O TYM PRZECZYTASZ W TYM WPISIE
Tydzień na parafii w San Jose
Jakiś czas temu dostaliśmy maila od jednego z czytelników bloga. Pokorespondowaliśmy sobie chwilę i okazało się, że mieszka pod San Francisco. A tak się złożyło, że niedługo się tam wybieraliśmy i nie za bardzo mieliśmy pomysł gdzie się zatrzymać. Wykorzystaliśmy zatem świeżo nabytą asertywność i zapytaliśmy naszego nowego znajomego, czy nie ma może ogródka, podjazdu albo chociaż kawałka ulicy pod domem.
Okazało się, że nie, ale był na tyle miły, że obiecał popytać tu i tam. I w ten sposób naszą bazą wypadową do San Francisco został parking pod polskim kościołem w San Jose (raz jeszcze dziękujemy Piotrkowi i Ani za pomysł i wszelką pomoc oraz księdzu Andrzejowi za gościnę). Przyczepa zmieściła się na jednym miejscu parkingowym (ciągle nie możemy się zdecydować, czy mamy taką małą przyczepę, czy w USA są takie porządne miejsca parkingowe), sprzęty elektroniczne ładowaliśmy w toalecie, meksykańską kuchnię mieliśmy tuż za rogiem
Kościół, jak przystało na polską parafię, jest w meksykańskiej dzielnicy. W przeciwieństwie jednak do polskiego „Sałtu” w Chicago, gdzie meksykańska fala wchłonęła dawne polskie dzielnice, w San Jose chodziło po prostu o cenę działki. Na „meksykowie” było najtaniej. Nam to nie przeszkadzało. Bywało głośno wieczorami, rankami za płotem piały koguty, na okolicznych parkingach ustawiały się budki z tacos za dolara. Podobno czasem bywa niespokojnie, ale nam się mieszkało jak u Pana Boga za piecem. Niedługo z okolicy ma się zrobić religijne zagłębie, bo tuż obok powstaje centrum kultury hinduskiej. Ciekawe co wybiorą Latynosi… Będzie tłoczno, ale też po amerykańsku multi-kulti.
Na parkingu polskiej parafii spędziliśmy równiutki tydzień, choć San Francisco ma do zaoferowania tyle, że i miesiąc by nie starczył. Poniżej pokrótce o tym, co udało nam się przez ten czas zobaczyć.
Golden Gate Bridge, czyli bardziej symbolicznie zacząć się nie da
Z bliska Golden Gate Bridge to bardziej Siena Palona Bridge (Paweł w tym momencie chciałby gorąco podziękować Tytusowi, Romkowi i A’tomkowi za poszerzenie jego palety barw). Często skąpany w mgle, nam się ukazał w całej okazałości. Z bliska obejrzeliśmy go od północnej strony, gdzie jest duży parking i punkt widokowy. To nie jest jednak najlepsze miejsce do podziwiania mostu. Lepsze jest za nim, po lewej stronie na wzgórzu. Nawet jak się o nim wcześniej nie wie (tak jak my), to łatwo się domyślić jego istnienia po widocznych na wzgórzu parkingach.
Jeśli chodzi o spacer po moście, to nie byliśmy na tyle twardzi, żeby zrobić rundkę w obie strony (mniej więcej 2 mile w jedną stronę), przeszliśmy tylko kawałek tuż za pierwszy od północnej strony pylon. Głośno, wieje, dziesiątki rowerzystów, także miejscowych przejmujących się pieszymi tak jak warszawsko-prascy rowerzyści na drodze rowerowej na moście Gdańskim. Maćkowi się bardzo podobało, ale może to wpływ wielu spacerów do przedszkola po wspomnianym wyżej moście. Warto jednak zrobić krótki spacer, żeby „dotknąć” mostu i spojrzeć z niego na Frisco. No i, jak wspomnieliśmy, wypatrzeć fantastyczne miejsca widokowe.
By do nich dotrzeć, trzeba podjechać kawałek 101 za parkingiem, zjechać pierwszym zjazdem, przejechać pod trasą, a potem piąć się w górę. Dalej co kilkaset metrów są parkingi z punktami widokowymi. Pierwsze można sobie darować, bo najlepszy widok jest z tych ostatnich, zarówno na miasto, jak i most. Przy najwyższym parkingu jest też nigdy nie skończony fort z miejscem na działa i punkty obrony przeciwlotniczej dla San Francisco. Amerykanie nie zdążyli go ukończyć, bo narzucili takie tempo wyścigu zbrojeń, że jak zaczynali budować umocnienia to obie strony miały już technologie pozbawiające ich znaczenia. Ale to standard, który zaobserwowaliśmy nie tylko w San Francisco. W Pensacoli przy kilku samolotach był dopisek, że w momencie wejścia do produkcji były już przestarzałe. Produkować jednak trzeba było. Budżety zatwierdzone, fabryki zakontraktowane, lokalni wyborcy, ekhm, robotnicy czekają w gotowości.
Jeszcze mała uwaga techniczna. Przejazd na północ jest darmowy, ale wracając na południe trzeba już zapłacić. Jako że omijanie naokoło mija się z celem, chodzi o ograniczenie korków. Warto jednak o tym pamiętać, jeśli planujecie potem dalej wycieczkę na północ samochodem. O ile jest to sam samochód, bez przyczepy. Nie byliśmy na tyle szaleni, żeby wjeżdżać do San Francisco z przyczepą. Korki, serpentyny, przewyższenia. Tydzień jazdy samym jeepem nam wystarczył.
Chinatown w San Francisco
Największe zdziwienie w Chinatown wywołał fakt, że tam żyją… Chińczycy! Kto by się spodziewał…. My raczej spodziewaliśmy się turystów i emerytów robiących zdjęcia, a nie żywej dzielnicy etnicznej z napisami prawie wyłącznie po chińsku, suszącym się praniem zajmującym całe fasady budynków, chińską kuchnią.
W Chinatown byliśmy najbliżej mandatu podczas całej naszej amerykańskiej podróży. Właściwie to nawet go dostaliśmy, tylko skutecznie udało się nam odwołać. Miejsca na ulicy szukaliśmy przez ponad pół godziny. Jak już znaleźliśmy, to po wrzucenia dwóch ćwierćdolarówek okazało się, że parkometr jest zepsuty. Zgłosiliśmy i poinformowano nas, że możemy zostać, dostać mandat i odwołać się powołując się na numer zgłoszenia. Tak zrobiliśmy. Pisząc tego posta jeszcze nie wiedzieliśmy, że nasze odwołanie zostało uwzględnione i mandat cofnięty. Ale przy drugiej redakcji bloga możemy to śmiało napisać!
W Chinatown nie mogło zabraknąć jakiejś kulinarnej przygody. Skusiliśmy się na all you can eat dim sum za niecałe 6 USD od łebka. W bardzo taniej jadłodajni dogadać się nie było łatwo (w ogóle nie uczą się języka ci imigranci:), smakowało średnio, ale za tę cenę nie będziemy narzekać.
Golden Gate Park
Pół dnia spędziliśmy w Golden Gate Park. Ktoś na jakimś forum pisał, że to największy park miejski na świecie, ale twierdził też, że jest w nim jedyny budynek z żyjącym dachem na świecie. My znamy co najmniej dwa w Warszawie… Największy czy nie największy, nie ma co wracać do młodzieńczych dyskusji z liceum. Na pewno jest spory. Parkować można za darmo w całym parku przy ulicach. Do godz. 18 w bardziej popularnych miejscach jest limit 2-godzinny, w mniej – 4-godzinny. Czy jest egzekwowany, woleliśmy nie sprawdzać. Przed upływem limitu przeparkowaliśmy. Mieliśmy już dosyć parkingowych atrakcji jak na jedno miasto.
Za 7 USD od (dorosłego) łebka można wejść do Japanese Tea Garden. Miło, przyjemnie, dużo japońskich turystów. W parku możecie też rozważyć wizytę w DeYoung Museum, które fasadę ściągnęło trochę z płyt na stacji warszawskiego metra Plac Wilsona i California Academy of Sciences. To pierwsze odpuściliśmy sobie głównie z braku ochoty na muzealne spacery (choć budynek akurat odwiedzała Dziewczyna z perłą, niestety w oryginale a nie w postaci Scarlett Johansson), to drugie odpadło przez zbyt wygórowaną cenę. Sporo czasu spędziliśmy za to na budzącym podziw placu zabaw. Maciek szalał tam chyba ze 2 godziny. Jeśli chcielibyście go odwiedzić, to trzeba sobie zrobić, albo skądś wypożyczyć dziecko, sami dorośli nie mają tam wstępu.
Haight Ashbury – z parku przez alejkę żuli
W parku zostawiliśmy samochód na dłużej i poszliśmy zwiedzać miasto. Najpierw przeszliśmy przez Haight Ashbury, dzielnicę hippisów. Wyjście w tą stronę z parku może być nieco traumatyczne. Tuż za placem zabaw zaczyna się okolica opanowana rzez bezdomnych. Trampowych jest też kilka ulic od parku. Trzeba więc na przykład uważać po nogi, bo można potknąć się o gościa leżącego w poprzek chodnika i śmiejącego się do słońca. Maćkowi spodobało się bardzo takie podejście do rzeczywistości. Na Haight jest też mnóstwo sklepików z ubraniami vintage, kawiarni i pubów oraz sklepów z leczniczą marihuaną, której zapach unosi się zresztą nad całą ulicą niczym duch Harveya Milka.
Mniej fajnie jest z powrotem po zmroku. Krawędź parku jest w pełni we władaniu bezdomnych, bramy są chyba zamknięte. Nie wiemy, bo nie zdecydowaliśmy się wracać tą samą drogą i zrobiliśmy małe kółko, dochodząc do samochodu z boku. Na szczęście chyba tylko bramy piesze są zamykane, ulicami dalej można do parku wjechać i wyjechać. Polecamy to jednak sprawdzić, jeśli zamierzacie po zmroku przeciąć park.
Stamtąd spacerkiem przeszliśmy się do Japantown. Jest niewielkie w porównaniu do Chinatown (takie odbicie rzeczywistości), ale równie fascynujące. Zjedliśmy pyszny obiad w japońskiej knajpce, gdzie japońscy turyści mieli duży problem z dogadaniem się z japońsko wyglądającym, ale nie mówiącym po japońsku kelnerem. Nawiązali jednak swoisty pokoleniowy kontakt, bo spytali się, co za kawałek leciał z głośników (Aerosmith z Armagedona), na co kelner odpowiedział, że nie ma pojęcia.
Potem poszliśmy do japońskiego malla. Tam trafiliśmy na knajpę, w której jadał sam Keanu Reeves. Właściciele pochwalili się listem od niego na specjalnym ołtarzyku przed wejściem. Cóż, następnym razem. Może wtedy będzie na tyle sławnymi blogerami, że też dostaniemy jakiś własny mały ołtarzyk. Centrum handlowe nie rzucało na kolana. Kilka sklepów z super dizajnerskimi gadżetami sąsiadowały ze sklepami z tradycyjnymi pamiątkami, pałeczkami, serwisami do herbaty i mieczami a obrazu dopełniają sklepy z Hello Kitty. Po całym budynku chodziło kilka osób na krzyż. Cisza, spokój, hello kitty i samuraje.
Udało nam się też przejechać krętą i stromą Lombard Street, uprzednio ustawiając się w kolejce samochodów czekających na przejazd. Późnym wieczorem oznaczało to kilkanaście minut stania. W godzinach szczytu na czekanie lepiej zarezerwować sobie godzinę albo dwie. Ciekawe doświadczenie. Polecamy spalić uprzednio hamulce w Dolinie Śmierci i przypomnieć sobie o tym na początku ulicy, dla dodatkowego skoku poziomu adrenaliny. Naprawdę mieliśmy przez chwilę stracha, ale dla takich chwil warto po Stanach podróżować samochodem.
Uff, to było intensywnych kilka dni, a następne miały być równie wypełnione zwiedzaniem. Ale o tym już w następnym odcinku.