
Zaczniemy strzelając sobie w stopę. Nie jest łatwo pisać podróżniczego posta z prawie dwumiesięcznym opóźnieniem, szczególnie z takiego miejsca jak Nowy Jork, które atakuje wszystkie zmysły z prędkością bardziej zbliżoną do rakiety Atlas V niż promu na Staten Island. Wrażenia się zacierają, szczegóły umykają, codzienne problemy i rozterki spychają głęboko w cień wątpliwości czy do Little Italy iść, czy może pojechać metrem…
Wystarczająco zniechęceni do dalszej lektury? Nie? No to zapraszamy na krótki (to znaczy kilkudniowy) spacer po Nowym Jorku.
O TYM PRZECZYTASZ W TYM WPISIE
Downtown: 9/11 Memorial
Z nowojorskim downtown jest mały definicyjny problem. Podobno tylko na Bronxie nie mają z tym problemów, bo jak jadą na południe, to jadą downtown, jak wracają do siebie to już jest uptown. No ale my nie byliśmy z Bronxu, tylko ze Staten Island (szybka identyfikacja jak widać). Oficjalnie Downtown kończy się na 14th Street, choć nieraz rozszerza się aż do 23. ulicy. Nam na słowo downtown otwiera się w głowie szufladka z południową częścią Dolnego Manhattanu, a przede wszystkim okolicami terminalu promu na Staten Island, Wall Street i 9/11 Memorial.
Miejsce pamięci ofiar zamachów na WTC (zarówno tych z 1993 roku jak i z 2001 roku) zrobiło na nas ogromne wrażenie. Proste, regularne, czarne fontanny zapadające się do wnętrza Ziemi, których dna nie widać z tarasu dla publiczności są niezwykle poruszające. Dla nas była to naprawdę mocna graficzna forma przedstawienia losów tego miejsca i ludzi, którzy się w nim znaleźli tego dnia.
To forma tak odhumanizowana, że my tworząc ją pewnie nie zdecydowalibyśmy się, na umieszczenie w balustradzie nazwisk ofiar. To oczywiście tradycyjna forma upamiętniania zabitych w miejscu tragedii, ale tworzą z fontann płyty nagrobne. Bez nich pozostałyby nieludzką formą, anaturalnym gestem, wciągająca i przerażającą pustką. Ale i tak nie czuć w nich życia. Nawet woda, która spływa po ściankach wydaje się z nim walczyć. Jak grawitacja czarnej dziury wciągająca światło, ona też wciąga do wnętrza pustki.
To zderzenie strzelistych budynków, które kiedyś tu stały i cofniętej w głąb Ziemi pustki jest też niezwykle fotogeniczne. Może nie na miejscu jest mówienie o pięknie tego miejsca, ale nie sposób pominąć faktu, że pomnik upamiętniający tragedię dla nas był po prostu piękny. To piękno podkreślają dodatkowo nieludzkie proste linie i symetria tego miejsca. Ascetyczne wieże dawnego WTC, tak dobrze wpisane w życie i panoramę Nowego Jorku upamiętniono równie prostym i symetrycznym pomnikiem. Odhumanizowanie go nie jest przy tym wadą. Dla nas ten brak czynnika ludzkiego oddawał najlepiej pustkę, jaką była nagła śmierć prawie 3 tysięcy ludzi. Terrorystom chodziło przecież o zgiełk i hałas – o efekt medialny i wywołanie nim strachu. Autorzy odwołali się do za to dużo ważniejszej emocji – smutku po utracie.
Wejście na teren miejsca pamięci jest darmowe. Na początku 2013 roku wprowadzono opłatę 2 USD za rezerwację darmowej wejściówki przez internet. Niektórzy członkowie rodzin ofiar byli zniesmaczeni zarabianiem na ich tragedii. Fundacja, która opiekuje się 9/11 Memorial oraz przyległym muzeum odpierała zarzuty twierdząc, że potrzebuje pieniędzy na bieżącą działalność. Opłata za rezerwację pozostała. Dalej jednak można wejść tam zupełnie za darmo. Wystarczy stanąć w kolejce po wejściówki, bez rezerwowania sobie miejsca. Za wejściówkę jest sugerowana opłata (10 USD za osobę), ale nie jest ona obowiązkowa. Wejście na teren zazwyczaj nie jest od razu, ale co najmniej kilka godzin później w wybranym przez siebie przedziale czasowym.
Oczekiwanie w kolejce zajęło nam 10 minut, choć w weekendy w sezonie trzeba się przygotować nawet na kilka godzin czekania. Stojąc w kolejce można popatrzeć na zdjęcia, poczytać relacje i obejrzeć kreskówkę opartą na wspomnieniach ojca dwóch mężczyzn – strażaka i policjanta, którzy zginęli 11 września. Ola, która poszła po wejściówki z Maćkiem, na początku próbowała Maćkowi odpowiadać na pytania „a co to za budynki”, „dlaczego był pożar” itd, itp, jednak szybko postanowiła zmienić temat. Po kilku dniach okazało się, że Maciek i tak zapamiętał dużo więcej niż byśmy chcieli…
Architektura nowych budynków stawianych na miejscu WTC nie jest w naszym guście. Tylko jeden z mniejszych budynków zrobił na nas spore wrażenie. Dwie z jego ścian schodzą się pod kątem ostrym i są tak wykończone, że na tle nieba budynek wygląda jakby był idealnie ścięty. Przy historii miejsca obserwowanie go (efekt da się osiągnąć z różnych kątów patrzenia) wywołuje dziwne i dość niepokojące uczucia. No ale w końcu dobra architektura ma działać na otoczenie. Tymczasem główny budynek kompleksu nie wywarł na nas żadnego wrażenia. Ot, kolejny, pościnany, amerykański, szklany wieżowiec. Symboliczna jest za to jego wysokość – ma 1776 stóp, na upamiętnienie roku podpisania niepodległości.
Wall Street
Krótki spacer od WTC jest Wall Street. Marna to pochwała kapitalizmu. Policyjne wozy, betonowe bloki i w sumie ładna klasyczna architektura przykryta przez wielką amerykańską flagę. Snują się turyści robiący zdjęcia, ale w sumie można się poczuć trochę jak na starówce w Bejrucie. Tam miało się wrażenie, że chroniona przez wojsko i policję dzielnica to sztuczne miasto dla turystów.
Na Wall Street jest tak sztucznie, że aż odezwały się w nas alterglobalistyczne nuty. Coś w tym jest, że we współczesnym kapitalizmie pieniądz oderwał się od człowieka i rządzi kapitał. Zniszczone WTC i nowojorska giełda za betonowymi zaporami z ciągłą ochroną to chyba najbardziej niepokojące cywilizacyjne obrazki z Nowego Jorku.
Etniczność na Dolnym Manhattanie
Dolny Manhattan wybucha etnicznym zróżnicowaniem najbardziej przy terminalu promu na Staten Island. Warto na chwilę tam przystanąć i popatrzeć ci się dzieje. Spiesząca się finansjera zderza się z finansjerą na lanczbrejku zajadającą hot-dogi z budek na chodnikach. Wolno snujący się turyści zderzają się z ludźmi biegnącymi na prom. A że State Island to nie jest najdroższe miejsce do życia w okolicy, więc mieszkańcy pochodzą z różnych części świata. Ale jeśli to multi-kulti to jeszcze za mało, wystarczy pójść trochę na północ.
Idąc uptown można przez Little Italy dojść do China Town. Ta pierwsza dzielnica jest faktycznie malutka. Nasz znajomy po niedawnej wizycie we Włoszech napisał, że to „kraj z prawdopodobnie najgorszą kuchnią ale z najlepszym PRem”. Coś chyba w tym jest. Little Italy to kilka uliczek z jedną główną pełną restauracji. Ceny przystępne z lanczem zaczynającym się niewiele ponad 10 USD (pizza albo inne danie dnia). Da się przeżyć, ale spodziewaliśmy się po Małej Italii czegoś więcej. Może nie chłopaków w czapkach-oprychówkach grających w kości w ciemnych zaułkach, czy mafiosów porywających ciężarówki wyładowane nielegalnym alkoholem, ale „czegoś”. Tymczasem ta mini-dzielnica to po prostu centrum włoskiej, szybkiej kuchni.
China Town prezentuje się znacznie lepiej. Również po względem kulinarnym. Skusiliśmy się tam po drodze na sajgonki i pierożki w budce (1 USD za sztukę), które były naprawdę dobre. Chińszczyznę zaliczyliśmy w San Francisco, gdzie, trzeba im przyznać, było naprawdę tanio, choć jedzenie średnio trafiło w nasz gust. Chińskie dzielnice w Stanach to chyba nasze ulubione etniczne kwartały. Tanie jedzenie, mnóstwo dziwnych sklepików, a przede wszystkim widać, że turyści to dodatek i na tyle nieistotny, że właściwie nic się pod nich specjalnie nie robi. O ile Little Italy przeszło na turystyczną stronę mocy i się „zmonokulturyzowało” w stronę gastronomii (bo niby czym jeszcze się tu chwalić…), o tyle China Town to prawdziwe, żywe miasteczko z chińskimi mieszkańcami i chińsko-amerykańskim codziennym życiem.
W downtown poszwędaliśmy jeszcze po uroczych uliczkach Soho i Greenwich Village, strzeliliśmy fotkę budynkowi, w którym mieszkali serialowi „Przyjaciele” (róg Grove i Bedford, jakby ktoś miał ochotę się przejść albo zobaczyć w Mapach Google’a), przeszliśmy przez Meatpacking District, które skojarzyło nam się klimatem nieco z warszawskim Powiślem albo Pragą i poszliśmy na spacer do parku The High Line.
W San Antonio by uciec przed miastem trzeba było zejść w dół, by zniknąć w zupełnie niesamowitym innym świecie nad rzeką. Nowy Jork zawsze jednak patrzył i piął się w górę. Dlatego jednym z lepszych miejsc na ucieczkę przed zgiełkiem ulic dolnego Manhattanu jest The High Line. To jednomilowy park (będzie go więcej) stworzony na estakadach dawnej magistrali kolejowej zachodniego Manhattanu. To tędy przez wiele dekad sunęły pociągi pełne dostaw dla miasta wjeżdżając prosto do budynków. Swego czasu nie wyobrażano sobie istnienia Manhattanu bez tej linii, ale po II wojnie światowej transport kołowy przejął praktycznie cały ciężar dostaw i już w latach 60-tych linię zaczęto stopniowo wyburzać, a ostatni pociąg pojechał tędy w 1980 roku.
Dopiero prawie 20 lat później zaczęto marzyć o parku na estakadach, a pierwszy jego fragment otwarto w 2009 roku. Park odmienił okolicę, co jednych oczywiście bardzo cieszy, bo pokazuje jak można stworzyć fantastyczną publiczną przestrzeń, a innych martwi, bo czynsze w okolicy poszybowały w górę wyganiając wielu starych mieszkańców.
High Line był dla nas miłym odpoczynkiem od ulicznego tempa i nie zepsuł tego nawet niedopałek papierosa, który spadł na wózek ze śpiącą Kaliną. Surrealizmu temu miejscu dodają przeszklone balustrady oraz amfiteatry z widokiem na długie ulice. Można usiąść wśród traw, na wielkich i wygodnych drewnianych ławach i spoglądać na ruch uliczny. W takim miejscu futurystyczne miejskie pomysły w stylu przykrycia warszawskiego pl. Bankowego ogrodem przestają być takie zupełnie nierealne. Co też ciekawe czy to głównie przez wąski i długi kształt parku z ograniczonymi wejściami czy przez ogólną poprawę bezpieczeństwa w Nowym Jorku, ale jest to miejsce praktycznie zupełnie pozbawione jakiejkolwiek przestępczości…
Midtown
Nie mogliśmy sobie też odmówić wycieczki pod Flatiron na rogu Piątej ulicy i Broadway. Ukończony w 1902 roku wieżowiec był wtedy jednym z najwyższych budynków w Nowym Jorku. Teraz jest ikoną miasta, ale początkowo reakcje były mieszane i nazywano go dziwacznym. Pewnie nie pomagał fakt, że jego projektant pochodził z Chicago i był mocnym reprezentantem tamtejszego stylu. Flatiron więc, jak przystało na przeszczep, potrzebował trochę czasy by się przyjąć.
Nieco dalej na północ, już niestety na tyle daleko, że odpadał spacer i trzeba było się zapuścić w czeluści nieprzyjaznego młodym rodzicom z wózkiem metra, jest Times Square. Niby się człowiek otrzaskał z jego widokiem w bombardującej zewsząd amerykańskiej popkulturze, ale jednak zaskoczeniem, przynajmniej dla Pawła, który to miejsce widział po raz pierwszy, było to, że z placem to ma tyle wspólnego co Plac Bankowy w Warszawie. Jak się zamknie ulice i wpuści ludzi to faktycznie byłby plac, ale tak naprawdę to po prostu skrzyżowanie szerokich ulic.
Jakże też ciekawe jest zderzenie tego miejsca z Picadilly Circus w Londynie podobnie obwieszone reklamami i ikonicznego. W Londynie reklamy wiszą na klasycznych, historycznych budynkach. W Nowym Jorku są rozpięte na… wzmocnionych stelażach. Mimo to Times Square zdecydowanie wygrywa z Londynem pod względem wrażenia, jakie wywiera. Szczególnie po zmroku jest tam po prostu bajkowo.
Z Brooklynu przez East River
Na Brooklyn trochę ciągnęła nas chęć znalezienia osławionej przez Kazika Brooklyńskiej Rady Żydów oraz Dumbo, czyli rewitalizowanej nadrzecznej części dzielnicy położonej między dwoma mostami. Poprzednie dni mieliśmy jednak tak wypełnione zwiedzaniem, że nawet nie sprawdziliśmy jak to jest z tym żydowskim Brooklynem. Po prostu wsiedliśmy do metra i z Manhattanu przejechaliśmy na drugą stronę, uznając, że wysiądziemy, pooglądamy chasydów, a potem przejdziemy się do Dumbo.
Dopiero, kiedy wyszliśmy z podziemnych czeluści metra zorientowaliśmy się, że Dumbo i żydowskie Borough (Boro) Park dzieli w linii prostej jakieś 8,5 km, czyli więcej niż terminal promu na Staten Island i Central Park. Z dziećmi taki spacerek zajmuje pół dnia, a na podróż metrem z przesiadkami nie mieliśmy już ochoty. A poza tym widzieliśmy wystarczająco dużo nowojorskich żydów w Jerozolimie. Wybraliśmy Dumbo.
To typowy przykład dezindustrializacji nadrzecznego obszaru miasta. Pewnie bardzo podobnie wyglądają (lub wyglądały w pewnym momencie) niektóre dzielnie w Londynie. Pewnie też obdarzeni przesadną wyobraźnią varsavianiści pomyśleli teraz o Powiślu, ale Nowy Jork nie pozwala sobie na aż tak dziki, jak warszawski, deweloperski kapitalizm.
Dumbo miało być pełne fajnych parków, placów zabaw i magazynów, którym dano drugie życie oraz fantastycznych widoków na Manhattan. Widoki faktycznie były. Na plac zabaw i do parku też trafiliśmy. Był na tyle fajny, że spędziliśmy w nim prawie dwie godziny, więc nawet nie mieliśmy za bardzo czasu i ochoty na szukanie kolejnych.
Dla niektórych Dumbo może być trochę rozczarowujące. Nie tak łatwo tam zejść z Brooklynu, bo odcięte jest plątaniną estakad i dróg dojazdowych do mostu. Widać, że historycznie priorytetem nie była piesza komunikacja z Brooklynu. Nam się jednak spodobało, bo Dumbo jest dla nas przykładem nienachalnej dezindustrializacji. Nie wjechał tam deweloper, który wyłożył historyczny bruk betonową kostką, dołożył kilka pastorałów i w magazynach otworzył megadrogie centrum handlowe. Albo dawne budynki pogrodził, w bramie postawił portiera i zrobił lofty.
Dumbo rodzi się na nowo w oddolny sposób. Część magazynów zajęły młode i prężne firmy z różnych branż (tam mieści się 25 proc. nowojorskich firm IT), gdzieniegdzie otworzyły się kawiarnie z własnymi palarniami kawy, gdzie goście są mile widzianym, ale w sumie jednak dodatkiem do podstawowej działalności. Dumbo jest więc trochę jak stary, ale już zadbany ogród z pomysłem, a nie historyczne miejsce, do którego wpuściło się architekta krajobrazu by z ogromnym budżetem dał upust swoim historycznej wyobraźni.
Na Manhattan wróciliśmy Mostem Brooklyńskim. Taki dwukilometrowy spacerek miejscami bardzo wąską ścieżką po jednym z najstarszych wiszących mostów na świecie. Dla jednych pewnie żadna atrakcja przez spore tłumy, dziesiątki rowerzystów, remonty z płachtami i ogrodzeniami zasłaniającymi widoki. My jednak zostaliśmy wielkimi fanami amerykańskich mostów i nie żałowaliśmy ani minuty z prawie godziny spędzonej na Brooklyn Bridge. Widoki, stalowa nitowana konstrukcja, kłębowiska lin… polecamy!
Upper West Side i Central Park
Musimy przyznać, że mniej więcej od 72. ulicy na północ Nowy Jork pozostał dla nas białą plamą. W planach mieliśmy stopniowe przesuwanie się coraz bardziej uptown, ale skończyło się to gdzieś w 1/4 Central Parku. Północny Manhattan zostawiliśmy więc na później i co chwila zresztą nas kusi, żeby wsiąść w samolot i skończyć jego eksplorację, szczególnie, że bombardują nas oferty z tanimi biletami do NYC.
Central Park wciąga. To najchętniej odwiedzany park miejski na świecie. 341 hektarów zieleni, jeziorek, łąk do leżenia, grania w cokolwiek, placyków do wspólnych tańców, lodowisk, miejsc na koncerty. Właściwie taka lista mogłaby się ciągnąć przez pół tego postu. To absolutnie fantastyczne miejsce i, z całym szacunkiem dla Golden Gate Park w San Francisco, zjawisko samo w sobie, które ciężko porównywać z innymi parkami. Oczywiście kilka godzin, które spędziliśmy na spacerach, wdrapywaniu się na skałki, czy obserwowaniu żółwi w stawach, to zupełne nic. I tak jednak po kilku godzinach mieliśmy ogromny problem, żeby wyciągnąć stamtąd Maćka, który chciał się wszędzie wdrapać, wszystko zobaczyć, wszędzie pójść.
Trochę też przez Central Park w konkursie na najprzyjemniejsze miejsce do mieszkania w NYC wygrałby u nas (na razie mamy nadzieję) Upper West Side. Zajechaliśmy tam przez dwie rzeczy. Po pierwsze Ola chciała zwiedzić kilka polecanych w internecie second handów, po drugie – ważniejsze – chcieliśmy z Maćkiem zobaczyć Muzeum Historii Naturalnej. Muzeum powinno zająć cały drugi post, ale przyznajemy się bez bicia, że w ogóle się nie popisaliśmy. Wybraliśmy się do niego późno licząc, że już koło godz. 1-2 dojedziemy na miejsce i będziemy mieli jakieś 4 godzin na zwiedzanie.
Amerykańskie Muzeum Historii Naturalnej
Odpowiednie opóźnienie załapaliśmy już po drodze. Nie sprawdziliśmy, że część linii metra, które jadą wzdłuż zachodniej granicy Central Parku i mijają muzeum to tak naprawdę linie ekspresowe. W związku z tym radośnie przejechaliśmy obok muzeum mknąc w stronę Bronxu. Kiedy w końcu wróciliśmy okazało się, że z poziomu metra nie da się jednak wejść do muzeum. Da się z niego wyjść w podziemiach wprost na stację, ale by wejść trzeba się jeszcze sporo nachodzić.
W sumie do muzeum weszliśmy więc po godz. 15. Dało nam to całe 1,5 godziny na zwiedzanie. A co można zobaczyć w tym czasie w muzeum? Można przebiec obok kilku zwierząt, pobiec na piętro z dinozaurami i przemknąć obok ekspozycji, potem jeszcze lawirując między strażnikami zaganiającymi do wyjścia rzucić okiem tu i tam. I już, tyle. Kiedyś pojedziemy tam na dłużej i będziemy tam siedzieć ze dwa tygodnie bez przerwy.
Maciek był trochę zawiedziony. My odbiliśmy sobie to niepowodzenie spacerem po Upper West Side. To miejsce, w którym chyba wszystkie zalety Nowego Jorku są w odpowiedniej skali. Czuje się dynamizm miasta, ale nie jest to tempo Dolnego Manhattanu, blisko stąd do parku i na przykład wspomnianego muzeum, transportowo fantastycznie jak wszędzie w Nowym Jorku. Klasyczne nowojorskie domy przy zadrzewionych alejach, główne ulice wcale nie jakoś szczególnie zatłoczone, miłe knajpy i sklepy z markowymi tanimi ciuchami. Eh, może kiedyś.
Long Island i dawno niewidziani znajomi
Gdzieś w połowie pobytu w NYC zrobiliśmy sobie niedzielną przerwę od miasta i wybraliśmy się na Long Island do dawno niewidzianej znajomej ze starych studenckich czasów na warszawskiej socjologii. Anita mieszka jakieś 80 km od Manhattanu. Niestety nie tak łatwo do niej dojechać ze Staten Island transportem publicznym, więc wybraliśmy się do niej samochodem. Kosztowało nas to sporo nerwów (korki, nawet w niedzielę) oraz 15 USD za przejazd mostem. Cena przejazdów mostami w Nowym Jorku nas zupełnie zszokowała. To droższa przyjemność niż polskie autostrady!
Z Long Island problem jest taki, że samochodowo ma fatalne połączenie z Nowym Jorkiem. To fajne miejsce do mieszkania. Piękne plaże, inne tempo życia. Ale to tempo obniża fakt, że do nie tak odległego Nowego Jorku po prostu trudno się dostać. Nawet w nocy ruch jest spory, choć korków nie ma. Dodatkowo poczuliśmy się miejscami jak pod Warszawą. Dwu-, trzypasmowe drogi ekspresowe, remonty, miejscami słabe oznaczenia. Long Island ma bardziej polski niż amerykański system drogowy. Takie przynajmniej mamy wrażenia po jednej wyprawie w tą i z powrotem. Ale nawet Helen, nasza gospodyni, podkreślała, że Long Island to fajne miejsce do życia, no chyba, że trzeba dojeżdżać do pracy do Nowego Jorku.
Anita i Robert nie muszą, bo pracują tuż obok domu i bardzo rzadko zdarza im się dojechać na Manhattan. Spędziliśmy u nich niezwykle przyjemne popołudnie, broniąc się przed niecnym planem upicia nas polskim piwem, byśmy musieli zostać na noc. Robert momentami musiał czuć się trochę wyobcowany, kiedy zanurzyliśmy się we wspomnienia z czasów studenckich, zaczynające się mniej więcej tak: „…siedzimy sobie kiedyś u Piotrka, robimy badania”.
Z Anitą i Robertem pożegnanie było równie trudne co z Nowym Jorkiem. To miasto, za którym będziemy długo tęsknić. A nie spodziewaliśmy się tego. Myśleliśmy, że za bardzo przesiąkliśmy klimatem Zachodniego Wybrzeża, innym tempem, przyjaznymi ludźmi. Tymczasem nowojorczycy nie dają odczuć, że dotarło się na ten przemysłowo-finansowy Wschód, który pędzi przed siebie nie oglądając się na człowieka.
Najmilej nam było, kiedy uciekając przed deszczem z Maćkiem na barana przez kilka przecznic mieliśmy parasol nad głową od niesiony dla nas przez przypadkowego przechodnia…
[EDIT] Za dwa lata okaże się, że ten przypadkowy przechodzień nie tylko ochronił nas przed deszczem ale także przyczynił się do naszych dalszych podróży…
Sorry, the comment form is closed at this time.
Klaudia Dryja
Świetny wpis. Od serca i z pomysłem jako mały przewodnik po NYC, który będzie mi się marzył dopóki nie pojawię się już na tym kontynencie..
8 stóp
Dzięki:) NYC to niesamowite miasto, wciąga jak żadne inne. Bardzo chcielibyśmy tam kiedyś pomieszkać…