem, że zdjęcia można robić za opłatą. Wrzuciliśmy więc do skarbonki parę bahtów, wyciągnęliśmy z koszyka trochę warzyw i podeszliśmy do słonika, z którym bawiła się jakaś tajska rodzina na wycieczce.
Maciek z Kaliną byli wniebowzięci mogąc pokarmić i pogłaskać słonia. Nam też to się podobało, dopóki mały słonik nie zechciał się bliżej zaprzyjaźnić. Na szczęście chwilę później pojawiła się znudzona Tajka, jedyna lokalna i wyraźnie nieszczęśliwa pracowniczka. Na nasze lekko paniczne wycofywanie się zareagowała przywołaniem i odciągnięciem słonika i… szybko sama gdzieś się ewakuowała. Na szczęście udało nam się wykorzystać chwilę i wycofać się na bezpieczne pozycje.
Kraal – dom szczęśliwych słoni?
Royal Elephant Kraal, mimo tych wszystkich pozytywów, zostawił w nas mieszane uczucia. Po pierwsze jest znany z artystycznych zdolności swych słoni (malowanie trąbą i takie tam). Trudno nam uwierzyć, że to wyraz naturalnych artystycznych potrzeb tkwiących w słoniach. Mamy raczej wrażenie, że chodzi o mniej lub bardziej intensywną tresurę i zarabianie na słoniach. Z drugiej strony, łatwo popaść w paranoję, w końcu pędzel to nie tortura, a pieniądze ze sprzedaży słoniowych obrazów wracają do kraala.
Nie uszło też naszej uwadze, że kilka słoni ma łańcuchy. Tego też nie sposób ocenić jednoznacznie. Może niektórym podpadniemy, ale dobrze że łańcuchy miały, bo doświadczywszy przepychanek ze słoniątkiem wolelibyśmy nie zderzyć się z dorosłym słoniem, szczególnie, że niektóre z nich trafiły do azylu po (przypadkowym?) zabiciu człowieka. Gorzej, że niektóre z tych słoni były na łańcuchu krótszym niż łańcuch psa na mazowieckiej wsi. Nie były w stanie zrobić nawet kroku w jakąkolwiek stronę. I tak tkwiły w jednym miejscu przez całą naszą wizytę w kraalu.
Po trzecie, słyszeliśmy (aczkolwiek trudno znaleźć nam potwierdzenie w internecie), że słonie, które przewożą turystów pośród ruin są właśnie z tego kraala. Obydwie atrakcje (kraal i taxi) są zresztą często wymieniane obok siebie jako „don’t miss” w Ayutthay’i.
Jeździć na słoniach czy nie, kąpać się z nimi czy nie, dyskusji w internecie było na ten temat już sporo i nie zamierzamy zaczynać kolejnej. Sami nawet nie wiemy, czy mając odrobinę mieszane uczucia wychodząc z tak docenianego w sumie kraala, przeginamy z polityczną (zwierzęcolubną) poprawnością, czy nie potrafimy docenić starań i szukamy źdźbła w wielbłądzim oku (czy jak to było).
Mamy jednak nadzieję, że jeszcze na słonie po drodze trafimy, bo karmienie i głaskanie sprawiło Maćkowi i Kalinie (i nie oszukujmy się, nam też) sporą frajdę, a chcemy by wyrośli na ciekawych i szanujących zwierzęta ludzi. Pytanie tylko czy na pewno znajdziemy miejsce, które nie zostawi w nas żadnych wątpliwości.
Podejrzewamy, że takiego w Azji Południowo-Wschodniej nie ma i patrząc według wyrabianych na bieżąco zachodnich standardów raczej nigdy nie było. Wypada więc chyba docenić takie miejsca, jak Royal Elephant Kraal w Ayutthay’i i przymknąć oko na małe znaki zapytania, których być może nawet jako laicy nie rozumiemy.
Sorry, the comment form is closed at this time.
Anka
Nie ma czegoś takiego jak szczęśliwe słonie w niewoli, jak dobre ich traktowanie. To dzikie zwierzęta, nie da się ich wyszkolić jak psa! Młode słonie porywa się od matek, a potem „trenuje” głodzeniem i biciem. Zdejmą im łańcuchy dopiero, jak je do końca złamią. Naprawdę wstyd, że daliście im zarobić.
osiemstop
Też nam trochę głupio. No cóż, nikt nie jest idealny, uczymy się na błędach.
Bartosz
W takim razie przy nastepnej wycieczce obowiazkowa wizyta w http://www.elephantnaturepark.org/ pod Chiang Mai
Tam mozna spędzić od dnia do kilku dni jako wolontariusz, żaden słoń nie był na łańcuchu, wszystkie chodzą po olbrzymim terenie, każdy ma swojego opiekuna.
Oprócz opieki nad słoniami z różną przeszłością (np. zniszczona stopa przez minę, zniszczona miednica przez nieprawidłowe krycie) przygotowują słonie do powrotu do naturalnego środowiska, i chyba także mają swoją dolinę w Kambodży ale tu już nie pamiętam 🙂
My po wyjściu z tego ośrodka nie mieliśmy żadnych wątpliwości że to dobre miejsce, a i bardzo dużo się dowiedzieliśmy o słoniach od opiekuna grupy z którym spędza się cały dzień i w zasadzie o wszystko go można spytać.
Na prawdę polecamy!
osiemstop
Dzięki, jak nam się uda tam wrócić to na pewno skorzystamy! To miejsce, w którym byliśmy niby też się chwaliło, że opiekują się słoniami, wszędzie kręcili się wolontariusze i można było „zaciągnąć się” na ochotnika, a jednak nie do końca nas przekonało. W końcu nawet jeśli słoń jest naprawdę niebezpieczny, to chyba trzymanie go na metrowym łańcuchu w pełnym słońcu nie jest jedyną możliwą opcją… I z tego co wiemy sporo jest takich miejsc, które z jednej strony chwalą się, że dbają o zwierzęta, z drugiej „wizja lokalna” pokazuje, że jednak coś jest nie tak:(
podrozeobiezyswiatki
Będąc w Tajlandii tez miałam takie wątpliwości.
Wy byliście w miejscu, gdzie te słonie traktuje się dużo lepiej niż przecietnie w Tajlandii. Spotkałam kilka słoni nie daleko miejsce, w którym mieszkałam. Niestety zawsze były źle traktowane i aż serce pękało.
Fajnie, że potrafiliście wytłumaczyć dzieciom sytuację słoni. Wiele rodziców niestety tego nie robi a nawet zachęca.
Udanej dalszej części podróży!