
Wientian często jest opisywany z lekką, choć zabarwioną sporą dozą sympatii, ironią. W tych opisach przewija się zdanie wyciągnięte z Lonely Planet mówiące, że to prawdopodobnie najmniejsza stolica, jaką przyjdzie wam odwiedzić. Co nie znaczy, że nie ma ona nic do zaproponowania. Wientian natchnął nas też na stworzenie rankingu świątyń różnych wyznań pod kątem zwiedzania z dziećmi. Kto wygrał?
Jak już wspominaliśmy wcześniej, w Wientianie zatrzymaliśmy się u naszych znajomych, Marysi i Toma, którzy chwilowo tam mieszkają. A jako że dotarliśmy do nich mniej więcej po miesiącu w podróży, postanowiliśmy chwilę odpocząć. Wierzcie nam, że willa nad Mekongiem z wygodnym łóżkiem i dobrym towarzystwem nie wypuszcza tak łatwo na miasto. Większą część pobytu w stolicy Laosu spędziliśmy więc na błogim lenistwie i wyjściach w ekspackim gronie do porządnych knajp.

Błogie lenistwo – dzieci w baseniku, my na tarasie, Mekong za płotem
Wientian to całkiem przyjazne miasto do mieszkania. Nie ma wyższych budynków niż 4-5 pięter, ma niezłe knajpy (niektóre nawet z kącikami dla dzieci), spokojny, nawet jak na Laos, ruch samochodowy (może to kwestia większej liczby cudzoziemców w samochodach i na skuterach), baseny, na których dzieciaki się mogą wyszaleć. Dodatkowo można znaleźć kilka sklepów dla cudzoziemców z różnymi trudno dostępnymi w Laosie produktami, oczywiście w absurdalnych cenach, ale jeśli ktoś już jest ekspatem to w ramach odpoczynku od miejscowych specjałów ma prawo pozwolić sobie na odrobinę luksusu.
O TYM PRZECZYTASZ W TYM WPISIE
Pola Laotańskie i Patuxai
Ze zwiedzaniem też nie jest źle. W mieście większość z tych kilku wartych zobaczenia miejsca jest zlokalizowana w promieniu kilometra od centrum. Trudno też się zgubić, bo trzy główne ulice (a właściwie dwie, bo tylko jedna jest dwukierunkowa) biegną równolegle do Mekongu, a poprowadzona centralnie i prostopadle do rzeki aleja Lane Xang jest idealnym punktem orientacyjnym. Aleja ma po cztery pasy w obie strony (w Libii oznaczałoby to po 7-8 rzędów samochodów na światłach), a góruje nad nią Patuxai – groteskowy łuk triumfalny, betonowy pomnik niepodległości, a potem komunistycznego zwycięstwa. Zwany jest pieszczotliwie „pionowym pasem startowym”, jako że zbudowano go z cementu i amerykańskich środków przeznaczonych pierwotnie na lotnisko.
Lonely Planet koniecznie polecał obejrzenie napisu na łuku na poziomie ulicy, który według przewodnika jest przykładem luźnego podejścia Laotańczyków do własnej architektury i dowodem na ich poczucie humoru oraz zdolność do autoironii. W wolnym tłumaczeniu wygląda to tak:
Na północno-wschodnim krańcu Alei Lane Xang wznosi się budowla przypominająca Łuk Triumfalny. To Patuxai, czyli wientiańska Brama Zwycięstwa zbudowana w 1962 roku, ale nigdy nie dokończona ze względu na burzliwą historię kraju. Z bliska wygląda jeszcze gorzej [niż z oddali], jak potwór z betonu. Mieszkańcy miasta korzystają obecnie z łuku i otaczającego go placu jako miejsca do wypoczynku. Siódme piętro budowli ma też doskonały taras widokowy, z którego widać panoramę miasta.
Według nas wytłumaczenie pojawienia się tego napisu jest dużo prostsze niż doszukiwanie się autoironii w głębi laotańskiej duszy. Ktoś po prostu zdecydował, że trzeba mieć kilka słów na łuku, które opisywałyby budowlę, więc skopiowano jakiś anglojęzyczny opis z pierwszego przewodnika pod ręką. Nie było oczywiście nikogo w okolicy, kto władałby angielskim na tyle dobrze, by zwrócić uwagę na zbyt szczerą treść napisu. Potem na pewno dostrzeżono lekką jego niepoprawność, ale po co się wychylać, skoro nikomu nie dzieje się krzywda?
Na Patuxai wybraliśmy się w nieznośnym upale, który z jednej strony potęgowały otwarte wientiańskie przestrzenie, a z drugiej klimatyzacja w willi naszych gospodarzy i w pożyczonym od nich samochodzie. Odrobina luksusu potrafi czasem uprzykrzyć życie. Niełatwo było pokonać te kilkadziesiąt metrów z parkingu do łuku. We znaki dawał się i upał, i ból estetyczny. Ktokolwiek napisał te kilka zdań po angielsku użytych potem na łuku miał rację. Patuxai z daleka nie razi tak bardzo, ale z bliska w pełni objawia się jego monstrualność. Całość jest dziwną mieszanką francusko-laotańską, przytłacza prymitywnym materiałem, detale i złote zdobienia zamiast dodawać elegancji i lekkości wyglądają jak pudrowanie potworka. Ciekawe, czy Laotańczycy są równie zdecydowani w ocenach, kiedy przyjeżdżają do Warszawy, wkraczają na betonową pustynię na północny-wschód od Dworca Centralnego a ich oczom ukazuje się dar narodu radzieckiego dla ludu polskiej stolicy zwany szumnie Pałacem.
Patuxai ma jednak dwie duże zalety. Po pierwsze w jego betonowych murach jest przyjemnie chłodno. A po drugie, to faktycznie najlepszy punkt widokowy w mieście, choć słowo taras, użyte w anglojęzycznym opisie, pada trochę na wyrost. Wygląda to trochę, jakby zapomniano zamknąć wyjścia na dach. Ale widok jest całkiem przyjemny. Niewiele jest bowiem budynków, które tak jak Patuxai, mogą pochwalić się posiadaniem siódmego piętra. Widać więc zielone spokojne miasto, dachy budynków i świątyń oraz przecinającą je Aleję Lane Xang. Obserwowanie tej ostatniej jest przy tym dobrą okazją do sprawdzenia prawa Lewisa-Mogridge’a, które mówi, że ruch powiększa się tak, aby maksymalnie wypełnić przepustowość sieci drogowej. Lane Xang, mimo ośmiu pasów ruchu i niewielu samochodów w Laosie, potrafi się lekko przykorkować. Można więc odnieść wrażenie, że specjalnie dla Lewisa i Mogridge’a ściąga się dodatkowe samochody z pobliskiej Tajlandii (kilkaset metrów w linii prostej przez Mekong), bo trudno uwierzyć, że w Laosie ich starczyło. Znając laotańską gościnność, jesteśmy w stanie w to uwierzyć.
Świątynie nad Mekongiem
U początku Alei Lane Xang, nieopodal Mekongu, są dwie świątynie, które na pewno warto odwiedzić. To Wat Si Saket oraz Haw Pha Kaew. Ta pierwsza, nieco dalej od rzeki to najstarsza świątynia w mieście. W jej zacienionych korytarzach otaczających na planie kwadratu główny budynek świątyni umieszczono ponad 2000 przedstawień Buddy. Są posągi małe i duże, ceramiczne i brązowe, siedzące i stojące. To doskonała świątynia do zwiedzania z dziećmi.
Nie wiemy, czy ktoś kiedyś silił się na podział świątyń pod kątem zwiedzania z dziećmi, które to stworzenia do absolutu, sfery sacrum, adoracji i szacunku mają stosunek dość luźny wynikający ze słabo wykształconego super-ego, czy jakby to powiedzieli w komunistycznym Laosie, zbyt słabej bazy, by wytworzyć nadbudowę. W tej klasyfikacji dość nisko są świątynie katolickie, niewiele wyżej prawosławne. W katolicyzmie rządzi rygor, adoracja męki, ławki trzymające dorosłych w miejscu, ale też ścisła sfera sacrum, niestety bez barier architektonicznych, co z dziećmi życia nie ułatwia. Trudno też im nawiązać relację z bogiem na krzyżu ociekającym krwią i octem podawanym przez rzymskich żołdaków. W cerkwiach jest trochę lepiej. Mistycyzm ikon, ikonostas broniący dostępu do sacrum, więcej świeczek. Ciekawiej, niejednoznaczniej, łatwiej przestrzennie.

Sacrum czy profanum?
Dobrze jest w meczetach. Luz przestrzenny z dywanami, sacrum bliskie zeru, duża tolerancja na dzieci, brak figurek, świeczek i innych tego typu zachęt do rozrabiania. Za to nie ma z czym nawiązać dialogu i podejrzewam, że meczety zostawiają tyle wspomnień w dzieciach, co salon u ciotki (Paweł chciał przy tej okazji pozdrowić swoje liczne ciocie i zapewnić, że w niewielu miejscach poza meczetami i ich salonami czuł się tak dobrze).
W tym naszym rankingu prowadzą świątynie buddyjskie. Budda raczej nie zbliżał naszych dzieci do absolutu, nie nadawał ich życiu sensu, ani nie wypełniał żadnej ze społecznych funkcji religii, za to na pewno prowokował do dialogu. Czasem z nami, jak na przykład: „a dlaczego ten Budda leży?”, „a dlaczego tak świeci”, „a czy on śpi?”. A czasami z samym Buddą, przed którym dzieciaki musiały a to stanąć w przedstawionej pozie, a to usiąść i odpowiednio ułożyć rękę. Czasami miało to nawet pozory medytacji, gdyż tak można interpretować kilkadziesiąt sekund spokoju u kilkulatka. Jednocześnie nie czuć było, by ktoś odbierał to jako łamanie sfery sacrum. Pewnie sam Budda traktowałby takie zachowanie jako coś pozytywnego, choć o buddyzmie to akurat wiedzę mamy skromną.
Wat Si Saket to nie tylko setki przedstawień Buddy, od których (suprise, suprise) to my musieliśmy odciągać dzieci. To też budynki mieszkalne, mały cmentarzyk na tyłach głównej świątyni i spore wytchnienie, jeśli ktoś wcześniej w upale wchodził na Patuxai. W przeciwieństwie do tamtej patelni, kompleks Wat Si Saket, poza samą świątynią, tonie w kolorowych kwiatach i cieniu. T wokół świątyni jest nieduży ale naprawdę przyjemny. Czuć ciągłość z przeszłością i nienachalnie narzucającą się teraźniejszość w postaci parkujących tu i ówdzie samochodów czy mnichów piorących szaty w pralkach. I w sumie można się poczuć bardziej jak na wizycie u babci na mazowieckiej czy podlaskiej wsi niż w starej świątyni w centrum azjatyckiej stolicy.

Haw Pha Kaew
Haw Pha Kaew po drugiej stronie ulicy sprowadza z tego sielankowego, turystycznego nieba na ziemię. To dawna królewska świątynia z połowy XVII wieku i jedna z nielicznych budowli, która pozostała po królewskim kompleksie. Kiedyś była domem dla szmaragdowego Buddy, który od setek lat mieszka jednak w Bangkoku. Do świątyni zamienionej teraz w muzeum dochodzi się po wytyczonych alejkach otoczonych żywopłotem. W środku wita nas zakaz robienia zdjęć oraz strażnik pilnujący, żeby dzieci nie dotykały eksponatów i nie wpakowały się na żadną figurę. Świątynię na pewno warto zwiedzić ze względu na jej historyczne znaczenie, ale nam najbardziej zapadły w pamięć chłodne schody zachęcające do krótkiej sjesty po zwiedzaniu w palącym słońcu.

Haw Pha Kaew
Spaleni słońcem przy Pha That Luang
Klimatyczny wysiłek, który zafundowały nam Patuxai i świątynie przy Mekongu to nic w porównaniu z Pha That Luang. Tom podrzucił nas do bramy kompleksu położonego kilka kilometrów od centrum, i pojechał załatwiać swoje sprawy, więc w chwili desperacji nie mogliśmy po prostu uciec do klimatyzowanego samochodu, tylko musieliśmy robić turystyczny użytek z tych kilku godzin, które dostaliśmy na zwiedzanie.
Złota stupa Pha That Luang to symbol niepodległego Laosu. I, jak przystało na symbole, coś w niej jest nie tak. Po pierwsze jak to bywa w komunistycznych, buddyjskich krajach, symbol zbudowali, a raczej odbudowali, chrześcijańscy kolonizatorzy, czyli Francuzi. Dodatkowo, podobnie jak wspominany już wyżej Pałac Kultury w Warszawie, Pha That Luang otacza wielki, spalony słońcem plac, przy którym rośnie rachityczny park. Można by wysnuć tezę, że to wyraz miłości komunistów do paradnych placów i objaw ich nienawiści do drzew, ale nie. Asfaltowy plac tuż obok złotej stupy jest zasługą… imperialistów z USA. O tym, że kawał asfaltu przy Pha That Luang jest pozostałością amerykańskiego pasa startowego z czasów wojny w Wietnamie najłatwiej jest przekonać się patrząc na mapy satelitarne. Okolicę udało się jednak opanować komunistom, po sąsiedzku widać więc jeszcze więcej rachitycznych parków (jak to jest, że drzewa w komunizmie nie chcą rosnąć?), pomnik rewolucji i trochę dobrze uświadomionej architektury. Oraz dużo śmieci. Po pasie startowym przewala się ich całe mnóstwo, jakby przed chwilą odleciał stamtąd pułk wygłodniałego czipsów, lodów i coca-coli wojska.
Buddha Park
By odpocząć trochę od miejskich rozrywek, postanowiliśmy odwiedzić też Buddha Park, położony jakieś 25 kilometrów na południowy-wschód od stolicy, na szczęście w tym dobrym, Marysio-Tomowym kierunku. Oznaczało więc to dla nas tylko 20-minutową przejażdżkę. A że samochód całkiem przyzwoity, to zaduch i nierówności dziurawej, piaszczystej drogi nie przeszkadzały tak bardzo.
W Buddha Parku można obejrzeć ponad 200 rzeźb przedstawiających nie tylko Buddę ale też inne hinduskie bóstwa, zwierzęta i demony. Część wygląda całkiem wiekowo i klasycznie, ale wszystkie zostały wykonane z betonu kilkadziesiąt lat temu przez zwykłych robotników pod okiem Bunley Sulilata, kapłana-szamana, który chciał pożenić hinduizm z buddyzmem. Największe wrażenie w kompleksie robi budowla przypominająca wielką dynię, czy może kosmiczne centrum dowodzenia, która składa się z trzech pięter przedstawiających niebo, ziemię i czyściec. Wchodząc przez niezwykle fotogeniczne paszczo-wrota, można pokonać drogę z piekła do nieba, choć trzeba się przygotować na fakt, że diabelskie żarówki dorównują słabością tym anielskim i na wszystkich piętrach niewiele widać. Całość przypomina trochę dziecięcą konstrukcję z piaskownicy, w której zamiast mokrego piasku użyto betonu, ale nie sposób jej odmówić infantylnego uroku, a na pewno jest bardzo fotogeniczna.
Za to inne betonowe posągi to prawdziwa przygoda dla starszych i młodszych. Ci pierwsi mogą poczytać o hinduistycznych bóstwach, które miały takie pomysły na siebie, że trudno sobie wyobrazić co w hinduistycznym niebie się pije/pali. Ci drudzy mogą się na wszystko wspinać, włazić, chować i wygłupiać się w każdy możliwy sposób. Minusy tego miejsca są dwa (poza dojazdem dla niezmotoryzowanych). Pierwszy to słońce. Jak przystało na laotańską atrakcję, trzeba było ja wyeksponować, a to oznacza umieszczenie rzeźb na sporej polanie. Przejście całego kompleksu w upale to duże wyzwanie. Drugi minus to płatna toaleta. Niby nic, większość gości radzi sobie w lasku obok. My też tak zrobiliśmy, pomimo drobnego dyskomfortu wywołanego, ucieczką tuż spod nóg sporego stworzenia będącego żmiją lub wężem.
Wientian – nie samym zwiedzaniem człowiek żyje
Ale Wientian to nie tylko zwiedzanie. To też knajpy, bazary, czyli to, czym Azja potrafi rozkochać. Nie można jednak zapomnieć, że Wientian to stolica rozwijającego się państwa. Sporo jest więc tu ekspatów, którzy mogą zapłacić nawet więcej niż turyści, więc nierzadko ceny ustalane są właśnie pod nich. To oczywiście ma też spore plusy, bo daje szersze możliwości. Można zjeść smacznie, kupić różnorodnie za większe pieniądze, można też wyszperać tanie jadłodajnie i wytargować przyzwoite ceny ze względu na liczną konkurencję.
My w Wientanie nie oszczędzaliśmy zbytnio na jedzeniu na mieście. Byliśmy gośćmi Marysi i Toma, więc to czego nie wydaliśmy na transport i nocleg, przepuszczaliśmy w knajpach. Jedliśmy więc fantastyczne ryby i przyzwoite laap (narodowe danie Laosu – koniecznie trzeba skosztować) na nadmekongskiej promenadzie. Wybraliśmy się na suszi i do kilku dziecio-przyjaznych lokali. By pobudzić w sobie wojowniczego ducha przez kapitalistyczny zwyczaj zakupów, nabyliśmy kaski dla dzieci na skutery, które się nam potem bardzo przydały. Nie zakupiliśmy za to złota, a to towar bardzo chodliwy w Laosie i całe górne piętro centrum handlowego Talat Sao to sklepy ze złotem. Na nocnym targu podczepiliśmy się jeszcze pod Toma, który wyłudzał różne drobne prezenty na kilkuletnią Elenę, ale ponieważ jesteśmy mnie wyględni, to nawet nie częstowano nas piwem, nie mówiąc już o ciekawszych podarunkach.
Po targu jak i nadrzecznej promenadzie nie ma co spodziewać się paryskiej elegancji. Jest miejscami mocno zapuszczone, a krzaki u brzegów Mekongu poniżej chodnika są nierzadko bardziej śmietnikiem i toaletą niż salonem miasta. Co więcej, to też jedno z głównych miejsc dla miejscowej młodzieży, by się pokazać. Po zmroku można się spodziewać wrzeszczących i lekko wstawionych dzieciaków pędzących na swoich skuterach. To było jedne z nielicznych miejsc w Laosie i Tajlandii, gdzie widać było szalejącą młodzież, wszędzie indziej zawsze mieliśmy wrażenie, że jest ona bardzo ułożona i zna granice zachowań. Ta odrobina szaleństwa w Wientianie była jednak naturalna i niezbyt chamska i oznaczała co najwyżej konieczność wzmożonej czujności przy przechodzeniu przez ulicę z dziećmi.
Wientian pozostawił w nas przyjemne wspomnienia, choć dla budżetowego turysty może być rozczarowaniem. Zabytki nie rzucają na kolana, ceny raczej ciążą ku ekspackiej lokalnej społeczności, a nie falom plecakowców. Dla nas jednak była to zasłużona odrobina luksusu po miesiącu taniego podróżowania i odrobina kontaktu z dawno niewidzianymi przyjaciółmi. Taki przystanek mocno łagodzi pierwszy kryzys w dłuższym podróżowaniu. Poza tym, to była dobra odskocznia do naszego kolejnego przystanku i kilkudniowej skuterowej pętli, jaką już wtedy mieliśmy w planach.
Sorry, the comment form is closed at this time.
Podróże bez ości
W Laosie czas płynie dużo wolniej niż w Tajlandii, czy innych sąsiednich krajach. Chociażby dlatego warto tam przyjechać 🙂
osiemstop
Dlatego tak bardzo nam się tam spodobało <3
Agnieszka Ilnicka
Najważniejszy basen dla dziecka 🙂
8 stóp
No ba! 🙂
Ania Szymiec
Nieźle się uśmiałam przy angielskim opisie Patuxai… 😀 Mało wiem o Laosie – jeszcze mnie tam nie było, więc fajnie było poczytać o nowym miejscu 😉
8 stóp
Polecamy, bardzo przyjemny kraj, zwłaszcza te rejony o których w następnym wpisie:)
Łukasz Kocewiak
Ha, ha… „ranking świątyń różnych wyznań pod kątem zwiedzania z dziećmi” – to do bardzo specyficznego odbiorcy. (-:,
8 stóp
Do rodziców obecnych i przyszłych a także wujków i ciotek, nigdy nie wiesz, kiedy przyjdzie ci zwiedzać świątynie z dziećmi:)
Teresa1909
Po dłużej przerwie w „’azjatyckich ” wpisach czyta się wspaniale.Dzb.