
Macie takie rzeczy, bez których nie ruszacie w drogę? Ja zawsze mam ze sobą scyzoryk, Kindle’a i… telefon. Zaczęłam podróżować jeszcze przed rewolucją cyfrową i przeszłam chyba jej wszystkie etapy – od podróży zupełnie pozbawionych technologii, poprzez dźwięk modemu łączącego się z siecią w kawiarenkach internetowych i bibliotekach, po zachłyśnięcie się technologiami a potem bunt i próbę ich odrzucenia. Skończyło się akceptacją faktu, że telefon w podróży to bardzo ważne narzędzie. Wyobrażacie sobie jeszcze życie bez połączonego z internetem smartfona?
O TYM PRZECZYTASZ W TYM WPISIE
Trzy etapy cyfrowej rewolucji w podróżowaniu
Pierwsza połowa lat 90-tych. Obóz wędrowny, gdzieś w Beskidach. Trasa ustalona wcześniej z mapą w ręku na miejscu czasem gdzieś się nam gubi i noc zastaje nas w lesie – to nic, rano, w świetle dnia, znowu wrócimy na szlak. Noclegów w schroniskach po drodze nie rezerwujemy, jak nie będzie miejsc, to prześpimy się pod namiotem. Przez trzy tygodnie rodzice nie mają ode mnie żadnego znaku życia – kartka wysłana po drodze dociera już po moim powrocie. Prognozę pogody na następny dzień przewidujemy patrząc wieczorem w niebo. 15 sierpnia zaskakuje nas jak co roku zamkniętymi sklepikami – jakoś nikomu nie przyszło do głowy zerkać do kalendarza. Świat płynie sobie gdzieś obok, nas nie dotyczy. Pojedyncze, niewyraźne zdjęcia z tego okresu krążą gdzieś wśród znajomych.
Początek XXI wieku. Planujemy wyjazd na Bliski Wschód. Godzinami ślęczymy nad mapą i przewodnikiem, wprawdzie internet wynaleziono już kilka lat temu, ale o blogach podróżniczych jeszcze nikt nie słyszał. Gdy w końcu przychodzi czas wyjazdu, umawiamy się ze znajomymi na konkretny dzień w Stambule, w jednym z opisanych w przewodniku hosteli – oni jadą z Polski, my lecimy z Anglii do Wenecji, skąd łapiemy prom, a potem przez Grecję jedziemy stopem.
Oczywiście po drodze mamy różne przygody, od spóźnienia na samolot, przez zalotnych gruzińskich gastarbeiterów, po trzęsienie ziemi, które złapało nas o poranku w polu rzepaku, gdzie spaliśmy pod gołym niebem. Docieramy na miejsce z jedno- czy dwudniowym opóźnieniem. Na szczęście jakoś się znajdujemy i ruszamy razem na południe. W Syrii i Jordanii gdzieniegdzie da się znaleźć kawiarenki internetowe, jednak internet w nich działa tak powoli, że nie zawsze w ciągu opłaconych 30 minut dajemy radę napisać wiadomość do rodziców. Aparat fotograficzny, pożyczony wcześniej kumplowi, okazuje się mieć rozwaloną klapkę od baterii. Taśma izolacyjna nie pomaga, niedomknięta szpara prześwietla kliszę. Na sześć osób zdjęcia robi tylko nasz kolega Krzysiek. O naszym nocowaniu na placu zabaw w Wenecji możemy więc tylko opowiadać. Dowodów zdjęciowych brak.
Rok 2013. Jesteśmy w Stanach. Mamy amerykańską kartę SIM i smartfona kupionego w Walmarcie, żeby na pewno miał właściwe częstotliwości, ale jeździmy po takich bezdrożach, że internet jest rzadkością. Mimo to, gdy tylko znajdziemy się w zasięgu sieci, odzywamy się do rodziny, wrzucamy coś na fejsa i insta. A dodatkowo jeśli mamy gotowy wpis na bloga to klikamy „publikuj”. Jeździmy z nawigacją, po współrzędnych trafiamy na darmowe, legalne noclegi. Korzystamy z apki wyszukującej najtańsze stacje benzynowe w okolicy i najtańsze parkingi. Oszczędzamy dziesiątki, jeśli nie setki dolarów. Zdjęć na telefonie mamy sporo, choć nie aż tyle co na aparacie. Wieczorami kładziemy telefon na dachu przyczepy i planujemy dalszą trasę, szukamy noclegów, korespondujemy z ludźmi, którzy nas ugoszczą, piszemy bloga, maile, sprawdzamy co tam panie w polityce.
Bloga w podróży piszemy na 10-calowym netbooku, wtedy niezwykle popularnym Asusie Eee PC w jakiejś bardzo podstawowej konfiguracji, który dostaliśmy na jednym z zawodowych szkoleń. Przed wyjazdem prawie go nie używamy. Okazuje się, że bateria wcale nie trzyma bardzo długo, a w czasie podróży z przyczepą i spania na dziko na przykład w górach, laptopa możemy ładować tylko podczas jazdy samochodem, albo kawy w przydrożnym barze. W dodatku sam system operacyjny i zainstalowany MS Office wystarczą, by sprzęt poczuł się przeciążony. Pod koniec wyjazdu każdy nowy post na bloga to doświadczenie pełne frustracji. Postanawiamy, że następnym razem rozsądniej dobierzemy sprzęt na wyjazd. Z jakiegoś powodu sprzedaż netbooków już od kilku lat leci na łeb na szyję i teraz 10-calówki kurzą się w sklepach, gdzieś w bocznym zakątku działu z laptopami.
Technologia w podróży – wsparcie, ale nie smycz
Rok 2018. Wykasowałam apkę fejsbuka z telefonu. Nie dlatego, że przestałam jej używać, po prostu chcę tam zaglądać rzadziej, a nie za każdym razem, kiedy mam wolne 2 minuty. W podróży już nie sprawdzam maila na każdym postoju, prasówkę robię sobie najwyżej raz na kilka dni, nie liczę lajków pod kolejnymi postami na prywatnym fejsie, ani nie wdaję się w bezsensowne dyskusje, choć oczywiście ośmiostopowego profilu nie zaniedbuję, staram się nie zapominać o instagramie, bo wiem, że czasem tam zaglądacie. Najpierw jednak chcę obejrzeć to co widzę własnymi oczami, a dopiero potem przez ekran telefonu. Mimo to nie wyobrażam już sobie naszych podróży bez smarftona w kieszeni.
Dla nas, nielubiących planować nic z góry, smartfon i lekki laptop są niezbędne do lepienia trasy na bieżąco. Oczywiście mamy jakiś tam zarys w głowie, przed wyjazdem czytamy blogi, zaglądamy na pinteresta, fejsa i instagram, ale końcowy efekt powstaje już na miejscu, z jedno-, dwu-, czasem kilkudniowym wyprzedzeniem. Wisimy wieczorem na laptopie albo w ciągu dnia, na telefonie, gdzieś w kawiarence nad filiżanką aromatycznej kawy albo orzeźwiającym koktajlem owocowym.
Papierowe mapy i przewodniki poszły w niepamięć. Strasznie mi ich szkoda, bo zawsze byłam wielką fanką, ale każdy, kto podróżował przez kilka tygodni czy miesięcy z plecakiem wie, jak wielką różnicę robi każdy kilogram zostawiony w domu. Teraz, stety-niestety, nie wyobrażam sobie podróży bez nawigacji. W Wietnamie mapy google prowadziły nas po dróżkach między polami, w Sajgonie ratowaliśmy się Uberem. W Kalabrii za to jedna z darmowych nawigacji dostarczała nam dodatkowych emocji co jakiś czas próbując nas wpuścić na ulice o 20% nachyleniach. Smartfon z nielimitowanym internetem z kupionej za niewielkie pieniądze na lotnisku karty GSM pomaga też wysiąść na właściwym przystanku gdy jedziemy w obcym miejscu autobusem i sprawdzać taksówkarzy, czy przypadkiem nie jadą okrężną drogą.
Uwielbiam odpalać TripAdvisora, gdy zgłodniejemy w trasie. Bez niego nigdy nie trafilibyśmy choćby do tej świetnej restauracji gdzieś na pograniczu austriacko-węgierskim. W miastach z kolei wolę zapytać o rekomendację na fejsie znajomych i Was, zdarza nam się też zaufać naszej intuicji i pójść w miejsce, które przyciągnęło naszą uwagę w trakcie zwiedzania – nie chcemy być wyłącznie niewolnikami cudzych recenzji. Oczywiście jako wyznawcy freestyle’owego szwendania się po nowych miejscach staramy się nie chodzić non-stop z mapami Google’a w ręku, a jedynie sprawdzamy punkty, o które chcemy zahaczyć i w którym kierunku warto się poszwendać. Dodatkową wartością są też niespodziewane spotkania, jak ostatnio w Gdańsku, gdy jak tylko zdążyłam wrzucić do sieci zdjęcie Muzeum II Wojny Światowej, natychmiast odezwała się dawno nie widziana, mieszkająca na codzień w innej części Europy znajoma. Plany na wieczór same się wyklarowały.
Smartfon w podróży ratuje życie (prawie dosłownie)
Gdybyśmy mieli smartfona na Dominikanie może nie wpakowalibyśmy się w huragan Sandy (a może byśmy się wpakowali, w końcu dopiero po tej przygodzie zaczęliśmy sprawdzać alerty pogodowe), a gdy jechaliśmy na londyńskie lotnisko, żeby dolecieć do Wenecji, może byśmy nie spóźnili się na samolot, bo brytyjskie jakdojade uświadomiłoby nam, że linia metra, którą planowaliśmy pojechać, w niedzielę jeździ dopiero od godz. 9 rano. Bez niego w życiu nie dojechalibyśmy do naszej miejscówki w Kalabrii – niby nasz gospodarz przesłał nam mapkę, ale i tak skończyło się na telefonicznych rozmówkach polsko/hiszpańsko/angielsko – włoskich, bez których błąkalibyśmy się po okolicy jeszcze długo. A kwestie językowe? Google translator pomagał nam i we Włoszech, i w Wietnamie, i w wielu innych miejscach. Jasne, pewnie poradzilibyśmy sobie bez niego, ale o ileż łatwiej zapytać o drogę mając pod ręką tłumacza!
Dzieciaki też lubią smartfona, choć raczej nie pozwalamy im grać w gry. Słuchają na nim audiobooków. Czasem zabieramy też tablet, głównie jeśli wiemy, że spędzimy w samochodzie wiele godzin i jesteśmy skłonni poluzować naszą restrykcyjną politykę ograniczania gier i kreskówek. W końcu wszystko jest dla ludzi, byle z umiarem. Nie przekonaliśmy się natomiast do tableta jako narzędzia pracy czy planowania. Zresztą w ogóle się do niego nie przekonywaliśmy. Wygraliśmy sprzęt w konkursie fotograficznym i już z nami został.
Czy smartfona dobieraliśmy pod kątem podróży? Nie do końca. Nasze sprzęty mają już parę lat, i kiedy je kupowaliśmy to zupełnie nie braliśmy pod uwagę „kwestii podróżniczych”. Do tych pewnie zaliczylibyśmy długość pracy na baterii, solidną obudowę i dobry aparat. A tak kupiliśmy sprzęt, który polecało parę znajomych osób i akurat był na jakiejś dobrej promocji.
Laptop w podróży. Jak wybrać i na co zwrócić uwagę?
Gdy jedziemy na dłużej zwykle mamy ze sobą też laptopa – żeby planować na cztery ręce, pisać na bieżąco, a wieczorem, gdy dzieciaki już śpią a plany na kolejny dzień są przyklepane, obejrzeć odcinek ulubionego serialu. Jakie dla nas są podstawowe cechy, które musi mieć laptop do podróży? Oto one:
- waga. Czym mniej gramów, tym oczywiście lepiej. Nasz obecny laptop waży trochę więcej niż 1,5 kg. Pewnie dodatkowe 100-200 g spokojnie byśmy udźwignęli, ale teraz poszukując nowego sprzętu, kiedy widzimy 1,8-1,9 kg, to zapala nam się ostrzegawcza lampka. Na szczęście rynek ostatnio bardzo poszedł do przodu. To co kiedyś nazywano ultrabookiem, to teraz normalny mobilny sprzęt, a w okolicach 3000 PLN spokojnie można znaleźć laptopa na podróż o wadze 1,3-1,4 kg.
- rozsądny rozmiar, dzięki czemu łatwo wejdzie do każdego plecaka, a jednocześnie nie będzie takim większym tabletem z klawiaturą. Zdajemy sobie jednak sprawę, że to kwestia bardzo indywidualna. U nas sprawdziły się 14 cale, ale pewnie i 13″ dałoby radę.
- bateria. Kiedy w 2013 roku wybieraliśmy się w podróż po USA każdy sprzęt, który pracował na baterii dłużej niż kilka godzin kosztował worek złotych monet. Teraz 10-godzinny czas pracy można uzyskać na sprzęcie, którego cena tylko trochę przekracza 2000 PLN, a jeśli upolujemy go na promocji albo z kodem rabatowym, to możemy go mieć nawet za mniej.
- aluminiowa obudowa. Tu rynek zmienił się chyba najmocniej w ciągu ostatnich kilku lat. Jeszcze 2-3 lata temu, aluminium leżało tylko na wyższych półkach. Teraz, podobnie jak baterie pozwalające na długotrwałą pracę, to standard.
- polski serwis gwarancyjny. W czasie naszych amerykańskich podróży skusiliśmy się na Sony Vaio. Kupiliśmy go (1) w Oregonie (zero podatków), (2) w firmowym outlecie Sony, (3) na promocji. Wydawało nam się, że ustrzeliliśmy hat-tricka. Półtora roku później wybraliśmy się z nim do Tajlandii, Laosu i Kambodży. Azjatycka wilgoć, kurz i jazda różnymi środkami transportu rozprawiły się z nim bez litości. Skończyło się serwisowaniem w Polsce i wymianą zawiasów oraz ramki od matrycy. Kosztowało to mniej niż się spodziewaliśmy (Polak potrafi), ale i tak znacznie milej byłoby naprawić zepsutego laptopa na gwarancji.
- matowa matryca. Jakże ważny czynnik w laptopie, który nagle znikł pod wpływem mody i równie nagle powrócił. Kilka lat temu większość niedrogich laptopów miało tylko błyszczące matryce. Błysk w plastiku to był pomysł producentów na złapanie klienta. A matowa matryca to wbrew pozorom bardzo istotna kwestia w podróży, kiedy nierzadko pracujemy w miejscach, gdzie można oślepnąć od świateł. Na szczęście teraz w każdej półce cenowej można dostać laptopa, w którym nie trzeba się przeglądać.
- podświetlana klawiatura. Sądziliśmy, że to będzie absolutna rewelacja i ogromne ułatwienie w podróży, ale okazało się, że przydaje się niezbyt często. Czasem zdarza się nam nawet wyłączyć tę funkcję, żeby zyskać tych kilka symbolicznych minut na baterii. Według nas warto wziąć tę funkcję pod uwagę, ale nie warto stawiać jej na szczycie hierarchii.
- konfiguracja sprzętowa. To chyba wbrew pozorom najmniej istotna kwestia w laptopie do podróży. Laptop na wyjazdach jest nam potrzebny głównie do pracy, bo rozrywkę zapewnia otaczający, realny swiat. Za to ostatnio, ale to z powodów niepodróżniczych, pokochaliśmy dyski SSD i nie wyobrażamy sobie powrotu do wolnych HDD. A pojemność? Z każdego wyjazdu przywozimy kilkadziesiąt giga zdjęć, ale jako że mamy porządek na naszym kompie to nawet na jego małym, 128-gigowym dysku mieścimy cały zdjęciowy backup. 64-gigowej karty SD w aparacie nie udało nam się zapełnić nawet podczas 2-miesięcznego wyjazdu.
Nasz obecny laptop do podróży to Acer Swift 3. Kupiliśmy go po wypisaniu sobie wszystkich powyższych punktów i wizycie w stacjonarnym sklepie, by sprawdzić, jak nam „leży” pod palcami (bardzo ważny etap zakupu). Wiedzieliśmy po przeczytaniu negatywnych recenzji, że ludzie zwracają uwagę na słabą matrycę, ale to akurat nie było dla nas priorytetem. Do minusów, których nie przewidzieliśmy możemy zaliczyć słaby dźwięk (jednak czasem jakiś serial w podróży oglądamy) oraz delikatną powłokę matrycy, która szybko zarysowała się w kilku miejscach pewnie od jakichś małych kamyczków, o które w podróży nietrudno.
Technologia w podróży. Jak łapać dobre okazje na sprzęt i nie przepłacić?
Jak kupić laptopa, smarftona czy inną elektronikę i nie przepłacić? My podchodzimy do sprawy metodycznie. Tu nie ma miejsca na żadne impulsywne zakupy, tak kupujemy tylko bilety lotnicze:) Najpierw zastanawiamy się, co byśmy chcieli. Potem sprawdzamy stan konta i redukujemy wynik naszych rozważań do „czego naprawdę potrzebujemy”. Potem porównujemy urządzenia, zasięgamy opinii znajomych, czytamy recenzje (głównie te negatywne, pozytywne łatwo kupić), zaglądamy na blogi.
W końcu, gdy podejmiemy już decyzję, przychodzi moment kluczowy, czyli jak upolować wybrany model za najniższą cenę. Jak już pisaliśmy powyżej ze względów serwisowych, ale też podatkowo-celnych nie wychodzimy poza Polskę. Pracę nad najniższą ceną zazwyczaj zaczynamy od porównywarek. Z dwóch najpopularniejszych, czyli ceneo.pl i skapiec.pl raczej wybieramy tą pierwszą. Druga, jeśli chodzi o wygląd i przyjazność użytkownikowi mamy wrażenie, że utknęła w poprzedniej dekadzie. Jeśli nam się nie spieszy, to uzbrajamy się w cierpliwość i polujemy na promocje! Dobrą okazją są oczywiście cykliczne wyprzedaże, takie jak jak Czarny Piątek vel. Black Friday, Cyber Monday, który się chyba jeszcze nie dorobił powszechnie uznanego spolszczenia, czy wreszcie okres poświątecznego czyszczenia magazynów.
Mamy też kilka ulubionych sklepów internetowych (na przykład NEONET – zerknijcie koniecznie na ich aktualne promocje na elektronikę!), na których wiemy, że możemy polegać. Przeglądamy też sieć w poszukiwaniu kuponów i kodów rabatowych. Przed zakupem upewniamy się jeszcze, czy sklepowi nie zależy na zbudowaniu bazy klientów i na przykład nie jest skłonny obniżyć nam ceny za zapisanie się do newslettera – z tego można ugrać nawet 50 zł! A potem klikamy „kup”:)
Nie wymieniamy smartfonów ani laptopów co roku na „lepszy model”. Zgodnie z filozofią less waste, której ostatnio coraz więszymi jesteśmy wyznawcami, eksploatujemy nasze urządzenia tak długo jak tylko się da. Czas życia sprzętu to u nas ostatnio średnio 5-6 lat. Jeśli coś niepokojącego dzieje się wcześniej, to ratujemy go naprawami i częściami zamiennymi, albo najlepszym lekiem na całe zło, czyli taśmą izolacyjną (tak nasz laptop dotrwał do końca azjatyckiej podróży i tak też Pawła smartfon trzyma się od roku przy życiu). Za to wraz ze starzeniem się sprzętu musieliśmy pogodzić się z tym, że nasz podróżniczy bagaż przyrósł o jeszcze jeden technologiczny gadżet – power bank. To na szczęście też już całkiem niedrogi sprzęt, a potrafi naprawdę uratować życie w podróży.
Co jeszcze oprócz laptopa i smartfona bierzemy ze sobą na dłuższe wyjazdy? Oczywiście aparat. Kilka lat temu kupiliśmy bezlusterkowca z wymienną optyką – nadal sobie obiecuję, że przysiądę do nauki fotografii tak, by w pełni korzystać z jego możliwości. Miałam kilka zrywów, ale ciągle jest daleko od ideału. Natomiast na krótsze, nie-blogowe wyjazdy (bo i takie nam się zdarzają), nie zabieramy ani laptopa ani aparatu. Telefon wystarcza nam w zupełności – zastępuje mapę, przewodnik i aparat. Od maila, mediów społecznościowych i wiadomości odcinamy się wtedy z przyjemnością.
A Wy, gdy wyjeżdżacie, wolicie odciąć się od świata czy technologia stała się już nieodłączną częścią Waszych podróży? Bez czego nie ruszacie się z domu? I jak udaje się Wam łapać dobre okazje na sprzęt i nie przepłacić?
Wpis powstał we współpracy z firmą Savings United, lidera na rynku wśród firm promujących smart shopping z wykorzystaniem kuponów oraz kodów rabatowych.
Sorry, the comment form is closed at this time.
miśka
Fajny fragment poświęcony laptopowi. Wiele osób kupuje laptopa do domu i te modele zupełnie nie sprawdzają się w trenie.
osiemstop
Zgadza się! Staraliśmy się dobrać taki, na którym będzie się wygodnie pracowało, ale jednocześnie będzie trwały i nie rozpadnie się w podróży (niestety przy poprzednim laptopie jeszcze o tym nie myśleliśmy, więc przez ostatnie lata mogę Sony Vaio trzymało się na taśmę izolacyjną;)