DSC

Po pięciu nocach w Laung Prabang przyszedł czas, by ruszyć dalej na południe. Zwyczajowo kolejnym przystankiem jest Vang Vieng, a że my jesteśmy dość zwyczajni, więc nie kombinowaliśmy. Szybki rzut oka na mapę 200 kilometrów, w trzy godziny będziemy na miejscu. Jak się okazało, nie doceniliśmy Laosu…

Już dokładniejsze zagłębienie się w internety, żeby wiedzieć do ilu stargować cenę biletów, i okazuje się, że przy pomyślnych wiatrach pokonamy tą drogę w sześć godzin. Przy mniej pomyślnych w dziesięć. Do tego fora straszą, że w każdym autobusie przynajmniej jedna osoba dostaje choroby lokomocyjnej, ale tym akurat za bardzo się nie przejęliśmy – jakoś nigdy nas tego typu problemy nie dopadały. W końcu pokonaliśmy kiedyś 40 tysięcy kilometrów w pół roku i nic. Ale Stany przy Laosie to pikuś.

DSC07602

VIP busem po którejś z tras…

Żeby było jeszcze bardziej zwyczajnie i turystycznie, zdecydowaliśmy się na VIP busa, czyli duży autobus z numerowanymi miejscami, butelką wody na łebka i obiadem na trasie. Uznaliśmy, że będzie wygodniej, może nawet da się skorzystać z toalety na pokładzie, Maciek sobie poogląda laotańskie karaoke, my pooglądamy widoki przez przestronne panoramiczne okna, a gdzieś w drodze odpoczniemy przy zupie. Takie nasze all-inclusive.

Co prawda po internecie krążą opowieści o tym, że od 2014 roku są już dwie trasy z Luang Prabang do Vang Vieng. Starsza – bardziej kręta i niebezpieczna, którą jeżdżą autobusy i nowsza – mniej kręta i bezpieczniejsza, którą autobusy jeździć z jakiegoś powodu nie mogą. Ale postanowiliśmy zbytnio się tym nie przejmować pewni, że i tak zadając pytanie o to, którą trasą pojedziemy, usłyszelibyśmy, że tą lepszą, fantastyczniejszą, a kierowca pojechałby tak jak mu wygodnie, albo tak, jak akurat pozwalałyby warunki. A nawet jakbyśmy trafili na nową to i tak trwałoby to z jakiegoś dziwnego powodu, którego nawet nie staralibyśmy się zrozumieć, dokładnie tyle samo czasu, co przejazd starą trasą…

Skupiliśmy się więc bardziej na znalezieniu jak najtańszych biletów na VIP busa niż na potwierdzaniu, którą trasą pojedziemy. Braliśmy full opcję z odbiorem z hostelu. Poranny autobus wyjeżdża jakoś nieprzyzwoicie wcześnie, nasz hostel był trochę na uboczu i poszukiwanie tuk-tuka ze śpiącymi dzieciakami, żeby zaoszczędzić dolara czy dwa wydawało nam się lekko ponad nasze siły.

Najtańsze bilety znaleźliśmy w jednym z biur podróży na nadmekongskiej ulicy (Khem Khong wg google’a) przy skrzyżowaniu z Kitsalat. Wyszło (jeśli na pamięć nie myli, bo notatki się gdzieś zapodziały) 120 000 lub 130 000 kipów za łebka (Maciek – pełny bilet, Kalina za darmo). Według internetów z dworca ten sam bilet kosztuje 100 000 – 110 000 kipów, więc prowizja za pewność dostępnego miejsca i odbiór spod hostelu nie jest taka straszna.

Kierowca przyjechał po nas nawet trochę przed czasem, w związku z tym zastał nas prawie gotowych. Bardzo mu się to nie spodobało, chciał zabierać niedopakowane jeszcze plecaki, dużo marudził pod nosem i wymieniał jakieś mądro-życiowe uwagi z właścicielką naszego hostelu – pewnie coś o leniwych i niepunktualnych Europejczykach… Oczywiście z racji tego, że byliśmy na samym krańcu LP, w busie byliśmy pierwsi. Po drodze czekaliśmy na spóźnialskich pod właściwie każdym hostelem. Ale w sumie i tak na dworzec dotarliśmy w miarę sprawnie, szybko przesiedliśmy się do autokaru i bez większych opóźnień ruszyliśmy na południe.

Nasz all-inclusive okazał się być laotańską full-opcją. Toaleta mimo ostatnich zapewnień obsługi już przy wsiadaniu do autokaru okazała się wyłączona z użytku. Zresztą jak się później okazało skorzystanie z niej na krętych, górskich drogach byłoby wyczynem niezwykłym.

Droga z Luang Prabang do Vang Vieng

Niewiele było widać po drodze z Luang Prabang do Vang Vieng

VIP – Vomit Inducing Probability

Podróż na początku przyniosła nam korzyści edukacyjne. Po godzinie nauczyliśmy się czegoś nowego o naszej rodzinie – Kalina po chwili niepokoju pomieszanego z zaskoczeniem postanowiła zwymiotować na rodzicielkę. Czyli jednak ktoś z nas ma problemy lokomocyjne… Nieprzypadkowo na innym, anglojęzycznym blogu ktoś rozwiną skrót VIP jako Vomit Inducing Probability.

Dalszą drogę na szczęście przespała, a my na wszelki wypadek unikaliśmy wzroku współpasażerów. Od czasu przelotu z Dominikany do Francji i pełnych nienawiści spojrzeń już w kolejce do samolotu zwykliśmy nazywać takie spojrzenia francuskimi. A że w LP i okolicach Francuzi dominują, więc pewnie nawet się nie pomyliliśmy.


Road from Luang Prabang to Vang Vieng from osiemstop.pl on Vimeo.

Z Luang Prabang do Vang Vieng… oby tylko dojechać!

Było… malowniczo. Kręta, wąska szosa wiła się między chowającymi się w ciężkich deszczowych chmurach górami. Raz na jakiś czas autobus zwalniał (z 40 do 20 km na godzinę) żeby minąć się z pojazdem z naprzeciwka. Czasem przez szybę w drzwiach widzieliśmy błoto i kałuże, czasem naderwaną krawędź asfaltu, który najwyraźniej osunął się pozostawiając drogę jeszcze węższą, a czasem tylko przepaść.

Raz w przepaści dojrzeliśmy nawet busika leżącego niczym żuczek gnojaczek do góry kołami. Musiał spaść niedawno, zamieszanie wokół sugerowało akcję ratowniczą… Takie widoki sprawiały, że monotonnie padający deszcz i zachmurzone niebo wcale nie powodowały senności – przeciwnie, ciśnienie skakało na każdym zakręcie, wyżej niż po nesce z kremoną. Z deszczu nawet się ucieszyliśmy, w końcu jeśli ma padać, to najlepiej, żeby padało, kiedy cały dzień spędza się w autokarze. Jakoś nie dotarło do nas, że lepiej żeby w ogóle nie padało, bo A) gdzieś ta woda musi z tych gór spłynąć, B) asfaltowe drogi to jednak luksus, a nie-asfaltowe drogi średnio znoszą deszcz. Ale o tym mieliśmy się przekonać w Vang Vieng.

droga z Luang Prabang do Vang Vieng

Jakby się przejaśnia… (droga z Luang Prabang do Vang Vieng)

Zatrzymywaliśmy się kilka razy w maleńkich wioseczkach-nie-wioseczkach (w Stanach nazwaliby to business loop), składających się z kilku straganów z owocami i słodyczami, toalety, za którą opłatę pobierali pryszczaci młodzieńcy w bluzach Manchester United (w górskich rejonach Laosu mieszka zadziwiająco wielu kibiców MU, być może uciekli w te rejony przez kibicami Manchesteru City) i pustych restauracji wielkością dorównujących domom weselnym w podwarszawskich miejscowościach, z zapierającym dech w piersiach widokiem.

Obiad z widokiem

Obiad z widokiem

Po kilku godzinach droga zrobiła się szersza a chmury jakby odleglejsze, wioseczek po drodze przybyło, zmieniły tylko charakter z usługowego na mieszkalny. Maleńkie domki sklecone z czego się da poprzeplatane domami murowano-drewnianymi stały wzdłuż drogi, mieszkańców nie było widać, pewnie pracowali w polu, gdzieś tylko mignęła staruszka siedząca na ławeczce czy młoda dziewczyna myjąca włosy w misce przed domem.

Droga z Luang Prabang do Vang Vieng

Droga z Luang Prabang do Vang Vieng

Na szczęście dla naszych nerwów, kiedy zrobiło się ciemno byliśmy już w mniej spektakularnych okolicznościach przyrody. Było bardziej płasko, spokojniej. Już po zmroku dotarliśmy do Vang Vieng, jeszcze kilka lat temu mekki pijanej młodzieży z całego świata, teraz miejsca odmienionego decyzjami lokalnych władz, które zaczynają bardziej stawiać na bogatego i łatwiejszego do opanowania azjatyckiego (czytaj głównie chińskiego i koreańskiego) turystę.

Jak zwykle, od razu po przyjeździe dopadła nas zgraja tuk-tukowców, którzy zaoferowali jakże rozsądną cenę kilku dolarów za osobę. Cena spadła o 1/3 po wyjściu z dworca i o kolejną 1/3 na szosie do miasta. Postanowiliśmy przejść się te kilka kilometrów i za zaoszczędzone pieniądze ukoić nerwy jednym lub dwoma piwami…