delay e

Siedzieliście kiedyś w samolocie, który już dawno powinien wystartować, ale czeka jeszcze na jakichś spóźnialskich? Tak właśnie rozpoczęliśmy naszą podroż. Tylko to my byliśmy tymi spóźnialskimi i – o dziwo – zupełnie nie z własnej winy. W Monachium spadł śnieg. Tyle śniegu ze nasz samolot nie mógł wystartować i przylecieć po nas do Warszawy.

Wyjeżdżaliśmy w półroczną podróż do USA, więc małe opóźnienie nie było jakąś wielką tragedią, ale z drugiej strony porzucaliśmy dom z dwójką małych dzieci pod pachą (jakby nie patrzeć 6 miesięcy i 3,5 roku to nie za dużo) i ruszaliśmy się w nieznane. Byliśmy więc trochę spięci i dodatkowe stresy wcale nam nie pomagały. No, ale nic to, przecież z pogodą nie wygramy. Zdaliśmy się więc na niemiecką wolę walki i podążaliśmy za wskazówkami obsługi.

Ze stanowiska odprawy odesłano nas do biura Lufthansy, żeby może znaleźli jakieś inne połączenie. Co się stało, czy to oby nie dreamliner? – zażartowaliśmy (to był ten czas, kiedy żaden z kilku LOT-owskich dreamlinerów nie był w stanie dolecieć gdziekolwiek o czasie). – My tu w Lufthansie nie mamy dreamlinerów! – odpowiedziała Śmiertelnie Poważna Pani z Lufthansy. W Monachium spadł śnieg – dodała (co miało być chyba zamknięciem wątku o przyczynach niż informacją dla nas). W każdym razie pani powiedziała że możemy zostać w Polsce jeszcze jeden dzień albo zanocować w Monachium na koszt przewoźnika, jeśli nam się nie uda z przesiadką.

Monachium, czyli pierwsze kuszenie

Przerażeni perspektywa kolejnej nocy w domu, którą zapewne spędzilibyśmy na przepakowywaniu naszych zdecydowanie zbyt licznych bagaży po raz nie wiadomo który, oraz zachęceni możliwością zwiedzenia Monachium, wybraliśmy nocleg u sąsiadów. Na (nie)szczęście Lufthansa spisała się na medal. Zupełnie jak w 1939*. Przy wyjściu z samolotu czekał na nas samochód z filozoficznie nastawionym kierowcą, z którym ucięliśmy krótką pogawędkę o naturze czasu (czy jest zależny od naszego postrzegania, czy może całkowicie zewnętrzny i to zarówno w skali mikro – naszego samolotu, jak i makro – naszego życia). Tak trafiliśmy do odprawy paszportowej, a stamtąd korytarzami „authorised personnel only” i windami na klucz dostaliśmy się do samolotu.

I ta rozmowa, i droga, którą pokonaliśmy spowodowała, że poczuliśmy się jak w matrixie. Zagięliśmy czas, weszliśmy za kulisy rzeczywistości, by potem nagle i niespodziewanie zameldować się w drzwiach samolotu. A tam siedzieli zwykli ludzie, może tylko lekko poddenerwowani spóźnieniem, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że będą lecieć z rodziną, która razem z pewnymi niepolskimi liniami robi takie rzeczy…

O locie do do Chicago nie ma co pisać, poza tym, że Lufthansa trochę zamieszała z naszymi miejscami, rozdzielając nas na dwa rzędy, ale na szczęście mili obywatele Indii zrobili nam miejsce i siedzieliśmy (a Kalina leżała w kołysce) wszyscy razem (jeśli Lufthansa chciałaby, żeby wpis był tak słodki jak na początku, to odsyłamy do przypisu**).

*Ten blog jest niezupełnie poprawny politycznie. Za brak poprawności autorzy nie przepraszają oraz nie zamierzają z tego powodu ponosić żadnej odpowiedzialności. I to pomimo tego, że pisząc niepoprawne komentarze wcale nie mówili szeptem a nawet trochę razem się śmiali (o ile były zabawne a dzieci spały).

**Wszystkie podmioty zainteresowane współpracą zachęcamy do kontaktu.