
Nadszedł wreszcie czas, by pożegnać się z Tajlandią i wyruszyć do Lalosu, jak mawia Kalina. Wsiedliśmy więc w tuktuka, dojechaliśmy do granicy, wypełniliśmy dużo nikomu do szczęścia niepotrzebnych papierków, przejechaliśmy przez któryś z kolei Most Przyjaźni, zmieniając po drodze ruch na prawostronny, a zawartość portfela z dziesiątek na miliony. Od znajomych słyszeliśmy , że w Laosie to cisza, spokój, tanio i nie ma turystów. Aha…
Rozczarowania zaczęły się już na granicy. Co prawda przeszliśmy bez płacenia żadnej łapówki (nie licząc w miarę oficjalnego dolara za obsługę w weekend), ale targowanie się z tuktukami łatwe nie było. Zaczęło się od jakiejś absurdalnej, dwucyfrowej dolarowo sumy za całą rodzinę, którą po ciężkich bojach zbiliśmy do sumy jednocyfrowej. Uznaliśmy, że to jednak dalej przesada i ruszyliśmy w stronę bramy.
Tuktukowi twardziele dali nam ładnych parę minut spaceru zanim któryś w końcu wyrwał się i podjechał w naszą stronę. Najpierw podał trochę niższą cenę niż pod przejściem, ale potem zaczęliśmy się nawzajem przerzucać walutami (dolary/bahty/kipy) i wyszło, że w sumie zapłaciliśmy więcej niż usłyszeliśmy przed rozpoczęciem spaceru. Dobra rada przy targowaniu jest taka, żeby nie dorzucać sobie niepotrzebnie trzeciej, poznanej chwilę wcześniej, waluty…
O TYM PRZECZYTASZ W TYM WPISIE
Huay Xai – niezbyt ciekawe powitanie w Laosie
Kiedy dojechaliśmy do Huay Xai, zamiast słodkiej azjatyckiej sielanki zastaliśmy raczej brzydkie miasteczko, w którym było zdecydowanie drożej niż po drugiej stronie Mekongu i bardzo turystycznie (choć dość pusto), a jedynym mocnym pozytywem były kanapki ze świeżutkich, jaśniutkich bagietek dostępne w każdej knajpie (dziękujemy ci Francjo!).
Od razu rzuciła się też w oczy chińska ekspansja. Na razie tylko ta ekonomiczna, bo chińskich turystów nie bawią dwa dni spływu po Mekongu z pijanymi Europejczykami i Australijczykami, i od czasu wybudowania pobliskiego trzytysiącepięćsetnego Mostu Przyjaźni już do Huay Xai nie muszą zaglądać. Po prostu przejeżdżają nową drogą wybudowaną kilka kilometrów od miasta.
Chiński najazd w Huay Xai objawia się za to motoryzacyjnie. O ile w Tajlandii nie widać zupełnie ani chińskich samochodów, ani skuterów, tak tu na ulicach rządzą Cherry (lubujące się w kopiowaniu samochodów marki KIA) i inne chińskie produkcje. I wcale nie są takie złe. Na przykład chińskie skutery, jak się mieliśmy potem przekonać, nierzadko lepiej znoszą laotańskie warunki niż ich wymuskane japońskie czy koreańskie wzory…
Co zobaczyć w Huay Xai
A co poza chińszczyzną na ulicach można zapamiętać z Huay Xai? W sumie niewiele. Tu i tam wyczytaliśmy, że mamy do wyboru poranny bazar, świątynię na wzgórzu i francuski fort. Jako że dojechaliśmy po południu, to poranny bazar sobie darowaliśmy i ruszyliśmy do świątyni. Łatwo do niej trafić, bo o ile nie ma się wybranego miejsca do spania, to kierowca tuk-tuka wyrzuci nas gdzieś u podnóża schodów, które do niej prowadzą.
W świątyni długo nie zabawiliśmy. Kiedy doczłapaliśmy do końca schodów, poczuliśmy się średnio milo widzianymi gośćmi. Takimi: dzięki, że wpadłeś, ale w sumie to się nie zapowiedziałeś, a ja teraz sprzątam i w ogóle nie mam za bardzo ochoty na rozmowy czy zdjęcia. Młodzi mnisi przerwali rozmowy i zamiatanie dziedzińca i zaczęli się w nas wpatrywać. Czujnie obserwowali każdy nasz krok, jakby czekając aż przekroczymy jakąś niewidzialną granicę i znowu wyjdzie, jak ci obcokrajowcy nic nie wiedzą o życiu. Postanowiliśmy szybko przemknąć do głównego budynku, ale trwały w nim modlitwy, więc nie chcąc przeszkadzać ewakuowaliśmy się w stronę fortu.
Fort Carnot jest kilka zakrętów i piętnaście minut pod górkę dalej. Maćkowi i Kalinie spodobał się chyba najbardziej z całego Huay Xai. Nie dość, że przed wejściem miał dziedziniec z wysokim, rozłożystym drzewem, z którego zwisały liny z oponami, liany powiązane w huśtawki, to dodatkowo miał zarośnięty żywopłotowy labirynt i wieżę, na którą można się było wdrapać!
Nas tak bardzo nie urzekł. Niby w jego odnowienie wpakowano ponad 100 000 USD, ale najwyraźniej trudno było zapanować na laotańską roślinnością, która obrastała cegły i zagarniała wyrwane jej wcześniej ścieżki. Kilka rozpadających się budynków, w których chyba urządzono wystawy, było zamkniętych (no ale w końcu była sobota), a na szczycie wieży bardziej zajmujące od widoków były autodestrukcyjne i samobójcze zachowania Maćka i Kaliny. Francuscy rekruci też pewnie zamiast chłonąć sielskie obrazki z doliny Mekongu słyszeli groźne okrzyki dowódców pełne nakazów i gróźb, więc w sumie łyknęliśmy trochę klimatu kolonialnych czasów…
- Bujanie się przed fortem
- Widok z fortu
Gdzieś koło północy słychać już było tylko dobiegające z dala odgłosy laotańskiego karaoke, a na głównej ulicy nie było prawie nikogo. Wszyscy goście, podobnie jak my, najwyraźniej szykowali się do rejsu po Mekongu do Luang Prabang. Przez puste i niezachęcające ulice Huay Xai wróciliśmy więc do hostelu, którego nazwa zupełnie nie zapadła nam w pamięć, ale który jako jedyny dał nam jako taką dwójkę za 10 USD (80 000 kipów).
Wieczorem zauważyliśmy też zjawisko, którego nie znaliśmy z Tajlandii. Mianowicie podpitą miejscową młodzież, która wyjechała na ulice, gdzie bardzo radośnie i głośno świętowała weekend. Tajska młodzież na prowincji wydawała się ułożona, spokojna i prawie niewidoczna. A w Laosie od razu pierwszego dnia dopadł nas prawie polski obrazek wstawionych wyrostków szalejących po ulicy w rytm ostrego disco.
Rejs po Mekongu – ile to kosztuje
Dwudniową trasę pokonują co roku dziesiątki tysięcy turystów, napisano już o niej setki postów na anglo- i polskojęzycznych blogach. Jeśli kiedyś dotrzecie do Huay Xai, to staniecie przed wyborem. Są dwa rodzaje promów: dwudniowy slow boat i jednodniowy speed boat. Opinie o bezpieczeństwie pływania tymi drugimi są raczej nienajlepsze, poza tym z dziećmi to byłaby zupełna masakra, więc wybraliśmy opcję wolniejszą. Dwudniowy spływ kosztuje 220 000 kipów czyli prawie 30 USD za osobę. Liczyliśmy, że Kalinę uda się przepchnąć za darmo, a za Maćka zapłacimy połowę – tak to działało w Tajlandii. Mówiono: „o jakie słodkie dzieci, młodsze nie płaci, starsze za pół ceny”. W Laosie usłyszeliśmy: „o jakie słodkie dzieci, takie słodkie, że młodsze może jechać za pół ceny”.
To było dla nas trochę za dużo. Ale sprzedawca w okienku upierał się, żeby Kalina dostała swoje miejsce (co w sumie nie było takim złym pomysłem, trzy miejsca na nas czworo to jednak duże wyzwanie na tak długą podróż). W końcu ustalił promocyjną cenę za Maćka i Kalinę na 2 razy 150 000 kipów. Na nasze stanowcze uwagi, że za dzieci więcej niż 50 proc. nie płacimy, usłyszeliśmy, że i tak już dostaliśmy zniżkę.
Odpowiedzieliśmy, że to dla nas za drogo i pomyślimy jeszcze nad autobusem. Następnego dnia rano przy kolejnym podejściu do kupowania biletów, trafiliśmy na człowieka, który pewnie nie mówił po angielsku, bo po prostu nic nie mówił. Na kalkulatorze pokazał cenę 150 000 kipów za dziecko, ale kiedy wstukaliśmy mu cenę 110 000 kipów po prostu ją przyjął do wiadomości i właśnie tak policzył. Jeśli chodzi o targowanie, to chyba się wyrabiamy:)
Prom do Luang Prabang z dziećmi. Dobry pomysł?
Rejs po Mekongu z dziećmi nie jest może tak przyjemnym i relaksującym doświadczeniem jak ten sam rejs bez dzieci. W końcu to dwa dni płynięcia po 7-9 godzin, a ile można czytać książeczki, odrabiać pracę domową, bawić się w tłuczenie siostry po głowie, zaczepiać obcych ludzi, zjadać im chipsy (Maciek) i uczyć się podstaw hiszpańskiego (Kalina). Nawet oglądanie bajek na laptopie (czego się nie robi w akcie desperacji) może się w końcu znudzić. Ale jest to niewątpliwie doświadczenie miłe i relaksujące, widoki ładne, przyjemne bujanie i ciepły wiatr na twarzy usypiają…
Można jeszcze dostrzec trochę tradycyjnego życia nad Mekongiem, ale głównie po laotańskiej stronie. Widać za to jak dużo pieniędzy wkładają Tajowie w rzekę. Po tajskiej stronie kilometrami ciągną się nowe nabrzeża usypane ze żwiru i większych kamieni. Mają chronić brzegi przed erozją. A z tą jest coraz większy problem. Wszystko przez chińskie plany ekspansji na rzece, wysadzania progów wodnych i poprawiania warunków do żeglugi, co przyspieszyłoby nurt i pogorszyło stan brzegów. Teraz doszły jeszcze ukończone i planowane zapory na Mekongu w prowincji Yunnan. Chińczycy z Mekongiem robią co chcą i jak chcą
- Parostatkiem w długi rejs..
- Mekong to całkiem ruchliwa rzeka
Potężni sąsiedzi są też od jakiegoś czasu oskarżani o wstrzymywanie wody w porze suchej i niekontrolowane jej spuszczanie w porze deszczowej, co kończy się niespodziewanymi wysokimi falami i powodziami. Tamy zaburzają wędrówki zwierząt, niszcząc ekosystem i zaburzając kruchą równowagę w nadrzecznych wioskach.
Rząd Laosu też zresztą nie próżnuje i sam ma ambitne plany budowy hydroelektrowni na rzece. Oficjalnie od kilku lat promuje wizję kraju jako „baterii Azji Południowo-Wschodniej” – niewyczerpanego źródła czystej energii. A to niezwykle kusząca wizja dla chińskiego, tajskiego i zachodniego kapitału. Szkoda tylko, że za łatwo gubi się w tych planach los ludzi i środowiska naturalnego.
Wracając jednak do rejsu po Mekongu… Czy koniecznie trzeba przyjść skoro świt, na kilka godzin przed odpłynięciem promu? Z naszego doświadczenia wynika, że nie. Co prawda miejsca są numerowane, tzn. pierwsi dostają miejsce z przodu, jak najdalej od głośnej maszynowni, ale można przyjść po bilet wieczorem przed planowanym wyjazdem. Wtedy następnego dnia wystarczy się pojawić powiedzmy godzinę wcześniej (prom i tak oczywiście nie wypłynie punktualnie). Dzięki temu można chociaż trochę się wyspać. Bez dzieci nie ma to większego znaczenia, ale z dziećmi lepiej panować nad znużeniem i chociaż trochę pilnować, co też na promie wyrabiają.
Garść praktycznych informacji i parę obserwacji
Przy przystani można też zrobić zakupy (na promie można kupić jedynie jakieś przegryzki i piwo za absurdalne pieniądze, a i tak pod koniec rejsu wszystko jest wykupione) i zjeść całkiem przyzwoite śniadanie. Nie warto jednak przychodzić w ostatniej chwili bez biletu. Płynęliśmy promem jeszcze przed sezonem (przełom października i listopada), turystów w Huay Xai nie było widać, ale mimo wszystko prom był pełen w 90 proc.
Dwadzieścia-trzydzieści osób, które dostały miejsca na końcu promu miały naprawdę głośno. Z drugiej strony na przodzie promu były nasze dzieci. I maszynownię, i dzieci zagłuszyła w końcu regularna impreza, która zaczęła się po kilku kolejkach BeerLao.
A Laotańczycy? Są, ale ich obecność umyka w turystycznej masie. Na pochyłej rampie Huay Xai czy Pakbeng można zobaczyć malownicze obrazki pakowania na dach skutera czy powiązanych ciężkich pakunków. Potem jednak wszyscy zajmują przypisane im miejsca. Turyści rozsiadają się w środkowej i tylnej części promu, a miejscowi zajmują małą przestrzeń na dziobie. Czasem dochodzi do nieśmiałych prób przenikania się obu światów, to czyjeś dziecko zawędruje do „obcych”, to ktoś z turystów pójdzie porobić sobie zdjęcia z „Mekongczykami”, ale w sumie wszyscy trzymają się na dystans.
Obecność miejscowych dostrzega się głównie, kiedy prom przybija do małych wsi na brzegu i następuje skomplikowana operacja ściągania czegoś, co nie powinno dotknąć wody (np. wspomnianego już skutera) z dachu. W ruch wędrują wtedy aparaty, wszystkie głowy wyciągają się, by zobaczyć skomplikowaną logistycznie operację, a potem wracają do książek, czy pociągania Beerlao…
Poruszymy jeszcze tylko jedną istotną kwestię praktyczną. Czy zabierać poduszkę pod tyłek? Internet jest w połowie pełen porad, żeby koniecznie zabrać sobie ekwipunek do wymoszczenia siedziska na drewnianej ławie na promie, a w połowie pełen mniej lub bardziej złośliwych wpisów nabijających się z ludzi, którzy przyszli z poduszkami na prom pełen foteli wymontowanych z samochodów i autobusów.
Otóż, o ile nasz drugi prom (z Pakbeng) miał tylko mięciutkie (czasem nawet za bardzo) autobusowe siedzenia, to pierwszy (Huay Xai – Pakbeng) był urządzony również przy pomocy drewnianych ław. I nie były to wcale siedzenia wydawane ostatnim chętnym, ale zaczynały się w 1/3 promu i mało brakowało, żebyśmy na nich wylądowali. To wcale nie byłoby takie złe, bo były zdecydowanie szersze niż wąskie samochodowe siedziska.
Pierwszy prom był trochę łatwiejszy do zniesienia, bo miał części „dospołeczne” tzn. fragmenty pokładu bez siedzeń, gdzie można było zrobić parę kroków, stanąć, oprzeć się o burtę i popatrzeć na Mekong. Drugi prom był znacznie bardziej klaustrofobiczny. Przypominał autobus – był cały wypełniony siedzeniami, a w dodatku miał podwyższone burty. Z plusów (przynajmniej dla nas) można wspomnieć, że na większej części pokładu miał siedzenia ustawione naprzeciwko siebie ze stołami po środku, więc nie tylko się wszyscy widzieliśmy, ale dodatkowo łatwiej było z odrabianiem pracy domowej przez Maćka czy rysowaniem.
- Maciek i Kalina na pokładzie
- Maciek i Kalina na pokładzie
O Pakbeng nie ma co pisać. Dotarliśmy tam już po zmroku. Miejscowe dzieciaki rozpaliły przy rampie ognisko, żeby cokolwiek było widać (z jakiegoś powodu nikomu się nie chce porządnie oświetlić nabrzeża), naganiacze rozchwytali pasażerów i po chwili było cicho i spokojnie… Nocowaliśmy w zupełnie nijakim hotelu trochę powyżej miasteczka. Zeszliśmy nawet do dół na spacer, przeszliśmy się jedyną ulicą, nie zobaczyliśmy na niej nic ciekawego, zjedliśmy szybko trochę za drogą kolację i wróciliśmy do hostelu, żeby się wyspać.
Drugi dzień na promie był znacznie cichszy niż pierwszy. Wczorajsi imprezowicze chyba leczyli kaca i nie mieli zbyt wielkiej ochoty na zabawę. Za to widoki zrobiły się jeszcze bardziej malownicze. Było zdecydowanie górzyściej niż na początku, na rzece pojawiło się więcej skał i przełomów, z których część wyglądała ja wystające zęby smoka.
Luang Prabang
Do Luang Prabang dopłynęliśmy jeszcze przed zmrokiem. Kiedyś promy przybijały podobno do nabrzeża przy samym Starym Mieście. Teraz ląduje się znacznie dalej – kilka kilometrów na północ od miasta. I to nie przy głównej drodze, a prawie kilometr od niej. Na pierwszy rzut oka jedynym wyjściem są więc taksiarze z portu.
Tak też myśleli prawie wszyscy pasażerowie. Grzecznie ustawili się w kolejce do bardzo oficjalnie wyglądających tuktuków kasujących za przejazd do miasta zdecydowanie więcej niż chcieliśmy zapłacić (20 000 kipów, czyli 2,5 USD za osobę). Minęliśmy oburzonych kierowców wykrzykujących coś o dużych odległościach i braku innych opcji transportowych i już po paru minutach marszu cena spadła o ponad połowę.
I tak okazało się, że nie jesteśmy tacy twardzi. Kiedy się targowaliśmy na poboczu drogi, minął nas piechur o wyraźnie wschodnio-europejskich rysach. Dogoniliśmy go już w taksówce kilkaset metrów dalej przy głównej drodze. W internecie znaleźliśmy informację, że za podwózkę na skuterze z głównej drogi płaci się 2-3 tysiące kipów i pewnie tyle zapłacił nasz etnicznie znajomo wyglądający nieznajomy, który potem w pewnym momencie śmignął obok naszej taksówki.
Sorry, the comment form is closed at this time.
Magda
Dla mnie dodatkowe utrudnienie w opiece nad dziećmi i zajmowanie im czasu byłoby moje "uwielbienie" do wszystkiego co pływa. Na samym myśl mój błędnik wariuje 🙂 Bardzo bujało? Super podróż! A dzieciakom bardzo wychodzi to udawanie grzecznych – chyba już wprawione 😉
osiemstop
Dzięki za miły komentarz:)
Nie bujało bardzo, prawie wcale. A Maciek pięć sekund po zrobieniu tego zdjęcia zacisnął Kalinie nelsona na szyi i sprowadził ją do parteru:)
osiemstop
PS. Jeszcze a propos grzecznych dzieci – polecam uwadze szczegół z przedostatniego zdjęcia. I podpowiem: to nie my przymocowaliśmy córkę do promu, żeby nie wypadła, to braciszek tak o nią dba:)