Yellowstone… Zawsze się wszystkim zachwycamy, to teraz dla odmiany na początek pozwolimy sobie trochę pomarudzić i ponarzekać. W końcu jesteśmy Polakami, historia nam dała w kość, tyle wojen, przegranych powstań, okupacji z każdej strony, należy nam się, a co.
A więc było tak. Odrobiliśmy lekcję i sprawdziliśmy opcje darmowych kempingów pod Yellowstone. To nie jest łatwy temat.Wyoming jest pustym stanem, więc Boondockers Welcome i nocowanie u kogoś na podwórku odpada. Jest co prawa kilka miejsc, tak prawie 100 mil od granic parku, ale nikt nam nie odpowiedział na mejla. Z nocowaniem na parkingach jest trochę łatwiej. Co prawda „no overnight camping” znajdziecie na każdej „rest area” w stanie. Ale… jeśli wczytacie się, co właściwie oznacza „no overnight parking” w Wyoming, to zrozumiecie, że zasadę wprowadzono dla tych, co nadużywają tego prawa. Zaś jeśli chcecie zatrzymać się na noc na parkingu, to spokojnie możecie to zrobić, nie rozsuwajcie tylko rolety swojego kampera, nie rozpalajcie grilla ani nie rozbijajcie namiotu… Tylko, że po drodze do Yellowstone właściwie nie ma parkingów przy drogach.
Pozostaje jeszcze najlepsza opcja, czyli tereny BLM. I tak właśnie zanocowaliśmy pod Grand Teton. Tylko, że przy Yellowstone lasy BLM są albo praktycznie albo nawet teoretycznie niedostępne.
O TYM PRZECZYTASZ W TYM WPISIE
Darmowy kemping pod Yellowstone
Na szczęście wypatrzyliśmy jeden darmowy kemping. I to nie w jakimś internecie, gdzie każdy może napisać każdą bzdurę. Znaleźliśmy go w oficjalnych ulotkach o Yellowstone i Grand Teton. Kemping miał być położony przy Grassy Lake Road w John D. Rockefeller Jr. Memorial Parkway nad rzeką Snake. To tereny, które Rockefeller przekazał na powiększenie parku narodowego Grand Teton.
Tymczasem Grassy Lake Road powitała nas znakiem „droga zamknięta”. Zamknięte było też pobliskie visitors center. A wszystko to, jeśli wierzyć kartce na drzwiach tego ostatniego, przez cięcia budżetowe. Kryzys? Co oni wiedzą o kryzysie! Zamykać darmowe kempingi przez kryzys? Chyba powinni otwierać ich więcej, żeby nie zniechęcać ludzi do podróżowania… Nieużytki jedne!
Przez chwilę nawet wahaliśmy się, czy nie minąć zakazu i nie pojechać tam, gdzie miał być niby kemping, ale od obsługi pobliskiego hotelu dowiedzieliśmy się, że dojazd na dawny kemping został faktycznie zamknięty i jeśli tam pojedziemy z przyczepą może być problem z zawróceniem. Co ciekawsze, nie tylko my mieliśmy ten problem. W restauracji spotkaliśmy raczej zmarnowaną tułaczym życiem i tanim piwem rodzinkę z całym wagabundowym dobytkiem na przyczepie, która również nastawiała się na ten kemping. Potem mieliśmy zostać sąsiadami.
Spytaliśmy się więc obsługi, czy nie ma tu jakichś innych darmowych kempingów. Owszem, jest jeden, odpowiedział młodzieniec w recepcji. Trzeba zawrócić, skręcić w leśną drogę i przejechać przez strumień… Ma tylko stopę głębokości. Ba, co to dla nas. Zawróciliśmy, skręciliśmy i z zamkniętymi oczami przejechaliśmy. To był nasz pierwszy strumień pokonany z przyczepą. Wyglądało jakby woda sięgnęła drzwi wejściowych, ale śladów wody na podłodze nie było, więc można uznać, że przejazd zaliczyliśmy bez większych strat. Musimy też zaznaczyć, że pewnie nie bylibyśmy tacy odważni, gdyby nie fakt, że tuż przed nami tą samą drogą przemknęli nasi przyszli sąsiedzi.
Kemping był, owszem, za 5 USD za noc. Ostatniego centa od własnej matki by wydarli (o ile oczywiście utrzymywaliby z nią kontakt, bo jak powszechnie wiadomo Amerykanie więzów rodzinnych nie utrzymują, a ci których my spotkaliśmy na swojej życiowej ścieżce to wyjątki albo agenci CIA podstawieni dla zamydlenia nam oczu). Nie mieliśmy wyjścia, zostaliśmy.
Kemping był w pięknym lesie. Może bez widoku na góry jak w Grand Teton, ale sama świadomość, że nocujemy prawie na dziko i prawie w Yellow stone wystarczyła. W dodatku nad ranem powitały nas… konie czy raczej mustangi chodzące sobie po kempingu. Niestety nie były to jedyne zwierzęta, które upodobały sobie to miejsce. Kemping okazał się być pełen krwiopijczych, amerykańskich komarów, każde wyjście z przyczepy przypominało co bardziej drastyczne sceny z „The Walking Dead”. Próbowaliśmy być twardzi, rozpalić ognisko, wypić piwo „Grand Teton” w miłych okolicznościach przyrody… Nic z tego. Wytrzymaliśmy godzinę i schowaliśmy się w przyczepie.
Żarty żartami, ale na poważnie, to wygląda na to, że taniej w okolicach południowej granicy Yellowstone zanocować się nie da. Strumień przez który trzeba przejechać głęboki nie jest, akurat na tyle żeby skoczyła adrenalina ale jednocześnie na tyle płytki, żeby woda nie nalała się ani to samochodu ani do przyczepy. W porównaniu z huraganem Sandy to mały pikuś. A na miejscu oprócz komarów czekała na nas toaleta, stoły piknikowe i miejsca na ognisko/grilla. Good enough, jak mawiają Amerykanie.
Jeśli ktoś chciałby podążyć naszymi śladami, to podpowiadamy jak trafić do kempingu. Jadąc „191”/”89″ od południa, czyli od Grand Teton do Yellowstone, mniej więcej 3-4 kilometry przed granicą Yellowstone, tuż przed mostem przez Snake River i jakieś 500 metrów przed zjazdem na Flagg Ranch i Grassy Lake Road trzeba skręcić w prawo. Dalej wzdłuż strumienia trzeba przejechać jakiś kilometr, w końcu przeciąć strumień i dalej będzie kemping z wydzielonymi miejscami do zatrzymania się oraz miejscem do wrzucenia koperty z opłatą (MAPA z tanim kempingiem pod Yellowstone).
To już naprawdę niedźwiedzia okolica, dlatego wszędzie uczula się, żeby uważać z jedzeniem i w żadnym razie nie zostawiać go na zewnątrz lub w namiocie. Niestety (albo na szczęście), jeśli chodzi o miejscową faunę, to skończyło się na komarach i mustangach.
Yellowstone. Chłodne przyjęcie w visitors center
Następnego ranka ruszyliśmy do Yellowstone. Pierwsze wrażenia, te z visitors center, mieliśmy średniawe. Autobus owszem jest, ale za 25 USD dziennie, na nasze standardowe pytanie o to, co możemy zobaczyć strażniczka odpowiedziała kilkoma urywanymi zdaniami. Jak na park, od którego się wszystko zaczęło (Yellowstone to najstarszy park narodowy na świecie), gdzie tworzyły się podstawy i zasady National Park Service, to marnie to wyglądało. Przecież to tu strażnicy powinni być typami idealnymi strażników, a pierwszy strażnik witający podróżnych w południowej bramie powinien być wręcz posągowym archetypem.
Było trochę inaczej. Niechętna dłuższym kontaktom strażniczka, której zadawaliśmy jej kolejne pytania o szlaki odesłała nas w końcu do płatnych (wprawdzie tylko 50 centów, ale zawsze!) ulotek. Usiedliśmy więc z mapką i zadumaliśmy się. Na szczęście nad rozmiarem parku, a nie nad odhumanizowaniem i spieniężaniem głównego parku Ameryki.
Jak to wszystko ogarnąć? Nie jest łatwo. Park jest naprawdę ogromny. Ma jakieś 100 kilometrów na 100 kilometrów w linii prostej. Prawie 9000 km kwadratowych. Niewiele mniej niż powierzchnia najmniejszego polskiego województwa. Sama główna pętla, wokół której jest większość rzeczy do zobaczenia, to 160 kilometrów. Nie da się jej objechać w jeden dzień, jeśli chce się przynajmniej na chwilę wyjść w najciekawszych miejscach. Trzeba więc próbować po kawałku.
Można na przykład zrobić 1/3 w jedną stronę zwiedzając atrakcje po jednej stronie drogi, a potem wrócić robiąc atrakcje po drugiej stronie. Ta 1/3 to i tak plan maksimum z dziećmi czy bez. Nasze cztery dni w Yellowstone to było zdecydowanie za krótko. Jak to zwykle piszemy, mamy gdzie wracać.
Yellowstone: diabelska kuchnia
Podobno pierwszym podróżnikom, którzy dotarli w te rejony, a potem opowiadali co widzieli, nikt nie wierzył. Jeden z nich opisywał Yellowstone jako miejsce, gdzie rzeki płyną tak szybko, że woda zaczyna się gotować od tarcia. My też byśmy nie uwierzyli jeśli byśmy nie zobaczyli.
Nie wiedząc (jak zwykle) co nas czeka, spodziewaliśmy się kilku gejzerów w odległych od siebie punktach parku. Po tym co zobaczyliśmy zastanawiamy się, dlaczego ci pierwsi podróżnicy nie nazwali tego miejsca (wzorem utahańskich osadników) na przykład diabelską kuchnią.
Yellowstone buzuje, bulgocze i kipi. Gejzerów i gorących źródeł jest mnóstwo, nad nimi unosi się para, co chwila gdzieś coś tryska i dymi, do tego dochodzą oszałamiające kolory, najgorętsze źródła są bajecznie niebieskie, w chłodniejszych mieszkają pomarańczowe bakterie, woda o temperaturze pomiędzy zabarwia się na zielono, są też kałuże z bulgoczącym błotem, baseniki, źródła i tarasy z wrzącą wodą, zapach zgniłych jaj… I jeszcze rzeczki, jeziora, góry, lasy i dzika zwierzyna w olbrzymich ilościach, w tym bizony, jelenie, łosie i niedźwiedzie.
Już same okolice najsłynniejszego gejzera – Old Faithful, czyli Upper Gayser Basin to okazja do kilkugodzinnego i cywilizowanego (wszędzie chodniki) spaceru. Ludzi jest trochę, ale po odejściu od Old Faithful o tłumie możemy zapomnieć. Chwil samotności nie będziemy mieli zbyt wiele, ale jest zdecydowanie luźniej niż na południowej krawędzi Wielkiego Kanionu.
Yellowstone jest przy okazji parkiem, w którym najbardziej uderzyły nas różnice kulturowe wśród turystów. Zderzyliśmy się z nimi wcześniej, ale tutaj, przez to może że spędziliśmy w jednym parku aż cztery dni, widać je było najbardziej. Jeśli na ścieżce wpadniemy na Amerykanów, to pięć metrów od nas, na szerokim chodniku, usuną się na bok. Przepuszczą, przeproszą, zagadają z nami, poprzekomarzają się z Kaliną i rzucą coś miłego do Maćka, na przykład: ale masz fajny kapelusz, chłopaku!
Europejczycy zrobią miejsce, ale nie nawiążą kontaktu. Azjaci mają za to dwie strategie. Jak się nie spieszą, to pozachwycają się dziećmi. Ale jak się spieszą, to ich przejście wygląda jak bieg w tokijskim metrze, przepychanie się, przeskakiwanie przez wózek, wszystkie chwyty dozwolone.
Użytkowy początek Yellowstone
Yellowstone jest teraz otoczony ogromnym szacunkiem. Szczególnie Old Faithful. Nie zawsze jednak tak było. W przeszłości gejzer służył na przykład za… pralkę. Kiedy gejzer był cicho, wrzucano do niego pranie, a potem czyste rzeczy gejzer wyrzucał w powietrze. Tak opisywano Old Faithful w relacjach z 1882 roku, sześć lat po założeniu parku narodowego.
Zresztą nie tylko z tym na początku był w Yellowstone prawdziwy dziki Zachód. Próbowano walczyć z kłusownikami, ale nie dało się kontrolować takiego wielkiego obszaru. W końcu pomogły media, a dokładniej reporter, który znalazł się w Yellowstone kiedy jeden z kłusowników miał przy sobie już sześć głów upolowanych bizonów. Jedno zdjęcie i dobry tekst zapewniły Yellowstone odpowiednie finansowanie. Eh, gdzie te czasy… Może gdybyśmy zrobili dramatyczne zdjęcie jak z Eddiem przejeżdżamy przez rwący strumień, by dojechać do kempingu, to nie zamykano by darmowych miejsc z powodu kryzysu.
No ale nie ma co narzekać. Yellowstone ma prawie same zalety, a ta zasadnicza, dla nas przynajmniej, polega na tym, że mimo naszych początkowych obaw związanych z rozmiarami parku, całość jest bardzo przyjazna nawet dla podróżników z małymi dziećmi. Bardzo dużo miejsc da się zobaczyć podczas krótkich, 15-20 minutowych spacerków, prawie wszędzie da się dotrzeć z wózkiem – nad gejzerami wybudowane są drewniane chodniki – to ze względów bezpieczeństwa, obszary termoaktywne pokryte są cienką skorupą, w przeszłości zdarzały się wypadki poparzeń a nawet śmierci – tablica przestrzegająca przed potencjalnym niebezpieczeństwem przy Old Faithful jest ufundowana przez rodziców dziewięciolatka, który w 1970 roku stanął za blisko gejzera. Skorupa załamała się pod jego ciężarem i chłopiec wpadł do środka. Zmarł w wyniku poparzeń.
My byliśmy bardziej ostrożni, choć raz nas podkusiło, żeby sprawdzić, czy woda naprawdę jest gorąca. Od razu usłyszeliśmy krzyki, że gdzie te palce pchamy, poparzy nas, zjedzą nas bakterie, kwasy wyżrą nam oczy. Podkręcony przekaz, ale faktycznie lepiej ręce trzymać przy sobie.
By ocenić temperaturę wody nie trzeba zresztą wkładać do niej rąk. Yellowstone ma… naturalny termometr. Tam, gdzie bulgocze, można spodziewać się wody powyżej 93 stopni Celsjusza, bo w takiej wrze woda na ponad 2200 metrów (nie polecamy gotowania ziemniaków na takiej wysokości, można się nieźle sfrustrować). Jeśli jest pięknie niebiesko, ale nie bulgocze, to pewnie jest ok. 90 stopni. Pomarańczowe i brązowe pola bakterii to już nieco chłodniej, a zielone to już woda prawie w temperaturze niedofinansowanych gorących źródeł na Słowacji.
No więc potem byliśmy już bardziej ostrożni i grzecznie spacerowaliśmy sobie po parku. Ponieważ tych spacerów przez cztery dni trochę się uzbierało, opiszemy je już w kolejnym wpisie.
Sorry, the comment form is closed at this time.
Daria
Miejsc na nocleg ,,na dziko” jest masa (oczywiście niezbyt na legalu)! jechalismy przez Yellowstone około 5 dni i codziennie rozbijaliśmy gdzieś namiot na uboczu. Takie przywileje ma podrózowanie rowerem 🙂
osiemstop
Wow, super! Zazdrościmy:)
osiemstop
Niestety nie, najdalej na północ byliśmy w Mammoth. Tam trzeba mieć ze dwa tygodnie minimum, te niecałe 5 dni to my biegiem najważniejsze miejsca zdążyliśmy obejrzeć:)
Anonimowy
ech.. a udało Wam się zajrzeć do gardiner?
Anonimowy
Swietne zdjeica 🙂
osiemstop
Dzięki! Chociaż tam akurat jest tak nieziemsko pięknie, że nie trzeba się bardzo wysilać z robieniem zdjęć, zawsze będą super:)