
W cztery dni naszej skuterowej przygody na pętli Thakhek zrobiliśmy niewiele ponad 300 km. Nie za dużo. Z powrotem do Thakhek zostało nam już tylko 200 km, mniej więcej 100 km na dzień. Mało? Pewnie tak, gdyby nie te wszystkie wodospady i jaskinie po drodze…
Ruszyliśmy jak zwykle bladym świtem. Takiej serii porannego wstawania nie mieliśmy chyba od lat. Tego dnia czekało nas do przejechania 100 kilometrów, więc to nie był czas na wylegiwanie się w pościeli! Przy średniej 30-40 km/h to jakieś 2,5-3,5 godziny ciągłej jazdy, czyli u nas jakieś 12 godzin. Więc choć spory pokój i wygodne łóżka nie zachęcały do takich poświęceń, ogarnęliśmy się raz dwa i sprawnie wyruszyliśmy w drogę. A potem przejechaliśmy jakiś kilometr i zalegliśmy na długim śniadaniu. Knajpkę, której nazwy już sobie nie przypomnimy, wypatrzyliśmy dzień wcześniej. Jest przy głównej ulicy Ban Nahin, która ciągnie się przez kilkaset metrów równolegle do „obwodnicy”, czyli przelotowej drogi na obrzeżach wioski.
Knajpka miała menu po angielsku, bagietki (o które podobno nie tak łatwo w Ban Nahin), kawę z ekspresu (!) i inne europejskie wymysły. Dzieliła lokal z gabinetem lekarskim. Knajpkę prowadził syn, chyba nawet nie marnotrawny, który wrócił niedawno z Nowego Jorku, lekarzem jest jego ojciec. Knajpko-gabinet to chyba przerobiony garaż, toaleta jest już w rodzinnej części domu, czyli laotański standard. Maciek z Kaliną szybko ruszyli na eksplorację zabawek miejscowej dzieciarni, która zresztą dołączyła do zabawy. A my ucięliśmy sobie krótką pogawędkę z właścicielem, o tym jak to jest prowadzić biznes w takim miejscu. Okazało się, że pomysł jest całkiem trafiony, bo ekspatów (bardziej pracowników elektrowni niż turystów) przychodzi całkiem sporo i mówią, że brakowało im takiego miejsca w Ban Nahin.
Nawet mimo tego że jesteśmy raczej mało rozmowni, to śniadanie oczywiście zajęło nam dużo więcej czasu niż planowaliśmy. Nasze zaplanowane 100 kilometrów było jednak jeszcze w zasięgu. Pożegnaliśmy właściciela podpytując jeszcze na koniec o początek szlaku do wodospadu Tad Nam Sanam. Jadąc do Konglor próbowaliśmy wypatrzyć zejście na szlak, ale bez powodzenia. Nie wiemy jak to zrobiliśmy, bo jest całkiem dobrze oznaczony. Mija się go w Ban Nahin jadąc do Konglor. Jest niedaleko informacji turystycznej – wystarczy zjechać na szeroką polanę, na której jest tablica z informacjami o wodospadzie i zarysem szlaku oraz budka, gdzie urzęduje znudzony sprzedawca biletów wstępu.
Wejście na szlak to 20 000 kipów od osoby (dorosłej, dzieci weszły za darmo) lub 40 000 kipów, jeśli idzie się z przewodnikiem. Wybraliśmy tę pierwszą opcję, licząc się z tym, że jeśli zgubimy szlak, to po prostu zawrócimy. Młody chłopak, który sprzedawał bilety nawet nie namawiał nas szczególnie mocno na przewodnika. Był przy tym niezwykle miły i dobrze mówił po angielsku. Zostawiliśmy u niego jedyny duży plecak, który targaliśmy ze sobą oraz podpytaliśmy, czy da się podjechać bliżej skuterami (da się) i wyruszyliśmy na naszych żelaznych rumakach w stronę gór.
Półtora kilometra, które można pokonać na skuterach to tak naprawdę wąska, dość kamienista ścieżka, która kilkukrotnie przecina płytkie strumyki. Nie ma jednak na niej żadnych trudnych fragmentów, które sprawiłyby problemy niewprawnym skuterowcom. Aczkolwiek, jeśli cenicie swoje pośladki i kości ogonowe oraz i macie dużo czasu, to polecamy rozważyć spacer. Po 1,5 kilometra ścieżka zwęża się do szerokości jednej osoby, a wystające skały dają znać, że czas stanąć na swoich nogach. Przed samym zwężeniem jest też mała polanka, która służy za parking. Do wodospadu jest stąd mniej więcej drugie 1,5 kilometra.
Szlak prowadzi przez gęsty tropikalny las w górę rzeki przez mniej lub bardziej wyschnięte strumienie. Trzeba się więc przygotować na brodzenie po kostki w wodzie, skakanie przez skały, ostre i śliskie podejścia i zejścia. Niby nie jest wybitnie trudno, ale Oli crocsy nie podołały zadaniu i rozpadły się gdzieś po drodze, obalając przy okazji tezę o swojej niezniszczalności. Szlak jest teoretycznie oznaczony drogowskazami z napisem „waterfall”, ale i tak kilkakrotnie go gubiliśmy. Raz ścieżka skończyła nam się przed naprawdę stromym okresowym strumieniem. Paweł wdrapał się nawet jakieś 20-30 metrów w górę po osuwających się kamieniach, uznając, że może ścieżka pojawia się znów gdzieś na wzniesieniu, ale potem słusznie wspólnie uznaliśmy, że to mało prawdopodobne.
Okazało się, że ścieżka w mało widocznym miejscu odbija w bok, a naprowadziły nas na nią nie tyle znaki, co głosy dwóch idących nią Laotańczyków. Mieliśmy też problemy, kiedy szlak wyprowadził nas na wyschnięte koryto rzeki. Odnalezienie ścieżki odchodzącej od koryta rzeki kilkaset metrów dalej było sporym wyzwaniem. Trudny jest też ostatni fragment niedaleko wodospadów. Szlak wiedzie tam przez las z małą ilością niskiej roślinności przez co praktycznie nie ma wydeptanej ścieżki. Przez cały spacer było pusto i dziko – prawie bez śladów cywilizacji, poza rurą, która towarzyszy szlakowi przez kilkaset metrów i służy chyba do dostarczania czystej wody do Ban Nahin z wyższych partii gór.
Oznakowanie i sugestia niedrogiego przewodnika to nie tyle prewencyjna dbałość o turystę, co odpowiedź na wydarzenia z 2008 roku. Wtedy do wodospadów można było dojść wyłącznie z przewodnikiem. Kiedy 40-latek z Australii wybrał się na ten krótki spacer i wieczorem nie wrócił do hotelu, zaalarmowano władze. Te poinformowały ambasadę, wysłano na poszukiwania ludzi i helikopter. Hayden Adcocka dostrzeżono z pokładu helikoptera 10 dni po tym, jak wyruszył na kilkugodzinną wycieczkę. Nie udało się jednak wylądować nigdzie w pobliżu i ekipa ratunkowa dotarła do Australijczyka dopiero następnego dnia. Nawet miejscowi ratownicy byli zaskoczeni, że 40-latkowi udało się przeżyć w dżungli aż 11 dni. Był krańcowo odwodniony, schudł o połowę, był półprzytomny i jak potem opowiadał, przez trzy ostatnie dni leżał na plecach nie mogąc już się ruszać ani odganiać się przed komarami i innymi dżunglowymi paskudztwami. Po tym wydarzeniu zadbano o wytyczenie i oznaczenie szlaku i pozwolono turystom na samodzielne wędrówki.
Wbrew pozorom nadal zgubić się można całkiem łatwo. Dlatego radzimy przyjąć naszą strategię i jak tylko przez dłuższy czas nie widzicie żadnego oznaczenia, a ścieżka przestaje wyglądać na uczęszczaną, to wróćcie się do ostatniej tablicy i od niej jeszcze raz szukajcie właściwej drogi. Biorąc pod uwagę te trudności, to i tak zdecydowanie warto wybrać się na ten spacer. Dla nas był też o tyle wyjątkowy, że wbrew pozorom nie zapuszczaliśmy się wcześniej w Laosie na dłuższe wycieczki przez dżunglę. Jedno czy dwa przejścia mocno uczęszczanymi ścieżkami to żaden trekking. Tutaj było i trochę przedzierania się przez gęstą zieleń, skakania po wielkich skałach, brodzenia i wspinania się w wodzie przy samym wodospadzie.
Sam wodospad nie jest może największy ani najbardziej urokliwy, ale ważniejsza jest chyba satysfakcja z pokonania szlaku. Tad Nam Sanam ma dwie części (suprise, suprise), górną i dolną. Kochamy wodospady miłością równą skuterom i zdecydowanie większą niż miłość do jaskiń. Szczególnie, że wodospady kochają też Kalina z Maćkiem. Odpada nam wtedy wysiłek w postaci długiej opowieści, dlaczego to miejsce jest na tyle fajne, żeby prawie trzy godziny przedzierać się przez dżunglę i pozostaje tylko pilnowanie, żeby nikt się nie zabił na śliskich kamieniach.
Powrót zajął nam zdecydowanie mniej czasu niż dojście do wodospadu, choć nie obyło się bez kilkukrotnego zgubienia szlaku. Skutery nadal stały, kaski były na swoim miejscu (swoją drogą chyba dopiero tam załapaliśmy, że dziurki zrobione z pasków pod brodę służą do zapinania kasków bagażnikami, które mają na to odpowiednie wypustki). I tak właśnie kolejny raz, mimo że wstaliśmy o świcie, to pół dnia później byliśmy ledwie kilka kilometrów dalej.
Odebraliśmy więc raz dwa plecak, podziękowaliśmy za możliwość przyjemnego spaceru (nie sugerowaliśmy lepszego oznaczenia szlaku, bo aż tak asertywni nie jesteśmy) i ruszyliśmy przed siebie z kopyta. Na dłuższych fragmentach osiągaliśmy zabójcze dla nas 60 km/h, pamiętając, że asfalt kończy się w Lak Sao. Później przestaliśmy walczyć – warto było, nawet polubiliśmy jazdę skuterami po ciemku. Jedyny problem to robale wlatujące do oczu. No i zimno oczywiście.
Poza tym cisza, spokój, cudowne gwiazdy nad głową. Mała niedogodność jazdy po ciemku to śpiące dzieci. Pomagają odpowiednie foteliki, które raz mieliśmy w Tajlandii, ale w Laosie nigdzie nie było takiej opcji. Bez nich przerabiamy zawsze dwa scenariusze. Pierwszy roboczo nazwaliśmy Kalina, drugi – Maciek. W pierwszym mały delikwent walczy ze snem, marudzi, rzuca się na boki, co kończy się zatrzymaniem na poboczu, odpowiednim ułożeniem w pozycji leżącej na nogach, a potem odpowiednią i płynną jazdą, w ideale nie wymagającą zatrzymania, zmiany biegów, ani czegokolwiek co wywołałoby awanturę. W drugim scenariuszu mały człowiek zadaje w pewnym momencie oskarżające pytanie: „kiedy dojedziemy do hotelu i dlaczego dopiero za xxx minut”, a potem uderza czołem w kierownicę i bezwładnie leży na niej przez dalszą część drogi. Dzieci na skuterach po zmroku to prawdziwa przygoda.
Noc planowaliśmy spędzić w okolicach Tha Lang. Plan zrealizowaliśmy. Co prawda ostatnie kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy w zupełnych ciemnościach, ale to wbrew pozorom był całkiem niezły pomysł. Szczególnie na drodze, którą znaliśmy, bo jechaliśmy nią kilka dni wcześniej. Na trasie nie było nikogo, gwiazdy świeciły jasno. Mijaliśmy więc kolejne wioski, a na liczniku uciekały kilometry.
Noc spędziliśmy w bungalowie w guesthousie Sabaidee, po drugiej stronie ulicy od polecanego Phosi Guesthouse. W Phosi byliśmy wcześniej na obiedzie więc pewne przesłanki do porównania mamy, i o ile strefy noclegowej było podobnie, jeśli chodzi o warunki i cenę (50 000 kipów), to strefa restauracyjna jest dużo bardziej wyluzowana w Sabaidee, no i jest ognisko. Zamówiliśmy więc coś dla dzieci, a sobie po piwie i dobrym (jak na turystyczne miejsce) laap i pogrążyliśmy się w obserwacji ognia.
Okazało się jednak, że Sabaidee Guesthouse to nie tylko miejscówka dla polskich i francuskich turystów, jak nam się początkowo wydawało i szybko przy ognisku pojawiła się wycieczka azjatyckich robotników ciągnących zapewne z Wietnamu do Tajlandii. Atmosfera robiła się coraz mniej dzieciata, a coraz bardziej męska, głośna i alkoholowa, więc zdecydowaliśmy się na w miarę wczesne zakończenie wieczoru. W dodatku następnego dnia czekało nas znów ponad 100 kilometrów skuterem oraz tyle jaskiń, ile tylko jesteśmy w stanie zwiedzić (nie zapominajmy też o arbuzowym bazarze!). W to, że dojedziemy do Thakhek o rozsądnej porze, nie wierzyliśmy ani trochę…
Sorry, the comment form is closed at this time.
Marysia
Bardzo przydatne informacje od od odnośnie Pętli, dziękuje:) mahaxay mai guesthouse nic sie nie zmienił, wciąż grają karaoke 🙂
Podziwiam Was za podróżowanie z dziećmi! Pozdrawiam!
osiemstop
My dziękujemy za miły komentarz:) A karaoke w Laosie grają absolutnie wszędzie;)
8 stóp
Tam jeszcze nie byliśmy, ale mamy nadzieję, że wszystko przed nami:)
Natalia Malec
Naoglądaliśmy się ich sporo na Islandii 🙂
Hanna Szczypiór
Kto ich nie lubi 😉 Mój faworyt w tym temacie to Islandia <3
8 stóp
W Laosie było ich całkiem sporo, ale nasze zdecydowanie ulubione wodospadowe okolice to Oregon: https://osiemstop.pl/za-co-kochamy-reszte-oregonu/
Agnieszka Ilnicka
Pewnie, że lubię wodospady! Najbardziej chyba ten huk spadającej wody 🙂