
Wizyta u Malcolma i Terry była jak powrót do źródeł. Poznaliśmy ich w Luizjanie. Nocowaliśmy wtedy u Linn i Lynn, na parkingu chrześcijańskiego kościółka, a od Nowego Orleanu dzieliło nas tylko jezioro. To były nasze początki z Boondockers Welcome, jedną z form darmowych noclegów w USA.
Gdy zajechaliśmy na przykościelne podwórko i Linn wskazała nam miejsce, gdzie mamy się ustawić, z przyczepy obok której próbowaliśmy zaparkować (nie zapominajmy, że to były też nasze początki manewrowania Eddiem) wyskoczył Malcolm z pomocą. Kilka godzin później Terry zastukała do drzwi naszej przyczepy z wielką michą pysznego makaronu. A następnego dnia pojechali na zakupy i wrócili z zabawkami dla Maćka i Kaliny.
Kilka razy rozmawialiśmy sobie o życiu i o podróżach, a na koniec sąsiadowania nasi nowi znajomi serdecznie zaprosili nas do swojego domu w Delaware. Po przymusowym postoju w Nevadzie nie myśleliśmy, że uda nam się w ogóle dotrzeć na wschodnie wybrzeże, ale skoro już nam się udało, to nie mogliśmy nie skorzystać z zaproszenia Terry i Malcolma.
Dużo nicnierobienia z odrobiną zwiedzania
Te kilka dni, które u nich spędziliśmy, można chyba nazwać wakacjami. Oczywiście cały ten nasz wyjazd to były jedne wielkie wakacje, ale dopiero w Townsend pozwoliliśmy sobie na nicnierobienie, pluskanie się w basenie, popijanie piwa i najzwyklejszy w świecie relaks. No dobra, nie tak do końca – korzystając z okazji, że był to kolejny, ostatni już na naszej trasie stan bez podatku od sprzedaży, a powrót do Polski zbliżał się wielkimi krokami, spędziliśmy jeden dzień na bardzo intensywnych zakupach. 4 lipca wyskoczyliśmy też do Waszyngtonu, o czym w następnym poście, ale już zwiedzanie najbliższej okolicy sobie odpuściliśmy.
Żeby nie było, mieliśmy szczere chęci, podjechaliśmy nawet do historycznego centrum Dover, ale było tak duszno, wilgotno i gorąco, że cyknęliśmy kilka fotek z okna samochodu i bez większych wyrzutów sumienia wróciliśmy do domu. Dover to co prawda drugie największe miasto Delaware i stolica tego stanu, ale tak naprawdę ma mniej mieszkańców niż podwarszawski Wołomin i krótszą historię (a dzięki pisaniu tego posta dowiedzieliśmy się na przykład, że nazwa Wołomin wcale nie pochodzi od wołów ale Jana de Volumne!).
Dover zostało założone pod koniec XVII wieku przez Williama Penna (tego od Pensylwanii). Jest tam trochę budynków w centrum z XVIII wieku rozrzuconych luźno na dość dużym obszarze. Na tak dużym, że nie chciało nam się wychodzić z samochodu. Zresztą i tak chyba większość nie była otwarta dla zwiedzających (tak to sobie potem racjonalizowaliśmy). Podsumowując, czasem naprawdę nie warto ulegać syndromowi MZ („muszę zwiedzać!”) i lepiej skorzystać z gościnności, szczególnie jeśli gospodarze mają basen, wózek golfowy i sporą łąkę, po której można nim jeździć.
Terry następnego dnia po naszym przyjeździe musiała wyjechać zająć się swoją mamą, zostaliśmy więc z Malcolmem, który okazał się świetnym gospodarzem. Spędziliśmy długie godziny na pogaduchach przy piwie i grillu i oglądaniu kultowej sceny pościgu z „Bullita”, a 6 lipca Malcolm kompletnie nas zaskoczył tortem kupionym specjalnie na urodziny Kaliny!
Malcolm – od lunaparku do lunaparku
Terry i Malcolm to ciekawa para. Oboje mają poważne problemy ze zdrowiem, Malcolm z trudem chodzi – ma takie bóle pleców, że potrafi dwa razy dziennie wylądować na ostrym dyżurze. Dla obojga jest to drugie małżeństwo, poprzednie średnio się udały. Mimo to są niesamowicie pozytywni i na każdym kroku podkreślają jak bardzo są szczęśliwi, jak wdzięczni są losowi za to, co im w życiu dał. Starają się korzystać z życia na tyle, na ile zdrowie im pozwala.
Rok temu kupili motorhome’a i pojechali na południe – gdy ich spotkaliśmy byli w drodze do Teksasu, gdzie jechali żeby posłuchać bluesa. Niedawno też dostaliśmy maila od Malcolma, w którym napisał nam o swojej sierpniowej, samotnej, 10-dniowej wyprawie kajakiem przez kanadyjski interior! Gorąco namawialiśmy go na spływ w Polsce. Malcolm nawet poczytał trochę o naszych rzekach i stwierdził, że poważnie rozważa rewizytę. Trzymamy za słowo (wiosło). Jakiś czas po naszej wizycie w USA Malcolm zainwestował też w karuzelę, z którą wystawia się w wesołym miasteczku. To powrót do młodości, bo swoje pierwsze lata w USA (pochodzi z Kanady) spędził pracując w takim właśnie miejscu.
Malcolm do Delaware trafił przypadkiem. Właściwie to jest Kanadobrytyjczykiem i urodził się pod Toronto. Któregoś dnia postanowił pojechać do Teksasu i zostać kowbojem. Dotarł do Delaware, gdzie z racji kończących mu się funduszy znalazł pracę w lunaparku. Popracował rok, dwa, aż dowiedział się, że obok otwiera się fabryka GM. Z wykształcenia był mechanikiem (jakiejś wąskiej specjalizacji, której nie załapaliśmy), więc poszedł. Miał tylko kanadyjskie uprawnienia, których nikt by mu nie uznał, ale okazało się, że gość z którym ma rozmowę też jest Kanadyjczykiem. Tak został w tej fabryce prawie 20 lat. Kiedy w końcu GM zdecydował się ją zamknąć, zrobił to tuż po tym, jak Malcolm dorobił się emerytury i różnych zakładowych bonusów.
Warto wysyłać pocztówki
Bardzo nam się spodobała jedna z podróżniczych opowieści Malcolma. Pewnego razu w czasie jego młodzieńczych podróży skończyły mu się pieniądze, ale jakaś miła kobieta postanowiła go ugościć i nakarmić. W zamian poprosiła, żeby Malcolm wysyłał jej pocztówki ze wszystkich fajnych miejsc, które odwiedzi. Spełnił tę prośbę i przez kolejne kilkanaście lat regularnie wysyłał pocztówki, na przykład z Trynidadu, skąd pochodziła jego pierwsza żona. Korespondencja ustała, kiedy kobieta napisała do niego, że jest ciężko chora.
Po latach, gdy założył sobie konto na fejsbuku, odezwali się do niego jacyś obcy ludzie, żeby podziękować mu za szczęśliwe chwile z babcią. Okazało się, że jego pocztówki służyły jako ilustracje opowieści o świecie, którymi owa kobieta raczyła przed snem swoje wnuki. Pokazywała je i opowiadała im o miejscach, które widział Malcolm. Gdy babcia zmarła postanowili go odnaleźć i dać mu znać, jak ważną rolę zajmuje w ich wspomnieniach z dzieciństwa.
Malcolm i Terry mieszkają w olbrzymim domu pełnym lalek i porcelanowych ozdóbek. Na wprost wejścia stoi kompletnie ubrana … choinka, drugą dostrzegliśmy w kącie salonu. Ich obecność Malcolm wyjaśnił nam w bardzo łatwy sposób: „Terry kocha święta” – takie to proste… W Polsce pół miasteczka pukałoby się w czoło i wytykało palcami, tu, w Stanach to wyjaśnienie było wystarczające…
Z Delaware wyjeżdżaliśmy niechętnie. Takie przyjemne lenistwo w miłym towarzystwie wciąga. Ale do Chicago mieliśmy prawie 800 mil, a nasz samolot odlatywał już za 3 dni.
Myśleliśmy, że zaciśniemy zęby i uda nam się przejechać do Chicago ciurkiem. Jednak Maciek podczas wycieczki do Waszyngtonu dostał gorączki, która dwa dni później nadal nie chciała zupełnie ustąpić a do tego bolał go brzuszek, zdecydowaliśmy się nie męczyć go aż tak strasznie i rozbić trasę na dwa dni.
Poszukiwania noclegu przez couchsurfing tym razem zakończyły się sukcesem. Po wysłaniu kilku wiadomości pisanych już z drogi odezwał się do nas Rick z Grove City w Ohio, który zgodził się nas ugościć. Dojechaliśmy do jego domu grubo po godz. 22, zdążyliśmy szybko poznać całą jego rodzinę i rozłożyliśmy się na kanapie i dywanie w salonie.
Gdy obudziliśmy się następnego dnia, Ricka nie było już w domu, wyszedł do pracy. Pogadaliśmy chwilę z jego żoną i synami, zjedliśmy szybkie śniadanie i wyruszyliśmy w dalszą drogę. Do Chicago dojechaliśmy wczesnym wieczorem, a nasi najfantastyczniejsi gospodarze, czyli Aneta i Miłosz już czekali na nas z kolacją.
Sorry, the comment form is closed at this time.
Omi
Myślę, że ubogie jest podróżowanie, bez poznawania nowych ludzi. Nic nie zastąpi w zwiedzaniu miejsc rozmów, poznawania codziennego życia poznanych ludzi. Dlatego nie lubię zorganizowanych wypraw – wycieczek ze zwiedzaniem tysięcy muzeów – zawsze wolę samemu sobie zorganizować wyjazd i czas 🙂
osiemstop
Poznawanie ludzi było jednym z najważniejszych …odkryć? naszej wyprawy, do tej pory byliśmy raczej introwertyczni i stroniliśmy od "obcych". A okazało się, że warto, bardzo warto otworzyć się na ludzi.
A zorganizowanych wycieczek nie cierpimy, podobnie jak wszelkich lastminutowych iluśtam gwiazdkowych hoteli gdzie wszystko jest podane na tacy i nie trzeba wyściubiać nosa za bramę. Nuda:)
Omi
Jakiś czas temu (w czasach studenckich) podróżowałem z kolegami po Europie samochodem – wieczorem zatrzymywaliśmy się koło jakiegoś domu i pytaliśmy się, czy można rozbić namiot. Z reguły zawsze się zgadzali. Nie dość, że jak na kasę studencką – nocleg był za darmo – gospodarze dostawali w prezencie jakiś drobiazg – to przede wszystkim był kontakt z tamtejszymi ludźmi – mimo nie raz braków we władaniem danym językiem 🙂