
To było jeszcze w Kalifornii. Wiedząc, że chcemy dotrzeć do Seattle, spojrzeliśmy na mapę i zobaczyliśmy Oregon. No cóż, chyba nie damy rady go ominąć – pomyśleliśmy i zaczęliśmy przeglądać przewodnik, żeby zobaczyć co tam w ogóle jest. Bo, musimy się przyznać, o Oregonie nie wiedzieliśmy kompletnie nic.
To była miłość od pierwszego wejrzenia. O tym, jak zakochaliśmy się w wybrzeżu Oregonu, już pisaliśmy. Sądziliśmy, że potem będzie jak to z takimi związkami bywa. Motyle w brzuchu przestaną łopotać skrzydełkami, przyjdzie nuda i lekkie zniecierpliwienie. W końcu ile można jechać przez zielone lasy, po mostach, będących architektonicznymi perełkami, z widokiem na ocean albo rzekę. Baliśmy się, że zamiast skupiać się na pięknie przyrody, smaku kawy i dobrych serów, otwartości ludzi po kilku tygodniach będziemy myśleć tylko o zimnie, wietrze i miejscami widocznej biedzie, bo Oregon do najbogatszych stanów nie należy.
No ale cóż, wybrzeże zaliczyliśmy całe, więc wracając ze Seattle chcieliśmy już tylko wpaść na chwilę do Portland, zrobić pętelkę wokół Mt. Hood oglądając po drodze przełom rzeki Kolumbii i całą serię wodospadów. Poleciło nam je po drodze tyle osób, że grzechem byłoby ich nie zobaczyć. Na koniec chcieliśmy wskoczyć na międzystanówkę i raz dwa dojechać do Idaho.
O bogowie nieświadomych podróżników, jakże się myliliśmy! Najlepszym dowodem na uroki północnego i wschodniego Oregonu niech będzie to, że umówiliśmy się ze znajomymi z Idaho, że wpadniemy do nich w piątek, może w sobotę. Koniec końców dojechaliśmy we wtorek, a i tak wyjeżdżaliśmy z poczuciem, że robimy to zdecydowanie za wcześnie. Jeszcze tu wrócimy!
Przełom rzeki Kolumbii
Z Portland wyjechaliśmy na wschód wzdłuż przepięknej rzeki Kolumbia. To na niej jest granica między Oregonem a stanem Waszyngton. Już sama międzystanówka w pełni zasługuje na miano trasy widokowej, a to dopiero początek! Ponieważ to miał być nasz rozbrat z cywilizacją na kilka dni skorzystaliśmy jeszcze z faktu zerowego podatku i skoczyliśmy na szybkie zakupy do miejscowego (a dokładniej w Troutdale) outletu. Cóż, w podróży dzieci szybko rosną, a w same widoki je nie ubierzemy.
Jadąc na wschód z Portland właśnie w Troutdale (i jakże wygodnie przy samym outlecie) najlepiej porzucić międzystanówkę i wjechać na starą autostradę wzdłuż rzeki Kolumbia, czyli „30”. Idzie ona czasem kilkaset stóp powyżej nowej trasy, czasem prawie tuż obok, a czasem jest po prostu przez nią wchłonięta. Ale widoków i atrakcji ma naprawdę na co najmniej cały dzień. My oczywiście po kilku godzinach w outlecie całego dnia nie mieliśmy. Ale jeszcze liczyliśmy, że damy radę.
Międzystanowa „84” i jej starszy odpowiednik, czyli „30” idą śladem dawnych traktów. Tędy przeszła ekspedycja Lewisa i Clarka na początku XIX wieku, tędy sunęły dziesiątki tysięcy oregońskich osadników (choć nie aż tylu poszukiwaczy złota, bo falę Gorączki Złota sprytnym marketingiem przejęło Seattle). Większość głównych tras wiedzie więc szlakami wyznaczonymi mniej więcej 150 lat temu. A na niegościnne tereny środkowego Oregonu i północnego Idaho dalej prawie nikt się nie zapuszcza.
Wodospady przełomu rzeki Kolumbii zwiedza się zazwyczaj podczas wycieczki na Mt. Hood – tzw. Pętli góry Hood (Mt. Hood Loop). My pętlę zrobiliśmy oddzielnie – bez przyczepy, a wodospady zwiedzaliśmy już z przyczepą jadąc w stronę Idaho. Da się, aczkolwiek wzniesienia na trasie są całkiem strome i nie zawsze można znaleźć miejsce do zaparkowania z przyczepą przy samych wodospadach. Gdzieniegdzie bardziej to przypomina Polskę z parkowaniem na dziko na poboczach niż super-zorganizowane Stany.
Z pierwszym przystankiem na trasie było łatwo. No może poza zapamiętaniem nazwy, bo pierwszy punkt widokowy zwie się „Portland Women’s Forum State Scenic Viewpoint”. Nie wiemy jak jest mniej oficjalnie, może „Women’s Viewpoint” albo „niesamowite widoki na przełom rzeki Kolumbia z całkiem wysoka”. Nie będziemy zbyt kombinować i po prostu damy się wypowiedzieć zdjęciu:

Portland Women’s Forum State Scenic Viewpoint. Czyli patrzymy z Oregonu na Waszyngton przez rzekę Kolumbia
Dalej niestety mieliśmy pecha. Zarówno jak robiliśmy pętle wokół góry Hood, jadąc nową międzystanówką na dole, jak i teraz, kiedy staliśmy na fantastycznym punkcie widokowym nasz wzrok przykuwała niezwykle malowniczo położona budowla na krawędzi urwiska. To Vista House, jedno z bardziej znanych miejsc na trasie nad przełomem rzeki Kolumbii (na zdjęciu powyżej widać fragment jej tarasu po prawej stronie). Bardzo chcieliśmy tam pojechać. Niestety, trafiliśmy na remont „30”. Akurat zamknęli ją na cały tydzień razem z Vista House. No cóż, następnym razem. Pozostało więc wrócić na międzystanówkę i na starą trasę odbić dopiero przy wodospadach.
Północny Oregon i jego wodospady
Tak też zrobiliśmy. Z nie do końca jasnych dla nas przyczyn (zamroczenie fenomenalnymi widokami, przekonanie, że nie da się dojechać z przyczepą?) ominęliśmy trzy wodospady: Latourell, Shepperd’s Dell oraz Bridal Veil. Nie róbcie tak. Jeśli są chociaż w części tak niesamowite jak kolejne, stracicie naprawdę sporo. Pierwszym wodospadem, przy którym się zatrzymaliśmy, był Wahkeena. To dobry, rozgrzewkowy wodospad przed niesamowitymi Multonomah. Wahkeena nie wygląda z dołu porywająco. Ale po kilkuset metrach niezbyt męczącego podejścia chodnikiem można wejść na mostek i poczuć na sobie chłodną aurę wodospadu. Wahkeena ma też ten plus, że ten wodposad dzieli od parkingu mały spacerek, a wielu zwiedzającym się nie chce i decydują się tylko na sławniejsze Multonomah. Jest więc w miarę pusto.
Za to Multonomah to już typowa turystyczna fabryka. Duży parking, restauracja, sklepik z pamiątkami. Ale to nic, bo wodospady (górny i dolny) są po prostu powalające. Kamienny, prawie stuletni most, zielone otoczenie i 620 stóp (ponad 300 metrów) wody. To zdecydowanie obowiązkowy punkt w Oregonie i wypada nam tylko podziękować tym kilku osobom, które nam go gorąco polecały.
Cascade Locks i Most Bogów
Ponieważ robiło się późno, szybko zjechaliśmy do farmy rybnej przy tamie Bonneville. Chcieliśmy tam zobaczyć kolejną po Seattle drabinę dla łososi. To jednak nie był nasz dzień. Okazało się, że drabinę można oglądać (jeśli dobrze pamiętamy) tylko do godz. 17, a my byliśmy kilkanaście minut za późno. Daliśmy więc Maćkowi pokarmić przez chwilę ryby – jak to w takich miejscach bywa, ryby karmią turyści, garść karmy kosztuje 25 centów.
Kolejnym przystankiem było miasteczko Cascade Locks, czyli „Śluzy na Kaskadach”. Śluzy były częścią projektu regulowania rzeki Kolumbii, realizowanym pod koniec XIX wieku. Jak to często w Stanach bywa, zanim budowla się zestarzała, to już okazał się niepotrzebna. Ledwie 40 lat później zbudowano tamę w Bonneville wraz z nowymi śluzami, przez co stare straciły swoją funkcję.
Cascade Locks jest więc teraz znane głównie z tego, że stąd wyrusza zabytkowy parowiec. My zjechaliśmy tam nie dla parowca, ale by mieć lepszy widok na Most Bogów, czyli Bridge of the Gods przecinający rzekę Kolumbię i łączący Oregon z Waszyngtonem. Nie pojechaliśmy nim nawet nie tyle dlatego, że jest płatny (całe 1,5 USD), ale dlatego, że było już późno, a widoki z dołu w pełni nam wystarczyły.
Maciek patrzył się w drugą stronę i wypatrzył plac zabaw w związku z czym kolejną godzinę spędziliśmy na huśtawkach i zjeżdżalniach. Na szczęście pojawiła się koleżanka z rodziną i zabawa była całkiem udana. Park w Cascade Locks z widokiem na most to zresztą idealna miejscówka, żeby trochę odetchnąć od napiętego harmonogramu zwiedzania. Zatrzymaliśmy się jeszcze w jednej z restauracji na lokalne piwo i w zapadającym zmroku ruszyliśmy międzystanówką do oddalonego o kilkadziesiąt mil darmowego noclegu zarządzanego przez Korpus Inżynierów, a położonego przy jednej z tam.
Przez cały czas jechaliśmy otoczeni gęstą zielenią – gleby wulkaniczne i spływająca z gór woda robią swoje. Już po zmroku zatrzymaliśmy się nad samą rzeką. Sporo RV, trochę namiotów, co biedniejsi (jak się potem okazało Indianie z okolic Yakimy w Waszyngtonie) śpiący w swoich samochodach. Głośno, bo tuż obok nie tylko autostrada, ale i całkiem ruchliwa trasa kolejowa. Gdy obudziliśmy się rano, okazało się, że przez ostatnie 20 mil, które przejechaliśmy już po ciemku, krajobrazy zmieniły się diametralnie – zieleń zniknęła i zrobiło się piaszczysto, wręcz pustynnie. Poczuliśmy się prawie jak w Arizonie. Jako że Oregon nie przestawał nas zaskakiwać, to czekała nas jeszcze atrakcja, która kto wie, czy nie dorównuje Wielkiemu Kanionowi. Ale o tym już opowiemy w kolejnym wpisie o niezwykłych atrakcjach Oregonu.
Sorry, the comment form is closed at this time.
Alice. / ZakatkiMarzen.pl
Czasem tak jest, że nastawiasz się inaczej, a okazuje się, że dane miejsce jest piękne. 🙂 Wodospady – niesamowite, mam nadzieję, że uda mi się tam kiedyś być! 🙂
osiemstop
Mamy nadzieję, że pożary nie zniszczą wszystkiego do gołej ziemi i że będzie jeszcze po co jechać…
Anonimowy
Pieknie to wszystko wyglada! Wodospady sa przepiekne. Musze sie tam kiedys wybrac! 🙂
Piotrek
Te wodospady są niesamowite!!! A most zdecydowanie dodaje im uroku. Pozdrowienia!