
Ostatniego dnia pętli musieliśmy się zmierzyć z niełatwym dylematem. Byliśmy w drodze dużo dłużej niż inni robiący tę trasę i naprawdę wypadało wracać. Tylko, że widoki były piękne, a skutery sprawowały się idealnie i żal było się z nimi rozstawać. Zwalczyliśmy jednak pokusę skoku w bok i szóstego dnia zamknęliśmy naszą „półpętlę” Thakhek.
O TYM PRZECZYTASZ W TYM WPISIE
Jaskinie Thakhek
Dzień zaczęliśmy od mocnego uderzenia i z samego, całkiem mroźnego, rana przejechaliśmy jednym rzutem 70 km docierając z Tha Lang aż do kompleksu jaskiń pod Thakhek. Pierwszą od strony powrotnej jest Aen (Tham Nang Aen). Jej nazwa w wolnym tłumaczeniu oznacza „Jaskinię schadzek (posiadówek) i flirtów”. Legenda głosi, że Tham Nang Aen była miejscem medytacji dla buddyjskiego mnicha i jego córki. W pięknej dziewczynie zakochał się inny młody mnich i wywabił ją na spotkanie pod jaskinią. Kiedy ojciec dowiedział się o tym, przegonił chłopaka, a córkę wyklął i zakazał jej wstępu do swojej pustelni.
Tham Nang Aen jest niedaleko głównej drogi – jakieś 700 metrów – na 18. kilometrze od Thakhek. To popularne miejsce wśród Tajów i Laotańczyków. Do jaskini prowadzą betonowe schody, a w środku zainstalowane sztuczne oświetlenie. U podnóża jaskini jest nawet małe „zoo” z kilkoma zwierzętami w klatkach, które, jak pisze „Lonely Planet” bardzo spodoba się wszystkim, którzy zwierząt nie lubią. Wejście do jaskini kosztuje – 20 000 kipów od osoby i ta informacja zniechęciła nas do wejścia, szczególnie, że i tak nie mieliśmy czasu na wszystkie jaskinie. Jednak patrząc na zdjęcia w internecie trzeba przyznać, że mimo tłumów, to chyba najciekawsza i najbardziej fotogeniczna ze wszystkich jaskiń w okolicach Thakhek.
Patrząc z perspektywy czasu na ten dzień, to bardziej wyliczanka tego, czego nie udało nam się zobaczyć, niż opis miejsc, gdzie dotarliśmy. Taki los podróżujących rodziców. Można sobie ułożyć plan z listą x atrakcji – jaskiń, oczek wodnych, itp. – z założeniem, że na pierwsze miejsce mamy pół godziny, na kolejne godzinę, a na jeszcze następne kilkadziesiąt minut. A potem się okazuje, że pół godziny to można wrzucać patyki do wody, godzinę zajmuje krótki spacer i lekkie podejście do jaskini, a zamiast trzech kwadransów w wodzie, do której po szybkim spojrzeniu uznajemy, że nie wejdziemy, spędzamy pięć kwadransów na brzegu, robiąc sami-nie-wiemy-co (ale Kalina z Maćkiem na pewno dobrze wiedzieli).
Pha Inh, czyli guz od stalaktytu
Coś jednak po drodze widzieliśmy. Zjechaliśmy na przykład do jaskini Pha Inh zaledwie kilometr za Tham Nang Aen. U jej wejścia można zobaczyć szmaragdowego Buddę, a już w środku jaskini widać jeziorko i odbijające się w nim światło docierające z drugiej strony. Do wody ciężko dojść, choć, patrząc po innych blogach, niektórym się udaje. Są też śmiałkowie, którzy obchodzą jaskinię i docierają do miejsca, w którym można się wykąpać po drugiej stronie skały. Oficjalnie kąpać się nie wolno. Jaskinia ma podobno właściwości uzdrawiające, a woda w niej jest święta, więc, choćby z szacunku, popływać można gdzie indziej.
Pozachwycaliśmy się więc formacjami skalnymi, których Kalina raczej nie będzie dobrze wspominała – Paweł pokazując jej źródełko nie zauważył stalaktytu i skończyło się na guzie na czole. Pomedytowaliśmy przy ołtarzykach i posągach (czy raczej posążkach) Buddy i ruszyliśmy dalej. Po drodze zjechaliśmy jeszcze do jednej jaskini, której co prawda nie było na mapce z wypożyczalni, ale miała swój drogowskaz przy drodze. Szybko okazało się, dlaczego nie trafiła na mapkę. Bardziej niż jaskinia wyglądało to na podcienie góry podmytej przez bajorko. Patrząc po ilości śmieci i niedopalonych ognisk, miejsce jest całkiem popularne wśród miejscowej młodzieży a także pasterzy – ze śladów można było wywnioskować, że źródło wody służy również za wodopój dla krów z okolicznych pastwisk. Dobra rada więc: trzymać się jaskiń z mapki. Są najciekawsze, a i tak nie starczy czasu na wszystkie.
Tha Falang – zielone rozczarowanie
Ponieważ ciągle brakowało nam pływania na tej wycieczce, a dzień zrobił się ładny i gorący, skręciliśmy ku Fa Lang (Tha Falang). Wszędzie zachwalają je jako cudowny i dziki fragment rzeki Nam Don ze szmaragdową i czystą wodą w cieniu majestatycznych klifów. Rzeczywistość okazała się dużo bardziej prozaiczna. Tha Falang jest jakieś 2 km od głównej drogi. Piaszczysta ścieżka biegnie po skarpie przy rzece, więc jeszcze przed dotarciem do celu widać dzikie, strome zejścia do wody. U celu nie jest lepiej. Jest knajpa z tarasem, ale była jeszcze zamknięta, kiedy tam dojechaliśmy. Zejścia do wody są strome i niezbyt łatwe do pokonania z 2- i 5-latkiem. Na brzegu nie za bardzo jest gdzie usiąść, bo albo są skały, albo krzaki. Wszędzie leżały śmieci, a bardziej zielona niż szmaragdowo czysta woda ani trochę nie kusiła, by w niej popływać.
Była sobota i nikt się nie kąpał, co też jest jakąś wskazówką czy warto się zanurzyć. Pochodziliśmy więc trochę wzdłuż brzegu, dzieciaki powrzucały trochę patyków w nurt, by obserwować, który pierwszy dopłynie do jakiejś niewidzialnej mety. Ale znowu jest tak, że każdy widzi co innego, być może to co chce zobaczyć. Dla nas Tha Falang było dużym rozczarowaniem i trochę takich relacji znajdziecie też w internecie. Z drugiej strony niemało jest blogów, gdzie widać ludzi radośnie skaczących ze skał do pięknej wody i opisów długich godzin spędzonych tam na kąpieli. Albo mityczny raj był tuż za rogiem, albo nie dostrzegliśmy w tym miejscu jego potencjału.
Jaskinie Thakhek, których nam żal…
Kolejna na trasie jest jaskinia Xieng Liab, której nazwa wiąże się z Tham Nang Aen. Xieng był tym młodym mnichem, który flirtował z dziewczyną z sąsiedniej jaskini. Liab można przetłumaczyć jako podkradający się, czyli Tham Xien Liab to jaskinia podkradającego się Xienga. O jaskini wyczytaliśmy, że trudno się do niej dostać. W porze suchej można nawet przejść po jej dnie, w porze wilgotnej jest zalana i suchą nogą się jej nie przejdzie. Uznaliśmy, że z Maćkiem i Kaliną nie będziemy brodzić po śliskich kamieniach, dlatego nie marnując czasu jechaliśmy dalej w stronę Thakhek.
Ale znów dziwnym trafem, pomimo bardziej omijania kolejnych atrakcji niż ich zwiedzania, zrobiło się całkiem późno. Z wielkim żalem minęliśmy więc jaskinie Tham Pha Fa i Pachan. Ta pierwsza jest mniej więcej 9 km od głównej drogi. Odkrył ją 11 lat temu mieszkaniec pobliskiej wioski, który wybrał się w góry, by zapolować na nietoperze. Zauważył, że niektóre chowają się w szczelinie góry na wysokości mniej więcej 15 metrów. Kiedy wdrapał się do niej, okazało się, że to nie tyle szczelina, ile wejście do jaskini. A ta nie była pusta. Schronienie znalazło w niej ponad 200 posągów Buddy oraz starych manuskryptów. Kto i kiedy dokładnie je tam złożył, pozostaje zagadką. Mieszkańcy wioski otoczyli opieką jaskinię i teraz można tam wejść za niewielką opłatą. Fotografowanie jest zabronione, ale wystarczy wpisać nazwę jaskini w wyszukiwarkę, by zobaczyć, że wielu gości się do tej zasady nie stosuje.
Pachan to kolejne 16 km po piaszczystych, ale przyzwoitych drogach. To ogromna i prawie zawsze pusta jaskinia. Po prostu sam dojazd do niej w tą i z powrotem zajmuje prawie dwie godziny, więc większość skuterowców ją omija. Z tego co widać w folderach różnych agencji turystycznych to niedaleko niej jest też miejsce, gdzie rzeka Nam Don wypływa spod trzystumetrowej skały. Podziemne koryto ma tu długość ok. 3 km, a w wodach rzeki żyje odkryty pod koniec lat 90-tych gatunek ryb bez oczu. Tam już nie dociera prawie nikt, o czym świadczy praktyczny brak opisów tego miejsca na polsko- i anglojęzycznych blogach.
Do Thakhek dotarliśmy już oczywiście po zmroku. Udało nam się jeszcze złapać pokój w International Khammoune Guesthouse, a że znów był to malutki pokój bez okna, to zebraliśmy w sobie resztki sił i ruszyliśmy na spacer po mieście. Smutne to miasteczko. Niby jest bramą do (naszym zdaniem) jednej z największych atrakcji Laosu, a nic z tego nie ma. Przy rynku jest jedna bardzo droga restauracja, która ściąga bogatych i starszawych Francuzów. Tuż obok jest rozsądna cenowo jadłodajnia, gdzie jedliśmy kilkukrotnie i tylko raz był zajęty jakiś stolik poza naszym. Promenada nad Mekongiem to kilka niezachęcających wózków z rybami. Przeszliśmy się też wzdłuż rzeki do ogromnej restauracji na końcu deptaka, gdzie była muzyka na żywo, a my byliśmy jedynymi gośćmi. No ale dzięki temu Maciek z Kalina pograli chwilę na scenie na różnych instrumentach, dali głos do mikrofonu i są teraz pewnie na tapecie kilku laotańskich smartfonów.
Skutery zwróciliśmy następnego dnia rano. Poszło gładko, nie było żadnego wymyślania uszkodzeń, choć właścicielka wysłała nawet kogoś, żeby zrobił testową rundkę na naszych maszynach. Odebraliśmy plecaki i ruszyliśmy na piechotę do dworca autobusowego. Co prawda to ponad dwa kilometry od placu z fontanną, ale było wcześnie, nas czekało potem co najmniej 8 godzin w autokarze, więc spacerek nie wydawał się złym pomysłem. Doszliśmy na dworzec, kupiliśmy bilety na zwykły, nie-vipowski autobus i ciesząc się z zaoszczędzonych kipów wydaliśmy ja na kanapki na dworcowym straganie. Nic nie przepowiadało katastrofy. Tymczasem był to nasz najgorszy dzień i najbardziej masakryczna podroż przez całe dwa miesiące w Azji Południowo-Wschodniej.
Sorry, the comment form is closed at this time.
Morwa
Mnie jaskinie raczej kojarzą się z letnim wyjazdem niż zimowym 🙂
Ogólnie bardzo fajny pomysł na wyjazd!
Pozdrawiam!
osiemstop
W Laosie zawsze jest lato:)
Natalia Watras
Skuterami po takich okolicach! Kto by nie uwielbiał!
8 stóp
Zdecydowanie polecamy. Z dwóch miesięcy naszego pobytu w Azji, te 6 dni, mimo że wymarzliśmy, były zdecydowanie najlepsze!
Tatiana
Jaskinie brzmią jak dobry plan na zimę. Marzy nam się i trzymam mocno kciuki, żeby udało się tam dojechać
osiemstop
Też trzymamy kciuki i zdecydowanie polecamy. I jaskinie, i wodospady, i – przede wszystkim – skutery <3
Natalia Malec
Ładnych jaskiń nigdy za wiele 🙂
8 stóp
Ładnych nie, ale tam akurat różnie bywało. Albo my wybredni jesteśmy. Albo po prostu wolimy wodospady:)
Dorota - kocham wyjazdy
Na Islandii Wodospadów pod dostatkiem 😉
osiemstop
Tylko chłodno trochę…;)