
Ostatni dzień w Yellowstone postawiliśmy Eddiego na parkingu i po dniu intensywnego zwiedzania zebraliśmy się koło 19 (planowaliśmy wyruszyć ze dwie godziny wcześniej, ale nasi wierni czytelnicy wiedzą jak to jest z naszym opuszczaniem interesujących miejsc). No ale wyruszyliśmy. Jako że ostatnie dni nie uświadczyliśmy ani odrobiny internetu nasz plan był następujący: wyjedziemy z parku i kilkadziesiąt mil dalej na pewno znajdzie się jakiś zasięg. A na freecampsites.net będzie jakiś darmowy nocleg w okolicach pierwszego większego miasta na naszej trasie, czyli Cody.
Jadąc „20” na wschód, dziękowaliśmy Bogu, że nie przyszło nam do głowy dostać się tą drogą do Yellowstone – czekałoby nas około 50 kilometrów stromego podjazdu pod górę, tak tylko z niepokojem niuchaliśmy czy aby hamulcom nic nie dolega, większą część zjazdu pokonując na drugim biegu. Wyjechaliśmy z wysokości 2598 m n.p.m. (Przełęcz Sylvan na terenie Yellowstone) i po tych mniej więcej 50 kilometrach dojechaliśmy na wysokość 1745 metrów. Nie wygląda to dramatycznie, ale miejscami spadki są dużo większe niż trudne dla naszego jeepa 10%.
Droga w parku jest niezwykle malownicza. Potem zapewne też, ale tego możemy się tylko domyślać, bo dopadł nas zmrok, niemniej jednak co nieco widzieliśmy: wokół nas rozpętała się iście apokaliptyczna burza. Bez grzmotów, bez deszczu, błyskawice oświetlały krajobraz z każdej strony, pokazując groźne zarysy gór. Zjawisko było tak odrealnione, że gdy dojechaliśmy do tamy przy zbiorniku Buffalo Bill i wjechaliśmy do długiego tunelu wykutego w górze oboje poczuliśmy się jakbyśmy jechali do wnętrza ziemi albo prosto do piekieł… To wrażenie zostało nawet przez chwilę po wyjeździe tunelu, bo nadal nad okolicą szalały niesamowite błyskawice.
Przejechaliśmy jakieś 50 mil zostawiając burzę z tyłu, gdy dojechaliśmy do parkingu z informacją turystyczną (informującą gównie o występujących licznie w okolicy grzechotnikach), toaletami i stołami piknikowymi. Stała wprawdzie tabliczka „No overnight camping”, ale przecież camping i parking to nie to samo, nie? Zresztą była prawie północ, wiatr urywał głowy a na parkingu stała już jakaś klasa C. Ustawiliśmy się obok, ustawiliśmy budzik na 7 rano i poszliśmy spać z nadzieją, że nikt w nocy do nas nie zapuka. Byśmy czuli się bardziej swobodnie jeszcze po nas, już po północy zajechały na parking dwa tiry i ich kierowcy też poszli spać. Przynajmniej nie będziemy sami płacić mandatu.
Zatrzymaliśmy się na kawę i internet w McDonaldzie (nic innego nie znaleźliśmy…) w miejscowości Thermopolis. Przez chwilę mieliśmy nadzieję, że uda nam się sprzedać przyczepę, bo ktoś był nią mocno zainteresowany, ale niestety rozbiło się o pieniądze. Kusiło też by zostać w mieście kilka godzin i popluskać się w miejscowych gorących źródłach, ale kolejny nocleg znaleźliśmy dość daleko i znowu byłoby trudno do niego dojechać. Ruszyliśmy dalej „20”, która za Thermopolis prowadzi w kanionie wyrzeźbionym przez rzekę Bighorn.
Potem zrobiło się trochę bardziej monotonnie – trawiaste wzgórza ciągnące się po horyzont, na których jedynym urozmaiceniem były krowy, owce lub instalacje naftowe. zdecydowanie wolimy instalacje naftowe i to nie kwestia sentymentu, a bardziej prostego faktu, że krowiaste okolice Wyoming nie pachną najlepiej. To w końcu chyba najbardziej kowbojski stan, taki przynajmniej ma pomysł na turystyczny marketing. Chociażby okolice Cody, gdzie Buffalo Bill miał swoje ranczo z ponad 1000 sztuk bydła i dalej zarabiał na turystach spragnionych kowbojskich wrażeń. Nas jednak to w ogóle nie ciągnęło. Dlatego przez środkowe Wyoming przemknęliśmy tak szybko, na ile pozwolił nam wódz Grand Cherokee.
Jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy…i w końcu koło godz. 19 dojechaliśmy do Devil’s Tower, położonej zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od granicy Wyoming z Południową Dakotą. Mieliśmy rzucić nań tylko okiem, cyknąć fotkę i jechać dalej, ale miejsce znane z „Bliskich spotkań trzeciego stopnia” tak nas zauroczyło, że postanowiliśmy zatrzymać się tam na noc, zwłaszcza że widoków na żaden darmowy kemping nie mieliśmy, a ten w parku pod Diabelską Wieżą okazał się najtańszy.