
Nasze pierwsze dni w drodze nie obfitowały w piękne miejsca, rajskie plaże i zapierające dech w piersiach zabytki. Przeciwnie, po plaży pełnej śmieci w Ho Tram kolejne dni zdawały się utwierdzać nas w przekonaniu, że przyjazd do Wietnamu był błędem. A potem przyszedł czas na Mui Ne, a właściwie to lokalną imprezową riwierę, czyli Ham Tien.
Trasa tego odcinka podróży po Wietnamie:
Brak atrakcji, wszechobecny syf, wiecznie pochmurne niebo, wiatr i chłód – cały ten pakiet boleśnie kontrastował z naszymi wspomnieniami z poprzedniej wizyty w Azji Południowo-Wschodniej, a dokładniej w Tajlandii, Laosie i Kambodży. Ho Tram pozostawiło wprawdzie miłe kulinarne wspomnienie w postaci restauracji My Le, ale już o bardzo nieszczególnej plaży woleliśmy zapomnieć. Na pocieszenie, na drodze z Ho Tram na północ opatrzność postawiła nam gorące źródła w Binh Chau.
Z basenami i dziećmi bywa tak, że czas płynie tam jakby szybciej. A jak jeszcze woda w jednym z tych basenów ma temperaturę ciepło-wannową, to może się okazać, że krótki przystanek przeciągnie się niezauważenie do kilku długich godzin. I stało się. Wpadliśmy w dziurę czasową. Gdy w końcu z żalem porzuciliśmy rozkoszne 37 stopni C (zapominając w międzyczasie na szczęście, ile nas to kosztowało), było już zdecydowanie później niż miało być. Właściwie to została nam ledwie godzina do zmroku. Zerknęliśmy więc na naszego niezawodnego przewodnika po Wietnamie, czyli bloga Vietnam Coracle, którego autor przemierzył wielokrotnie również nadmorską trasę na północ i niecałą godzinę od nas dostrzegliśmy kilka kempingów w La Gi. Noc w namiocie w Wietnamie? Spaliśmy już pod namiotem w Tajlandii, więc właściwie czemu nie!
Ruszylibyśmy z piskiem opon, gdyby nasze stare opony w naszych starych skuterach umiały piskać i po paru kilometrach wjechaliśmy na ekspresówkę QL55. To nie jest przyjemna trasa dla rodziny na skuterach. QL55 na tym fragmencie to ulicówka ze straganami i małymi sklepikami z obu stron, z wąskimi i często niewidocznymi dróżkami dojazdowymi, z których w każdym momencie może wyskoczyć ktoś na skuterze, rowerze, czymkolwiek i zacząć jechać pod prąd. Do tego trafiliśmy na spory popołudniowy ruch, kiedy wszyscy spieszą się, żeby zdążyć przed zmrokiem, bo wiadomo, że potem to na drogach zostają autobusy, ciężarówki i samobójcy.
Żeby było jeszcze lepiej, to wpadliśmy na drogówkę. Na Vietnam Coracle wyczytaliśmy, że patrole lubią stać na tym wzgórzu, co potwierdzamy, bo minęliśmy ją z sercem w przełyku. Na szczęście właśnie kończyli zajmować się jakąś ciężarówką. Przez ułamek sekundy spojrzeliśmy sobie nawet w oczy, ale było już za późno, żeby mogli na nas zamachać. Kolejne wirtualne 200.000 VND (32 PLN) zaoszczędzone. Łapówkę zapłaci dzisiaj ktoś inny.
Przez nasz króciutki, cztery-lub-coś-około-godzinny przystanek przy gorących źródłach w Binh Chau, tego dnia przejechaliśmy ledwie 50 kilometrów. Na skuterach spędziliśmy niecałe dwie godziny. A mimo to w okolice La Gi dotarliśmy już po zmroku. Tam, trochę błądząc, zamiast w Coco Beach Resort czy innym luksusowym campingu wylądowaliśmy na końcu drogi na plaży w Cam Binh.
O TYM PRZECZYTASZ W TYM WPISIE
Cam Binh – lokalny wywczas niedaleko La Gi
Cam Binh to trochę czystsza i tańsza wersja Ho Tram. I o ile w Ho Tram widok zachodniego turysty nie budzi żadnego zdziwienia, tak Cam Binh jest nastawiona chyba wyłącznie na wietnamskiego gościa, który o tej porze roku w środku tygodnia nie zagląda tu często. W poniedziałkowy styczniowy wieczór wyglądaliśmy więc trochę jak kosmici. Na szczęście jeszcze zanim dojechaliśmy nad samo morze wiedzieliśmy, że cokolwiek się stanie, bez problemu znajdziemy nocleg. Przy głównej drodze prowadzącej do Cam Binh rozlokowało się bowiem nie mniej niż pięć moteli w standardzie od „nie wiadomo czy to nieskończona budowa garażu czy motel” do „takie tu kolory, że pewnie spytają się na ile godzin”.
Na końcu drogi zastaliśmy za to… szlaban i znudzonych strażników. Na „hello” i zadane na migi pytanie, czy możemy przejechać nie odpowiedzieli, więc ominęliśmy szlaban bokiem i ruszyliśmy w stronę zabudowań. Te okazały się kilkoma mniej lub bardziej rozpadającymi się hangarami i budynkami z jedną czynną pseudo-restauracją, w której głowa pękała od głośnej muzyki, a przy jedynym stoliku siedziało kilku mocno pijanych Wietnamczyków. Jak w końcu ktoś się nami zainteresował, to okazało się, że menu nie ma, nikt nie mówi po angielsku i nasza obecność nikogo szczególnie nie uszczęśliwia.
Przez chwilę wahaliśmy się, czy po zmroku szukać kempingu, czy nie ryzykować i zatrzymać się w jednym z mijanych po drodze moteli. Wybraliśmy tę drugą opcję i zapukaliśmy do pierwszego z brzegu nijakiego hoteliku. Słysząc cenę 200.000 VND, czyli dokładnie tyle, ile nie zapłaciliśmy policji, zgodziliśmy się bez większego targowania. Gorzej było z prowiantem, bo Cam Binh nie spodziewając się zagubionych turystów zamknęło wszystkie swoje, nieliczne zresztą, jadłodajnie.
Ruszyliśmy więc na skuterach w stronę La Gi, licząc, że na pewno coś znajdziemy. I znaleźliśmy… ponad 5 kilometrów dalej na przedmieściach miasta. Zatrzymaliśmy się w pierwszym otwartym miejscu, które wyglądało bardziej na knajpę niż otwarty na ulicę salon, choć główną „klientelę” lokalu stanowiły dzieci w piżamach oglądające telewizję. Na szczęście znaleziono dla nas jeszcze kilka ocalonych porcji ryżu z kurczakiem, za które nawet tak bardzo z nas nie zdarto kasy. Tak naprawdę, to my powinniśmy coś zainkasować, bo nasza obecność ściągnęła do baru prawdziwy tłum. Było to trochę zabawne, bo wszyscy udawali, że przyszli pooglądać telewizję i poplotkować, a tak naprawdę nie mogli oderwać oczu od naszych dzieciaków. Przywykliśmy do bycia atrakcją na azjatyckiej prowincji.
Zaspokoiwszy podstawowe potrzeby wróciliśmy do naszego wakacyjnego resortu w Cam Binh. Chcieliśmy podróżować tak jak miejscowi i zwiedzać te same miejsca, co oni? Chcieliśmy uniknąć tłumów turystów i wyciągania od nas kasy? To mamy za swoje. Ani tłumów, ani wydawania, ani, jak by to rzekł najsłynniejszy obywatel Białegostoku, niczego.
Coco Beach Camp, czyli jak wygląda wietnamski glampling
Następnego dnia plany mieliśmy całkiem ambitne. Całkiem, bo od Mui Ne, gdzie planowaliśmy nasz kolejny nocleg, dzieliło nas tylko/aż 120 kilometrów. Tymczasem zakładaliśmy sobie, że dziennie będziemy przejeżdżać trzydzieści więcej. Uznaliśmy, że damy radę to zrobić na skuterze w 3-4 godziny dziennie, plus zwiedzanie, tankowanie i obiad. Na pozór całkiem rozsądnie. Może i tak, ale nie naszym spokojnym tempem, nie z licznymi przystankami na siku, zupę i kawę/soczek/kokosa, i na pewno nie z dwójką dzieci. No dobra, swoje też robiły rozleniwiające miejsca w stylu gorących źródeł, czy glampingów.
No właśnie! Lepiej później niż wcale. Mieliśmy chrapkę na nocleg na luksusowym kempingu, a skończyliśmy na śniadaniu w Coco Beach Camp. Zresztą z tym noclegiem mogłoby być różnie. Cena za osobę w namiocie to 150.000 VND (25 PLN)! Niby śniadanie jest wliczone, ale to niewiele więcej niż pokój z dwoma łóżkami w Cam Binh. Dzieci poniżej 1m wysokości śpią za darmo, te trochę wyższe za połowę ceny, a od 1,3m wysokości już za pełną cenę. Czyli w naszym przypadku namiot kosztowałby 75 PLN, dwa i pół raza więcej niż daliśmy za pokój. No ale z basenem, ładną plażą i barem pod nosem. Tak naprawdę, gdyby było cieplej, to pewnie zostalibyśmy tam dwa dni:) Najtańszy bungalow kosztowałby nas 1.000.000 VND (160 PLN), uwzględniając dopłatę za dzieci.
Coco Beach Camp to podobno typ idealny wietnamskich glampingów, którego sukces zachęcił innych do kopiowania tego rozwiązania. I faktycznie, w kolejnych miejscach czuliśmy się trochę jak w kopiach Coco Beach Camp. No może poza tym, że Coco Beach Camp nie pobiera opłat za wstęp, co robi większość podobnych przybytków. Za to zaskakującą wspólną cechą odwiedzonych przez nas glampingów były… sesje fotograficzne. Czasem ślubne, czasem modowe, ale zawsze trafialiśmy na dużą, profesjonalną ekipę robiącą zdjęcia. Rzadziej widać było gości.
Jak przystało na glamping, ceny w barze w Coco Beach Camp nie są najniższe (mniej więcej 1,5-2 razy wyższe niż ceny nieturystyczne). W dodatku obsługa była wyraźnie znudzona a menu mocno ograniczone. Ale kiedy zobaczyliśmy wygodne siedziska z widokiem na pustą i – w porównaniu do naszych poprzednich doświadczeń – całkiem czystą plażę, nie mogliśmy sobie odmówić. I znów, miał być krótki przystanek, a skończyło się na prawie 2-godzinnym wylegiwaniu się, podjadaniu, wpatrywaniu w morze, spacerze po plaży i podpatrywaniu rybaków.
Ta Cu: wietnamski Świebodzin
Wizyta w Ta Cu miała być krótkim odpoczynkiem od morza. Pomyśleliśmy, że skoro czeka nas jeszcze pewnie z 1000 kilometrów wzdłuż wybrzeża, to jeśli tylko niedaleko jest jakieś ciekawe miejsce do zobaczenia, to warto nadłożyć kilkanaście czy kilkadziesiąt kilometrów i oddalić się na chwilę od wody. A góra Ta Cu wydawało się miejscem idealnym. To właśnie tam, na wysokości ponad 500 m n.p.m. znajduje się największy w Azji Południowo-Wschodniej leżący Budda, mierzący 49 metrów od czubka głowy do stóp. W dodatku na górę można się dostać kolejką.
Jeśli macie dzieci, to wiecie co robią z nimi kolejki linowe. W swoim oddziaływaniu są chyba nawet silniejsze niż słodycze. W przypadku naszych dzieci podejrzewamy, że chodzi nie tyle o widoki i „lot” na ziemią, ale o to, że zwykle alternatywą jest długie podejście pod górę. Niemniej jednak Maciek z Kaliną podskakiwali z podniecenia jak szczeniaki nawet kiedy jechaliśmy jeden króciutki przystanek Polinką, czyli kolejką linową we Wrocławiu.
Mnisi osiedlili się na górze Ta Cu w latach 70-tych XIX wieku. Zbudowali najpierw dolną pagodę Linh Son Truong Tho, a jakiś czas potem dobudowali jeszcze wyższą – Long Doan. Główna atrakcja kompleksu – leżący Budda, to dzieło znacznie młodsze. Ustawił, a właściwie położył go niejaki Truong Dinh Tri pod koniec lat 50-tych zeszłego wieku. Dla towarzystwa między pagodami a ogromną rzeźbą powstały jeszcze trzy, znacznie mniejsze (7-metrowe) stojące posągi Buddy. Zresztą, ze względu na bliskość turystycznego zagłębia w Mui Ne, i tak teraz na zbyt wiele samotności wielki Budda nie mógłby liczyć.
Jakie wrażenie robi sam kompleks? Budda, nomen omen, ogromne. Majestatyczny, biały posąg leży w otoczeniu gęstej zieleni, otulony dodatkowo śpiewem dzikich ptaków. Po kompleksie biega też sporo małp, ale podchodzą do ludzi raczej na ścieżkach, trzymając dystans od rzeźby. Posąg mieliśmy prawie wyłącznie dla siebie. Kiedy do niego doszliśmy, minęliśmy się z parą turystów, dopiero schodząc spotkaliśmy kolejnych.
Ogromne wrażenie będzie też pewnie robić dolna pagoda, kiedy wreszcie… skończą ją budować. Na początku 2018 roku trwały tam w najlepsze roboty. Beton lał się strumieniami, w wielu miejscach wyłaziły zbrojenia. Ponieważ budowa była praktycznie niezabezpieczona, można było zajrzeć do środka i zobaczyć, że mnisi będą medytować w luksusach. Na podłogach leżały już przykurzone marmury, kolumny czekały na malowane zdobienia, zwiezione posągi chowały się jeszcze pod folią. Nigdzie za to nie było widać samych mnichów. Może tych jeszcze nie przywieziono, by się za bardzo nie zakurzyli.
Jak przystało na betonowe wietnamskie atrakcje, nie mogło też zabraknąć nijakiej, turystycznej restauracji i kilku stoisk z pamiątkami. Te atakują przy stacji kolejki linowej. Minęliśmy je szybkim krokiem i wróciliśmy do skuterów zaparkowanych u podnóża góry.
Z La Gi do Mui Ne. Jeśli nie Ta Cu, to co?
Ta Cu i ogromny Budda to nie jedyna opcja na przystanek w drodze do Mui Ne lub wycieczkę z tej znanej, turystycznej miejscowości. Inną opcją jest położona po drugiej stronie góry na małej wysepce ledwie 300 metrów od lądu latarnia morska Ke Ga. Gdybyśmy teraz mieli jeszcze raz wybierać, czy okrążać Ta Cu od strony lądu, czy też pozostać przy samym wybrzeżu i zamiast wjeżdżać kolejką na górę popłynąć na wysepkę, zdecydowanie wybralibyśmy to drugie.
Oczywiście w przypadku całodziennej wycieczki z Mui Ne nic nie stoi na przeszkodzie, by zaliczyć obie atrakcje. Dojazd taksówką/skuterem z Mui Ne nie powinien zająć więcej niż 2 godziny, do tego 2-3 godziny na zwiedzanie latarni morskiej, kolejna godzina na przejazd na Ta Cu, tam znów 2-3 godziny i maksymalnie 2 godziny na powrót. Cała pętla bardzo spokojnym tempem (jazdy i zwiedzania) nie powinna zająć więcej niż 8-10 godzin. Pamiętajcie jednak, że okolice Mui Ne są bardzo lubiane przez wietnamską drogówkę i na trasie takiej pętli macie prawie 100-procentową pewność, że zobaczycie gdzieś przy poboczu radosnych panów całych na biało. Co wtedy robić? Jeśli nie zaglądaliście do naszego poradnika, jak przeżyć podróż skuterem po Wietnamie, to koniecznie nadróbcie zaległości!
Latarnia w Ke Ga została zbudowana przez Francuzów w 1899 roku. To najstarsza latarnia morska w tym rejonie Azji. Światło wysokiej na 30 metrów budowli miało zasięg 22 mil morskich. Ma bardzo prostą, klasyczną formę, ale na tle dramatycznych skał tego fragmentu wybrzeża dodaje jej to jeszcze więcej powagi i dostojności. Wycieczka na wysepkę łódką z przystani przy targu rybnym w Ke Ga to koszt 50.000 VND (8 PLN) za osobę w obie strony, choć z porad internetowych można też wyczytać, że za mniej przewożą czasem lokalni rybacy. Do latarni można też podobno dojść w czasie odpływu, ale chodzenie z dziećmi na wyspy i po skałach, kiedy cofnie się morze nie brzmi dla nas jakoś bardzo zachęcająco, więc nie polecamy tego rozwiązania.
Wysepka z latarnią morską jest mała i jej zwiedzenie zajmuje mniej niż godzinę. Za wejście na teren latarni morskiej trzeba dodatkowo zapłacić (oficjalnie 5.000 VND, ale zdarza się, że obcokrajowcy słyszą 20.000 VND). Niestety sam budynek został zamknięty jakiś czas temu i nie wiadomo, kiedy zostanie na nowo otwarty. Pozostają więc zdjęcia z zewnątrz. Te, podobnie jak ujęcia latarni z plaży czy skał po drugiej stronie wody mają bardzo dużo uroku, zdecydowanie więcej niż zdjęcia widoków z Ta Cu…
Patrząc po opiniach w internecie, Ka Ge ze względu na bliskie położenie Mui Ne złapało już niestety turystycznego wirusa. I nie chodzi tutaj o wszechobecne śmieci. To naciąganie, a nawet podkradanie turystów. Stąd liczne opinie o pompowaniu cen przeprawy do Ka Ge, liczeniu razy 4 za wejście na teren latarni, czy też doniesienia o kradzieży paliwa z zaparkowanych skuterów. Ale, jak radzą wszyscy w Wietnamie, zawsze należy parkować skutery na strzeżonych parkingach, nawet w z pozoru tak niewinnych miejscach jak Ka Ge.
Półwysep wydaje się być dobrym celem wycieczki z Mui Ne, czy miejscem na przystanek w podróży skuterem wzdłuż wybrzeża. Widoki ze skutera są przepiękne (jeśli akurat w zasięgu wzroku nie ma zbyt wielu śmieci): dramatyczne krajobrazy, wydmowe piaski i trochę zieleni. Po drodze biedne wsie i pączkująca miejscami turystyczna infrastruktura w postaci chociażby glampingów czy luksusowych resortów. Na szczęście w tym rejonie jest jeszcze dość spokojnie i nie przypomina on ani trochę nieodległego Ham Tien czy Mui Ne.
Ham Tien, czyli co my tu właściwie robimy
Podróż z Ta Cu do Ham Tien i Mui Ne zaczęliśmy od falstartu. W jednym z naszych skuterów mieliśmy zepsuty wskaźnik paliwa. Już wyjeżdżając spod góry wiedzieliśmy, że jedziemy na oparach paliwa. Trafiliśmy jednak w rejon, gdzie po prostu nie było żadnej czynnej stacji benzynowej. Oczywiście w Wietnamie to nie jest wielki problem, bo w każdej wiosce jest mała stacyjka w postaci beczki i pompki. My jednak uznaliśmy, że doczekamy do prawdziwej stacji i nagle, po środku pól, jeden ze skuterów nam zgasł. Na szczęście udało nam się na drugim skuterze znaleźć 10 kilometrów dalej stację, ale na jazdę w tą i z powrotem, odpinanie bagaży i tankowanie straciliśmy ponad godzinę. Nie było szansy dotrzeć do Mui Ne przed zmrokiem.
Już w lekkiej szarówce przecięliśmy Phu Thuy, całkiem spore, ale dość nijakie i zupełnie nieturystyczne miasto. Trudno byłoby mu zresztą konkurować z nieodległą mekką (głównie rosyjskich) turystów. Z miasta wyjechaliśmy, kiedy było już zupełnie ciemno, skręciliśmy w nadmorską drogę w stronę Mui Ne i nagle uderzyła w nas feria świateł, klaksonów, kakofonia muzyki z barów. Taksówki stały w korku, a dziurawymi poboczami w świetle reflektorów snuli się lekko podchmieleni panowie i odstawione panie. Tu i ówdzie dało się dostrzec napis cyrylicą, do naszego ucha dobiegały też odgłosy mniej lub bardziej głośnych rozmów w języku wschodniego sąsiada. I tak z turystycznej pustki w Cam Binh wpadliśmy w sam środek Ham Tien – rozrywkowej riwiery Mui Ne.
Od razu wiedzieliśmy, że to nie jest miejsce dla nas. Podobnie jak Koh Chang w Tajlandii. Nie potrafimy się w nich odnaleźć. Jest za głośno, za chaotycznie. Światła niczym w Las Vegas, wokół sami Rosjanie, taksówki rozpychają się na ulicach bardziej niż ciężarówki, łatwiej znaleźć pizzę, hamburgery i bułki (chwała Francuzom!) niż poczciwą zupę. Ba, nawet knajpkę ze schabowymi i barszczem widzieliśmy! Na wąskiej ulicy ściśle zabudowanej barami i hotelami czujemy się jak w więzieniu. Z dziećmi najchętniej ucieklibyśmy na plażę, ale morze zazwyczaj chowa się za pierwszą linią zabudowy jak za murem. Po ciemku trudno nam znaleźć jakąś otwartą ścieżkę nad wodę. O ile w ogóle takowa jest.
Być może Ham Tien nie jest takim złym miejscem. Oferta noclegowa jest szeroka i na pewno każdy znajdzie coś dla siebie (ba, jest nawet trochę kempingów!). Na całej długości wybrzeża stoją resorty i hotele, więc może da się nawet znaleźć kawałek plaży bez śmieci. Pewnie po dwóch czy trzech wieczorach można sobie wybrać ulubioną knajpkę i bar (o ile nie ma ich w naszym hotelu). Nam było po prostu duszno. Czuliśmy się osaczeni i przytłoczeni nadmiarem wszystkiego i wszystkich.
Bardzo chcieliśmy znaleźć nocleg w pierwszej linii zabudowy i zejść jeszcze wieczorem na spacer nad morzem, ale okazało się, że w żadnym z trzech miejsc, do których zapukaliśmy nie zanocujemy za mniej niż 100 PLN, a to znacznie przekraczało nasz budżet. Co oczywiście nie znaczy, że takich miejsc w Ham Tien nie ma. Są, tylko warto jest sobie znaleźć odpowiednio wcześniej np. na Bookingu, wrzucić w nawigację i podjechać na gotowe. Preferowany przez nas typ wyboru noclegu – dojeżdżamy w hotelowe zagłębie i targujemy się o cenę – niestety w Ham Tien nie działa. Hotele zazwyczaj są drogie, recepcje schowane głęboko w środku ośrodków, często trudno na pierwszy rzut oka rozróżnić tanie miejsce od takiego, które celuje w kilka gwiazdek.
I tak skończyliśmy po „lądowej” stronie ulicy w Blue Sky Guest House (obecnie Golden Sand Hotel), płacąc za 3-osobowy pokój 350.000 VND (57 PLN). Hotel był w miarę przyjemny, aczkolwiek okazało się, że za oknem trwa właśnie budowa. Panowie i panie (bo tych całkiem sporo widać na wietnamskich budowach) na szczęście skończyli pracę przed godz. 22. Zaczęli za to od samego rana, co nie było takie złe, bo zmusili nas do wczesnej pobudki i wreszcie wyruszyliśmy w trasę jak rozsądni podróżnicy, a nie ostatnie leniuchy.
Umęczeni atmosferą Ham Tien oraz marudzeniem naszych dzieci, które nie przekonały się tak jak my do zupnych wietnamskich przysmaków daliśmy się namówić na kolację i śniadanie w pobliskim, nieco przydrogim ale smacznym i sympatycznym Phat Hamburgers. Podróżowanie z dziećmi, które potrafią czytać i dostrzec słowo „hamburger” ma też swoje minusy… Warto jednak pamiętać, że Mui Ne to dość spory ośrodek rybacki, więc jeśli to wasz główny cel podróży nad morze w Wietnamie, koniecznie poeksplorujcie rybne/owocowomorskie smaki.
Atrakcje Mui Ne i okolic
Na samo Mui Ne postanowiliśmy nie tracić czasu. W okolicach Ham Tien/Mui Ne jest za to kilka atrakcji, do których ciągną tłumy. Pierwsza to Bajkowy Strumień (Fairy Stream), druga to targ rybny, a dwie ostatnie to wydmy: darmowe Czerwone Wydmy (Red Dunes) oraz położone dalej (ok. 30 km za Mui Ne) i przeznaczone raczej dla zmotoryzowanych gości, płatne Białe Wydmy (White Dunes). Zdecydowanie mniej popopularne, ale nadal dostępne są dwa opisane już przez nas wcześniej miejsca, czyli posąg Buddy na Ta Cu oraz latarnia morska Ke Ga.
Od razu trzeba zaznaczyć, że w kategorii rodzinnych atrakcji z dziećmi w wieku przedszkolno-wczesnoszkolnym (czyli z pominięciem barów, klubów, szkół nauki wind-, kite- i innych surfingow) nie ma się spodziewać cudów. W Mui Ne nie chodzi w końcu o zwiedzanie, ale leżenie w hotelu nad basenem. Tak naprawdę, to nie chodzi nawet o plażę. My co prawda przy samym Mui Ne na piaszczysty brzeg nie dotarliśmy, ale z relacji innych wiemy, że plaża wzdłuż Ham Tien jest zaśmiecona i mało popularna. Większość gości czas woli spędzać w swoich ośrodkach i w przybasenowych barach, więc nikomu nie zależy na czystości, więc goście nie wychodzą nad morze, więc… Jakimś wyjściem pozostaje wycieczka za miasto i znalezienie sobie dzikiego skrawka plaży.
Targ Rybny w Mui Ne
Nad morzem zatrzymaliśmy się dopiero przy targu rybnym w Mui Ne. I to nawet nie dla samego targu, bo nie chcieliśmy porzucać skuterów z przypiętymi bagażami, brodzić po kostki w śmieciach i jeszcze słuchać od dzieci „jak tu śmierdzi”. Zatrzymaliśmy się dla widoku. Nie wiem, czy gdziekolwiek potem w Wietnamie widzieliśmy tak niesamowity rybacki krajobraz.
W innych osadach zazwyczaj cumują małe łódki, wyglądające z daleka jak małe miseczki puszczone na wodę. W Mui Ne tymczasem stacjonuje cała ogromna flota. To setki mniejszych i większych drewnianych łodzi i kutrów, które wyglądają jakby szykowały się na wojnę. Uszami wyobraźni można usłyszeć podnoszące ducha pieśni. Oczami wyobraźni można zobaczyć majtków szorujących pokłady i polerujących działa, admirałów zagrzewających do walki i wskazujących potęgę flotylli. Te rzeczywiste oczy warto skierować tak, by wyciąć pierwszy, niezbyt estetyczny i czysty plan. Tło będzie warte wycieczki. Tym, którym nie dzieci nie marudzą tak bardzo na słowo ryba, oczywiście polecamy zejście na targ. Znamy takich, co tam byli, jedli, przeżyli, a nawet sobie chwalą.
Bajkowy Strumień (Fairy Stream – Suoi Tien)
Jeszcze w Ham Tien, sporo przed Mui Ne i targiem rybnym czeka na nas najpopularniejsza (w końcu najbliższa) lokalna atrakcja, czyli Bajkowy Strumień, zwany też Strumieniem Wróżek (Fairy Stream – Suoi Tien). Nie sposób go przegapić – wystarczy jechać w stronę Mui Ne i kiedy spory tłum nagle zrobi się nieznośny i jeszcze wyrośnie kilka dziwnie zaparkowanych autokarów, to na pewno będzie to. A jeśli przyjedziecie na skuterach, to możecie być pewni, że jak tylko zwolnicie, to dopadną was naganiacze, by zająć się waszymi żelaznymi rumakami. My nasze skutery zaparkowaliśmy dokładnie TUTAJ, płacąc 10.000 VND (1,6 PLN) za sztukę (przepłaciliśmy, standardowa stawka wynosi 5.000 za sztukę).
Strumień był całkiem przyjemnym zaskoczeniem. Nie mieliśmy wobec niego większych nadziei. Wiedzieliśmy już, że Mui Ne nie jest dla nas, a tu dodatkowo dostawaliśmy jak w soczewce skupioną jego klientelę. I początkowo rzeczywiście nie było najlepiej. Ogromny tłum, parę straganów, trochę natrętów (uwaga, zejście nie jest płatne, więc jeśli ktokolwiek będzie wam cichał wcisnąć „bilet”, to będzie was naciągał), potem mały strumyczek, który na początku przypominał nam dziecięce spacery strugą na wsi. Oczywiście z pominięciem tłumu turystów mówiących dziesiątkami języków.
Czym jest Bajkowy/Wróżkowy Strumień? To tak naprawdę wąwóz o ognistopomarańczowych ścianach wyrzeźbiony przez niewielką rzeczkę. Z jednej strony woda podcina i rzeźbi skały tworząc bajkowe kształty i mieszając kolory, z drugiej często aż przytulamy się do zielonej ściany bujnej roślinności, która opanowała starorzecze. Całą drogę idzie się po kostki w wodzie, chwilami nawet po kolana, dno zwykle jest mięciutkie i piaszczyste, choć jest kilka kawałków z ostrymi kamieniami, więc jeśli macie crocsy albo klapki to weźcie je koniecznie – na bosaka się da, ale chwilami jest niezbyt przyjemnie.
Początkowo jest tłoczno, ale potem tłum rozlewa się na całą długość strumienia (ok. 900 metrów od wejścia przy drodze do małego wodospadu niedaleko obwodnicy). Czasami jest naprawdę wąsko – tak, że trzeba poczekać aż przejdą osoby z naprzeciwka, a czasami dolina rozszerza się do kilkudziesięciu metrów. Gdzieniegdzie pośród zieleni czeka sprzedawca kokosów, albo wita nas menu i schodki prowadzące do restauracji. Takich miejsc nie jest jednak dużo i nie są zbyt nachalne, jakby obawiając się wróżkowej złości. Jest naprawdę ładnie, miło i przyjemnie – chłodna woda obmywa nam stopy, magiczne skały cieszą oczy, a zieleń pozwala odpocząć od piekącego słońca.
Czerwone Wydmy, czyli piaski łatwo dostępne
To kolejna atrakcja, której nie sposób przegapić wyjeżdżając z Mui Ne na północ. Po lewej stronie głównej drogi, tuż za tym jak połączy się z obwodnicą zobaczycie około 50-metrowe wydmy z tłumem ludzi. Możecie też być pewni, że dopadnie do was ekipa, która zaopiekuje się waszymi skuterami (tu już stargowaliśmy do 10.000 VND za dwa) i jeszcze wciśnie wam za kilka dodatkowych tysięcy jabłuszka (albo tekturę) do zjeżdżania. I już możecie ruszać na podbój muineńskiego pogórza!
Czy warto? Jako byli mieszkańcy pustynnego kraju w północnej Afryce, możemy odpowiedzieć, że wydmy jak wydmy. Ale prawda jest taka, że bardzo lubimy sobie usiąść na szczycie piaszczystej góry, a nawet dać się wciągnąć dzieciakom do zabawy w turlane wyścigi na dół. Wydmy w Mui Ne niestety nie mają wartości dodanej w postaci pięknych widoków. Ot, widać inne wydmy, albo niezbyt urodziwie przedmieścia miasteczka. Nie zrażajcie się za to tłumami. Jak zwykle w takich przydrożnych atrakcjach, po przejściu przez zbity tłum okazuje się, że kilkadziesią metrów dalej zostało już ledwie kilka osób na horyzoncie. A jeszcze po kilkuset metrach możecie mieć swój prywatny piaszczysty szczyt.
Czy warto brać podkładki do zjeżdżania? My sobie z nimi poradziliśmy średnio. Może to kwestia słabej techniki, może dużych punktów ciężkości:) ale zazwyczaj po paru metrach zakopywaliśmy się w piasku. No ale zawsze jest na czym usiąść, a wydatek niewielki. Warto tylko o nich pamiętać, żeby się nie okazało w czasie powrotu, że któreś zapominalskie i obrażalskie dziecko zostawiło swoje piaskowe sanki za siódmą górą…
Białe Wydmy, policyjna trauma i ryk silników
Czerwone Wydmy zaspokoiły nasz głód piaszczystych szczytów, ale skoro jadąc na północ i tak mijaliśmy polecane Białe Wydmy, to czemu by do nich nie zajechać? Sądziliśmy też, że oddalone od Mui Ne o 30 kilometrów będą przez to bardziej dzikie i spokojne. Duży błąd to za mało powiedziane. Był to klasyczny wielbłąd.
Białe Wydmy to bowiem centrum rozjeżdżania piasku quadami i samochodami terenowymi. Rozlokowalo się tam „centrum sportów ekstremalnych” i wycie motorowych silników słychać już od szlabanu. W dodatku przy centrum powitał nas strażnik żądając opłaty za wstęp (15.000 VND od dorosłego, połowę tego od dziecka), a gdy powiedzieliśmy, że jednak nie skorzystamy, zaczął nas dość nieuprzejmie wypraszać, co jeszcze bardziej popsuło cały obraz tego miejsca. A szkoda, bo na pewno ma ono dużo naturalnego uroku. Tuż obok wydmy jest zbiornik wodny, daleko w tle rośnie las, miejscami można się poczuć jak na Saharze, a niedaleko dalej jak na Pustyni Błędowskiej.
Białe Wydmy mają jeszcze jeden ogromny minus, mianowicie na trasie prowadzącej z Mui Ne jest chyba ulubiona miejscówka wietnamskiej drogówki (niedaleko stacji benzynowej, mniej więcej TUTAJ). Co więcej, powszechnie znana jest bezczelność lokalnych patroli. O ile krajowym standardem jest łapówka w wysokości 200.000 VND (za brak wietnamskiego prawa jazdy), tak tutaj żąda się od turystów 2.000.000 VND (325 PLN)! Znaleźliśmy w sieci historię kogoś, któ zamiast łapówki pokazał międzynarodowe prawo jazdy i to wystarczyło, ale podejrzewamy, że przynajmniej w tym miejscu to wyjątek a nie reguła. Jak to mówią w Wietnamie, „dajcie mi obcokrajowca na skuterze, a paragraf się sam znajdzie”. Uważajcie też na stacji benzynowej po drodze. Chodzą po internecie opowieści o oszukiwaniu przy tankowaniu. Warto więc pilnować wskazania dystrybutora i najlepiej dać w miarę wyliczoną sumę.
My mieliśmy ogromne szczęście, bo patrolu po drodze nie spotkaliśmy. Może to dlatego, że jechaliśmy późnym popołudniem i policjanci zdążyli już tego dnia odpowiednio dużo zarobić? Za to hałas silników i płatny wstęp zniechęciły nas na tyle, że zawinęliśmy się w dalszą drogą. I tak miało się okazać, że znów przejechaliśmy przez cały dzień ledwie 100 km, a jazdę kończyliśmy po zmroku…
Późny przyjazd na wydmy może być dobrym pomysłem, by uniknąć spotkania z drogówką i ograniczyć choć trochę szok ze spotkania z tłumem i hałasami. Jeszcze lepszym pomysłem, o ile ktoś ma wystarczająco dużo silnej woli, jest wczesna pobudka i przyjazd na wschód słońca. Szanse na drogówkę są wtedy znacznie mniejsze, podobnie jak morze turystów. Cisza, spokój… tylko czy od tego są wakacje, żeby się zrywać skoro świt?:)
Wpis zawiera linki afiliacyjne prowadzące do naszych partnerów, m.in. wyszukiwarek hoteli oraz reklamy. Umieszczamy je, by utrzymać nasz blog.