DSC

Jakieś 150 lat kowboje zapędzali na brzeg stromych i wysokich krawędzi kanionu rzeki Kolorado dzikie konie. Raz pozostawione w zamknięciu konie zdechły z pragnienia patrząc na wijącą się kilkaset metrów niżej rzekę. Od tej legendy swą nazwę wziął Dead Horse Point i otaczający go teraz park stanowy.

Kowboje wybrali to miejsce, bo dojście na mesę miało zaledwie 10 metrów szerokości. Wystarczyło zbudować bramkę, by mieć idealną pułapkę. Na mesę zaganiano dzikie konie, wyłapywano te najbardziej obiecujące, a resztę puszczano wolno. Według legendy raz bramę zostawiono zamkniętą. I od ich tragicznego losu park stanowy nazwano potem Dead Horse Point.

Island in the Sky chyba nie ma swojej legendy, bo nazwa mówi sama za siebie. To najbardziej wysunięta na północ części parku Canyonlands, prawdziwa przygoda na podniebnej mesie, wyniesionej wysoko ponad wijące się się w kanionach rzeki Kolorado i Green. To właśnie tam cały dzień. Ale wpis zaczniemy od krainy martwych koni

Dead Horse Point – park stanowy na chwilkę

Punkt widokowy został nam polecony przez naszą znajomą i zostaliśmy poddani ciężkiej próbie. Po pierwsze na ten park zostawiliśmy sobie zaledwie kilka godzin, młodzież była zmęczona i lekko marudząca, a my też nie tryskaliśmy młodzieńczą energią. Parki Utah braliśmy z marszu już od dwóch tygodni, a już od dłuższego czasu nie jesteśmy w licealnej/harcerskiej formie. Odpadało więc zwiedzanie w biegu.

Island in the Sky

Island in the Sky – część parku narodowego Canyonlands w Utah

Po drugie, „Martwy Koń” to park stanowy. A to oznacza, że musimy za niego płacić. W dodatku Utah ceni swoje parki. Wjazd do Dead Horse Point SP kosztuje 10 USD. Tyle samo, niezależnie od tego czy wjeżdża się na godzinę czy na cały dzień. Tyle samo kosztuje wjazd do parku narodowego Canyonlands. I to raz do całego parku, który w końcy składa się z trzech baaaardzo odległych od siebie części. Płaci się raz, przy pierwszym wjeździe do którejkolwiek z krain, a my i tak tylko pokazujemy kartę America the Beatiful, więc nie płacimy nic. No ale cóż, Martwy Koń wzywa, więc trochę się łamaliśmy, ale uznaliśmy, że poświęcimy dyszkę i pojedziemy.

Najpierw jednak trzeba tam dojechać. Tym razem nie jest tak daleko jak poprzedniego dnia. Do obu parków dojeżdża się, a jakże, piękną drogą 313. A nasz dziki nocleg jest tuż obok początku tej drogi. Jak to w Utah bywa już sama droga jest tak kosmiczna, że co chwila chcemy się zatrzymywać i robić zdjęcia. Ale czas goni, więc wielkie formacje skalne i oszałamiające kolory podziwiamy głównie zza okien samochodu.

Na tej drodze wyjaśniła nam się tajemnica z dnia poprzedniego. Kiedy wracaliśmy z The Needles na mesach widzieliśmy płomienie. Uznaliśmy, że to prawdopodobnie jakieś zbiorniki albo cysterny odbijające się w promieniach zachodzącego słońca. Tymczasem to płomienie to „świeczki”, czyli gaz spalany na miejscu przy wydobyciu ropy naftowej. Kilka mil od granicy parków, stanowego i narodowego, stoją szyby naftowe i panowie oraz panie nafciarze ciągną spod ziemi ile się tylko da. Cóż, od kilku miesięcy żyjemy w drodze i paliwo to nasz główny wydatek. W sercu jesteśmy ekologami i duszą bronimy nietykalności przyrody, ale coraz bardziej puste konto i portfele po cichu im kibicują.

„Świeczki” dodają dodatkowego kolorytu okolicy, którą od wieków przeklinano (stąd te diabły w nazwach), albo otaczano czcią. Teraz po zachodzie słońca tak niesamowicie wyciągającym kolory Utah, gdzieniegdzie widać pod gwiazdami wielkie ogniska. Druga Ziemia Ognista…

Dead Horse Point

Dead Horse Point

Walcząc z aurą na Dead Horse Point

By dojechać do Dead Horse Point trzeba zostać na 313 tuż przed tym jak odbije od niej droga na Island in the Sky. Tak też zrobiliśmy i jak tylko dojechaliśmy na punkt widokowy okazało się, że musimy sprostać wyzwaniu, którego się zupełnie nie spodziewaliśmy, czyli pogodzie. Ostatnie dni były gorące, wręcz upalne. Teraz nagle zrobiło się chłodno i bardzo wietrznie. Ze szlaków (całe osiem mil, jak pozbierać do kupy) zrezygnowaliśmy. Nie tylko przez ziąb. Było już późno, więc dzieciaki smacznie odsypiały wcześniejsze spacery. Na pustym parkingu minęliśmy za to całkiem sporą grupę rowerzystów. Park chwali się swoimi 9 milami pięknej trasy rowerowej. Potwierdziła się jedyna pewna prawda tego wyjazdu – widzisz rowerzystów, spodziewaj się fatalnej pogody i stromych wzniesień.

Punktu widokowego nie mogliśmy oczywiście odpuścić, w końcu zapłaciliśmy! Mimo wizyty w The Needles dzień wcześniej i w Island in the Sky tego samego dnia to miejsce jest warte 10 USD. Niby widać tą samą rzekę Kolorado, a jednak jest zupełnie inaczej. Bardziej schodkowo, bardziej kameralnie, a mesy i klify wydają się być na wyciągnięcie ręki. Tak bardzo nas wchłonął ten widok, że zapomnieliśmy nawet sprawdzić, gdzie właściwie było to miejsce, do którego zaganiano konie. Zresztą, kto wie czy w ogóle było.

Dead Horse Point

Dead Horse Point (chyba po drugiej stronie rzeki)

Punkt widokowy to były prawdziwe zmagania z chłodem i zimnem, a przecież był początek czerwca. Mieliśmy małe deja vu z Libii, kiedy w styczniu wybraliśmy się na Saharę i czekaliśmy na wydmie na zachód słońca w porywistym, zimnym wietrze, a pod koniec jeszcze w deszczu. No właśnie, ale wtedy był styczeń, a teraz było podobnie. Czekaliśmy i czekaliśmy, z nami kilku Amerykanów i wycieczka prawie dwudziestu Kostarykańczyków. W końcu przyszła prawdziwa burza i zaczęło tak wiać i do tego padać, że się poddaliśmy i uciekliśmy do samochodu. Zostawiliśmy tylko reprezentantkę ośmiu stóp do robienia zdjęć i odświeżania znajomości hiszpańskiego.

Dead Horse Point

Samotność podróżnika na Dead Horse Point

Burza zachowała się w miarę ładnie, bo postraszyła wiatrem i lekkim deszczem tuż przed zachodem słońca. Na sam zachód odpuściła. Miło z jej strony. W dodatku pozostawiła po sobie prezent w postaci tęczy. Po paru zdjęciach zapadł zmrok, a my w poczuciu dobrze spędzonego dnia zapakowaliśmy się do samochodu i wróciliśmy już po ciemku do stojącej pośrodku utahańskiej pustki przyczepy.

Dead Horse Point

Dead Horse Point w promieniach zachodzącego słońca

Island in the Sky

Na podniebnej wyspie pogoda była idealna. Ciepło, ale nie upalnie. Mogliśmy więc pochodzić sobie trochę po parku. Jak już pisaliśmy, to najbardziej dostępna i najbardziej popularna część parku narodowego Canyonlands. Jednak w ogóle nie czuć tam tłumów. Czasem można wyczytać, że to dobra rozgrzewka przed Wielkim Kanionem. Na szczęście okazuje się, że nie pod kątem zatłoczenia i nawałnicy ludzi.

Jak przystało na dobrze urządzony park, główną częścią programu Wyspy jest „scenic drive” z punktami widokowymi. Tym razem to 34 mile przyjemnej, podniebnej, samochodowej podróży. Z trasy widokowej odbijają szlaki na krawędzie mesy. My wybraliśmy wszystkie najkrótsze i najprostsze, odpuszczając z tej kategorii tylko prekolumbijski spichlerz, z którego zachowało się kilka cegieł dolepionych do skały (z całym szacunkiem dla materialnych dokonań prekolumbijskich Indian).

Island in the Sky

Island in the Sky

Pierwszym punktem widokowym był dla nas Upheaval Dome. To zagłębienie mające kształt krateru. Jak powstał, nie jest do końca jasne, stąd trudno wprost napisać, że to krater. Jedne teorie wskazują na meteoryt, inne na pochodzenie wulkaniczne. Wygląda faktycznie intrygująco (nawet z satelity) i niełatwo je opisać, szczególnie kiedy post pisze się z opóźnieniem i bez dostępu do internetu. Trudno wtedy o mądre geologiczne uwagi.

Upheaval Dome w Island in the Sky

Upheaval Dome w Island in the Sky

Poszliśmy także obejrzeć Mesa Arch. W tym miejscu widać popularność Wyspy. Łuk jest fantastycznym miejscem do robienia zdjęć szczególnie przy zachodzie słońca. My doszliśmy tam ładnych kilka godzin wcześniej, ale już zaczynało się rezerwowanie najlepszych miejsc. Trudno było więc czasem przeprosić kogoś, żeby trochę się przesunął i pozwolił na chwilę uchwycić łuk w całej okazałości. Maćkowi łuk się bardzo spodobał, podobnie jak eksploracja okolicznych skałek. Przed bardziej odważnymi spacerami powstrzymali nas azjatyccy turyści grzecznie ostrzegając o wężu w krzakach. Z wężami, zwłaszcza od czasu bliskiego spotkanie w The Wave, trzymamy się na dystans.

Island in the Sky

Mesa Arch w Island in the Sky

Podniebna wyspa… pełna muszek

Przeszliśmy się też krótkim szlakiem na krawędź kanionu nad Green River, gdzie mogliśmy wszyscy razem (łącznie z Kaliną) usiąść na płaskiej, wychodzącej nad kanion skale i podziwiać widoki. Odpuściliśmy niestety szlak Grand View, łatwy, 2-milowy spacer krawędzią kanionu. Jest gorąco polecany, więc lepiej się spiąć i przejść ten krótki kawałek. Pokonały nas najbardziej wredne dzieła natury, które nawet Mark Twain wypominał Bogu: muszki.

Nie tylko w Island in the Sky, ale w większości parków wokół Moab są muszki. Wstrętne, agresywne muszki, które doskonale znamy z Polski. Tym bardziej irytujące, że przecież, do jasnej cholery, jesteśmy na czymś na kształt pustyni kilka kilometrów nad poziomem morza! A te nie dość, że są, to jeszcze potrafią się wcisnąć wszędzie z uszami i nosem na czele, skutecznie odbierając radość ze spacerowania wśród niesamowitych formacji skalnych. W dodatku prawie w ogóle nie przejmują się różnymi anty-robalowymi środkami, które stosowaliśmy. Pewnie nawet napalm by ich nie ruszył. Zupełnie nie spodziewaliśmy się, że po zielonym w sumie Capitol Reef, gdzie było przyjemnie i cudownie, tu, na wyniesionych, suchych skałach, będą nas atakować roje krwiożerczych owadów. Momentami było więc cudnie jak na Mazurach.

W poszukiwaniu uranu

Z punktów widokowych na Wyspie i w Martwym Koniu widać kilkaset metrów w dole drogi. Część to pozostałość po uranowym boomie. W latach 50-tych firmy poszukujące i wydobywające uran mocno lobbowały za ułatwieniami dla nich i poszukiwały uranu w rejonie. Poszukiwania udało się ograniczyć i tereny parków obronić, ale ślady pozostały do dzisiaj. Jeśli chodzi o chronienie parków to wszędzie podkreśla się też wymiar mikro. Dbamy nie tylko o widoki na horyzoncie (złe, niedobre firmy uranowe), ale także o glebę. Przy wjeździe do Canyonlands otrzymuje się więc ulotkę tłumaczącą ważną rolę mikroorganizmów w tworzeniu „soil crust”, czyli powłoki na glebie przypominającej panierkę. Taka powłoka jest bardzo dobrym środkiem ochronnym na erozję gleby.

DSC01832Chodząc po parku śmialiśmy się, że gdyby nie erozja to teraz nie mielibyśmy co oglądać… A jeżdżąc po trasach widokowych i spacerując niektórymi szlakami nietrudno było zauważyć, że jeszcze lepiej od „soil crust” przed erozją chroni asfalt. Tak czy inaczej zdeptanie takiej powłoki czy rozjechanie jej ciężkim sprzętem do wydobycia uranu to ślad na lata. Nawet zniszczona butem turysty odbudowuje się dekadami. Warto więc zostać na wytyczonych szlakach.

Drogi kilkaset metrów poniżej to nie tylko ślady zapalczywości firm wydobywczych. To też szlak dla prawdziwych twardzieli. Około 100 mil tras w wielkim kanionie, tym bardziej pociągających, że w tym właściwym Wielkim Kanionie jeździć nie można. Trzeba jednak dobrze przemyśleć, czy chce się tam zjechać swoim samochodem, bo w przypadku awarii holowanie może zrujnować portfel. My z naszą dużą miłością do wodza Grand Cherokee, ale przy zerowym do niego zaufaniu, nawet nie rozważaliśmy takiej opcji.

Island in the Sky

Widok z Island in the Sky

Canyonlands i Dead Horse Point żegnaliśmy z żalem. O ile szlaki, którymi się w nich przeszliśmy, nie zapisały się nam szczególnie w pamięci, to widoki na obie rzeki i ich dzieło wyżłobione przez millenia zostaną z nami na zawsze. Następnego dnia czekały już na nas Arches – łuki, które były dziełem trochę innych sił niż te rzeczne. Wizytą w Łuczniku żegnaliśmy okolice Moab (serdeczne pozdrowienia dla Radomia).