Wjazd do Arches, czyli Łucznika, jak go sobie nazwaliśmy, mijaliśmy codziennie przez ostatnie trzy dni. Jest zaledwie kilka mil na północ od Moab, tuż obok skrzyżowań z dwiema drogami, o których wspomnieliśmy w poprzednim poście, czyli „128” i „279”. Obie są opisane w parkowej gazetce i pozostaje nam żałować, że zaledwie liznęliśmy tą pierwszą, a na drugą kompletnie zabrakło nam czasu. Bo warto na nie skręcić.
Trasy widokowe „128” i „279”
Niby każda droga w Utah oferuje widoki, które zapierają dech w piersiach, ale jest jeszcze kilka tras niezwykłych. Zwykle robiliśmy wszystko, by ich nie ominąć, ale czasem nie starczało nam już czasu i siły. Piękne trasy przy podróżowaniu z dziećmi mają ten też minus, że mali podróżnicy raczej ich nie doceniają. My możemy godzinami jechać i gapić się naokoło. A ci albo chcą w coś grać, albo śpiewać, albo po prostu same nie wiedzą, czego chcą. I w dodatku potrafią głośno to wyartykułować…
Wszystkie te przyczyny po trochu złożyły się na to, że na Scenic Route 128 udało nam się zjechać dosłownie na kilkadziesiąt minut. Zobaczyliśmy więc tylko pierwszą część 44-milowej trasy – tę, która prowadzi tuż nad rzeką Kolorado w wąskim wąwozie. Kilkadziesiąt metrów między wodą a asfaltem zajmuje kilkanaście kempingów w większości pozbawionych wszelkich udogodnień i płatnych. I z jakiegoś powodu dużo bardziej popularnych niż nasze darmowe miejsce do spania kilkanaście mil stąd. Dużym plusem tych kempingów jest na pewno cień – nad samą rzeką jest trochę drzew, a wysokie ściany wąwozu rzucają cień przez dłuższą cześć dnia. Minusem jest… „128”. Po pierwsze, jest piękna. Po drugie, to dość ważna trasa między parkami narodowymi. Droga musi ściągać tysiące turystów – na tyle dużo, że my zawróciliśmy, kiedy trafiliśmy na korek przed robotami drogowymi. A więc cicho i spokojnie robi się tylko po zmroku (a i to pewnie nie, bo namiot stoi na namiocie).
Scenic byway 279 jest znacznie krótsza – ma niecałe 25 kilometrów. Z opisu w gazetce z parku narodowego wyglądała jak istny park rozrywki. Indiańskie petroglify, odciski dinozaurów i boczne szlaki w dół do Canyonlands i Dead Horse Point. Droga została zbudowana w latach 60-tych jako trasa do kopalni chlorku potasu. Planowano wydłużyć ją do parku stanowego Dead Horse Point, ale potem z tego zrezygnowano, prowadzi więc do kopalni. Nadal jest używana przez górników, ale dużo więcej na niej turystów. Niestety, my nie daliśmy rady się nią przejechać. Ostatniego dnia naszego pobytu w okolicy dotarliśmy na skrzyżowanie „279” i „191” o zmroku. A przejażdżka po ciemku trochę mijała się z celem…
Arches – kraina schowana za górą
Wjazdu do parku narodowego Arches jest tuż obok tego skrzyżowania. Wygląda bardzo niepozornie. Obok ruchliwej drogi jest mała boczna uliczka, trochę jak droga serwisowa. Jakiś parking, dalej niewielkie visitors center. A za nimi niepozorne wzniesienie i mesa. To mają być te słynne łuki? Tymczasem kawałek dalej, już nad Moab, kryje się urzekająca kraina pełna fantastycznych widoków i formacji skalnych.
Arches naprawdę nas urzekło. Pierwszy raz zaskoczyło nas jeszcze zanim tam dotarliśmy, kiedy jadąc „191” po zmroku zobaczyliśmy światła samochodów wirujące w powietrzu kilkadziesiąt metrów nad nami. Potem sami wjeżdżaliśmy tą drogą, kiedy już wyzwoliliśmy się z objęć centrum informacyjnego. Mamy wrażenie, że te centra wciągają nas na coraz dłuższe godziny. Półgodzinny film, trochę pocztówek, wystawa, pogawędka o szlakach, gazetka Młodego Strażnika dla Maćka. Głupio przyznać, ale czasem aż żal wychodzić z takich miejsc.
Dla Arches warto się spiąć i stracić jak najmniej czasu na bramie. Po uzupełnieniu zapasów wody w kranikach, nad którymi wisi dobrze nam znany z innych parków narodowych plakat: „przeciętny Amerykanin rocznie wyrzuca 167 plastikowych butelek”, ruszamy w drogę. Nie my jedni. Arches nie jest parkiem, w którym można poczuć się samotnie. Bliskość Moab, tanich kempingów nad rzeką Kolorado i mała liczba dłuższych szlaków, na których można się zgubić oznacza pełne parkingi przy punktach widokowych i łuki oblepione ludźmi nawet w środku tygodnia tuż przed sezonem. Jest co prawda labirynt wież i ostańców, Fiery Furnace, ale można po nim samotnie spacerować dopiero na drugiej wycieczce. Pierwszą trzeba odbyć z przewodnikiem w zorganizowanej grupie.
To nie i tak nie odbiera uroku tym formacjom skalnym. Arches to największa koncentracja naturalnych łuków na świecie. Jest ich tam ponad 2500. Znajdywane są nowe, ale te dobrze znane potrafią się też zawalić. Oczywiście spektakularnych jest dużo mniej, szczególnie, że definicja łuku nie jest zbyt ekskluzywna. By trafić na listę, otwarcie w skale musi mieć co najmniej metr w którymkolwiek kierunku. Szczelina w skale może więc być wysoka na 100 centymetrów i szeroka na 1 centymetr, a i tak trafi do szanownego grona naturalnych łuków parku narodowego Arches.
Arches to kolejne fascynujące geologicznie miejsce. 300 milionów lat temu było tam morze. Z upływem milleniów cofało się, wracało i zostawiało coraz większe pokłady soli. Z czasem wyschło, a sól przykryły kolejne warstwy skał, w tym piaskowce Navajo i Entrada powstałe po ogromnych pustyniach.
Potem było już w miarę tradycyjnie, płaskowyż Kolorado wyniosły w górę ruchy tektoniczne i zaczęły się procesy erozji. Dodatkowo jednak sól zmieniała naprężenie i w piaskowych skałach pojawiły się poprzeczne uskoki i pęknięcia. Z czasem wiatr, woda, mróz i słońce pogłębiły te pęknięcia i utworzyły się pasy gór. Przedzielone wąskimi kanionami. Procesy erozji trwały nadal. Niektóre pasy znikały, z innych tworzyły się hoodoo czasem przypominające ludzkie postacie (jak na przykład trzy plotkarki), inne pozostały na dłuższym obszarze i przypominają teraz miejskie ulice (Park Avenue).
Powstawały też oczywiście łuki. Działo się tak wtedy, gdy u podstawy skały erozja działała silniej pogłębiając utworzoną nieckę. Z czasem wiatrowi i wodzie (w różnych postaciach) udawało się utworzyć szczelinę, która powiększana (jak napisaliśmy wyżej wystarczy metr) tworzyła w końcu łuk. Rola wody różni też łuk od naturalnego mostu. Te tworzą cieki wodne i rozpościerają się one nad płynącym lub wyschniętym strumieniem czy rzeką. Pod łukiem woda nie musi płynąć, ale może odegrać swoją rolę przy jego utworzeniu.
Rodzinne zwiedzanie Arches
Teoria teorią, a w praktyce? W praktyce, jak to my, odpuściliśmy najdłuższe szlaki, tym razem przez gorączkę i złe samopoczucie starszych ze stóp. Po szlaku Devil’s Garden, najpopularniejszym w Arches, bo widać z niego osiem przepięknych łuków, doszliśmy tylko do Landscape Arch. To najszerszy łuk w parku, ma ponad 88 metrów szerokości. Niestety można go oglądać tylko z daleka. Jeszcze na początku lat 90-tych był otwarty dla zwiedzających, ale w 1991 rok odpadł od niego ponad 20-metrowy fragment. Byli wtedy pod nim ludzie, ale uciekli, kiedy usłyszeli pękanie. jeśli więc usiądziecie kiedyś po jakimś naturalnym łukiem, to lepiej wsłuchujcie się, czy nie wydaje on żadnych ostrzegawczych dźwięków.
Najsłynniejszy łuk w parku, czy jak się tu mówi, najczęściej fotografowaną formację skalną świata, czyli Delicate Arch (zdjęcie otwierające) obejrzeliśmy tylko z punktów widokowych. Trzy mile w obie strony to było trochę za dużo na nas tego dnia. Delicate Arch jest symbolem Utah. Wysoki na 20 metrów stoi samotnie na skale. No może nie do końca samotnie, bo przez cały dzień oblepia go całkiem sporo (jak na 3-milowy szlak z dużą różnicą wzniesień) turystów.
Pochodziliśmy też trochę po Oknach. Poszliśmy tam niechętnie, bo parking zapełniony był samochodami, ale nawet pomimo tego, że okna są blisko siebie, a szlak jest krótki, było dosyć pusto i przyjemnie. Same Okna zrobiły na nas nawet większe wrażenie niż dwa najsłynniejsze łuki, być może dlatego, że tamtych nie mogliśmy zobaczyć z naprawdę bliska. Tymczasem Okna są otwarte, może do nich podejść, usiąść w nich i napawać się widokami na okoliczne doliny. I naprawdę było pusto! Być może dlatego, że większość ludzi biegnie tylko na drugą stronę parkingu, gdzie można podejść do podwójnego łuku, na który my jedynie rzuciliśmy okiem.
Obeszliśmy dookoła Balanced Rock, kolejną rzecz w Utah, która zaprzecza prawom jengi. Skała ma 39 metrów wysokości, ale podstawa kończy się na 16 metrach. Wyżej jest już balansująca kula. Tu też warto nasłuchiwać, czy nie ma żadnych ostrzegawczych sygnałów. Jeszcze prawie 40 lat temu balansująca skała miała mniejszego towarzysza, ale nie przetrwał on jednej z zim.
Bardzo kusiło nas, żeby z parku spróbować wyjechać trochę inną drogą, którą wjechaliśmy. W parkowej gazetce dostrzegliśmy bowiem, że nasz dziki kemping jest przy drodze, która odchodzi na zachód w połowie parku. Nie tylko zaoszczędzilibyśmy sporo mil (czasu to może nie bardzo), ale też przejechalibyśmy przez mniej popularne części parku. W końcu jednak zrezygnowaliśmy. Było już późno, w telefonie brak zasięgu, samochodowi nie ufamy ani trochę, a droga BLM 378 przecinająca po drodze kilka strumieni do najłatwiejszych chyba nie należy. Jeśli jednak ktoś kiedyś się nią przejechał, niech da znać, bo bardzo ciekawi jesteśmy jak wygląda i czy nie kończy się szlabanem na granicy parku.
Z Arches kończyliśmy przygodę z południem Utah. Następnego dnia w miarę wcześnie planowaliśmy wyruszyć przez Price do Vernal, utahańskiej stolicy dinozaurów. To miał być kolejny test dla naszego jeepa. „191” kilkadziesiąt mil na północ od Moab robi się naprawdę stroma. Ciężko jest nie tylko przy wjazdach, ale też przy zjazdach, gdzie niejednej ciężarówce idzie dym z hamulców. „Miej szacunek dla tej trasy. Zawsze. Niezależnie od twoich umiejętności” – przeczytaliśmy gdzieś na forum. Mieliśmy więc zamiar podejść do niej z szacunkiem. Ale jeep do testu nawet nie podszedł. A dlaczego, o tym już niedługo.