
Z żalem pożegnaliśmy chłodny i wietrzny Oregon. Przekroczyliśmy rzekę Kolumbii i wjechaliśmy we wciągającą zieloność stanu Waszyngton. Jeszcze przez chwilę jechaliśmy wybrzeżem, ale po 50 milach odbiliśmy na wschód, w stronę Seattle.
Waszyngton – stan gościnnych ludzi
Na pierwszą noc w stanie Waszyngton zatrzymaliśmy się w stolicy – Olympii, u Dale’a i Colleen. Jak się później okazało, na noclegi w stanie Waszyngton nie wydaliśmy ani grosza. Wszędzie po drodze nocowaliśmy u osób, które znaleźliśmy w serwisie Boondockers Welcome. To był chyba też stan, gdzie zdecydowanie najwięcej osób odpowiadało na nasze mejle i potwierdzało swoją dostępność.
Do Dale’a i Colleen dojechaliśmy dość późno, wyjechaliśmy dość wcześnie, więc dużo o naszych gospodarzach nie napiszemy, poza tym, że byli mili, na weekendowe wyjazdy jeździli przerobionym starym volkswagenem (prawie takim jaki mają nasi znajomi Osia i Paweł) i spędzili wiele lat na Alasce. O tym bardzo chcieliśmy posłuchać, ale jakoś nie starczyło czasu. Może następnym razem.
Przypomniały nam się też znajome libijsko-polskie klimaty, gdzie rodacy łapali się różnych sposobów przywołania polskości. Nasi nowi znajomi z Olympii, mieli być może niemieckie korzenie, bo nie zdjęli starych niemieckich tablic rejestracyjnych z VW, tylko trzymali je pod amerykańskimi blachami. Co kraj to obyczaj, ale akurat ten obyczaj pojawia się wszędzie.
Następnego dnia, z samego rana ruszyliśmy dalej, do Seattle. Kolejne trzy noce spędziliśmy u Deana i Sue w Des Moines, kilkadziesiąt mil od miasta Nirvany i chirurgów (oraz UPS, Boeinga, Microsoftu, Starbucksa i kilku innych). Poznaliśmy mamę Deana, 83-letnią energiczną staruszkę, która jak usłyszała o naszej podróży to wykrzyknęła „Cudownie! Fantastycznie! Korzystajcie, jeździjcie jak najwięcej, zwłaszcza z dziećmi, powodzenia w dalszych podróżach!”. Żadnego załamywania rąk, żadnego ” Z dziećmi? Tak daleko? Nie boicie się?” – ot, taka mała różnica kulturowa.
Dean miał dla nas kilka kamperowych rad, bo sam dorabia sobie kupowaniem rv i odsprzedawaniem ich po lekkim retuszu z odpowiednim zyskiem. Razem z Sue zimniejsze miesiące spędzają w Meksyku, ale musieli ostatnio trochę przyhamować z podróżami, bo ich mamy wymagają trochę opieki, a bardziej po prostu bycia pod ręką, bo na codzień same dobrze sobie radzą.
Na kolejne trzy noce przenieśliśmy się już prawie do centrum Seattle, mimo zachęt ze strony Deana i Sue, żeby zostać dłużej. A to dlatego, że następną miejscówkę mieliśmy na Mercer Island – przepięknej wyspie z widokiem na wieżowce i góry Olympic National Park w tle. To jedna z najlepszych miejscówek w mieście!
Kathryn, nasza gospodyni, pracowała jako nauczycielka między innymi w szkole amerykańskiej w Teheranie i tam poznała swojego męża – Shauna, który, choć imię nie wskazuje, jest Irańczykiem z pochodzenia. Rewolucja zastała ich na szczęście poza Iranem i parę kolejnych lat spędzili w Londynie. Potem to już głównie Stany. Kathryn tęskniła za Iranem więc jeszcze parę razy potem pojechała na wycieczki. Shaun czekał długo, w końcu odwiedził dawną ojczyznę, ale bez przekonania. To w końcu zupełnie inny Iran. Ach, te rewolucje.
Tak więc na zwiedzanie Seattle mieliśmy prawie cały tydzień. Poza muzyką i kawą Seattle znane jest ze też z deszczu. O dziwo, przez cały nasz pobyt nie padało ani razu. Obiecaliśmy co prawda, że nie będziemy psuć legendy i napiszemy, że było brzydko i zimno, ale nie chcemy nikogo oszukiwać, poza tym zdjęcia nie kłamią. Pogoda była fantastyczna. Było pięknie i upalnie (i nie mamy tu na myśli znajomego zapachu unoszącego się po mieście)!
Gorączka złota w Seattle
Większość czasu spędziliśmy snując się tu i tam po ulicach, ale udało nam się też coś dokładniej zwiedzić. Odwiedziliśmy przede wszystkim narodowy park historyczny Klondike Gold Rush, gdzie poznaliśmy rolę, jaką miasto odegrało w gorączce złota rzeki Klondike. A była to rola niebagatelna.
Ogromna była też rzeka ludzi, którzy wyruszyli na północ. Gorączka trwała zaledwie kilka lat na przełomie XIX i XX wieku i większość ze 100 000 ludzi, którzy na nią zachorowali skończyła z niczym. Co więcej, większość z 4000 szczęśliwców, którzy coś znaleźli, też w końcu wszystko straciła w pogoni za większym bogactwem.
Dla Seattle to był jednak skok w zupełnie inną erę. Z małego miasteczka na zachodnich krańcach kontynentu, które powstało ledwie kilkadziesiąt lat wcześniej przerodziło się w metropolię. Ze Seattle wiodły dwie z trzech dróg na Yukon. I to właśnie to miasto służyło jako główny punkt zaopatrzeniowy. Tu kupowano zapasy, narzędzia górnicze, namioty, a ci co wybierali drogę lądową kupowali też sanie, czy psy do zaprzęgu. Dużo więcej fortun powstało dzięki złotu przywiezionemu na północ niż stąd wywiezionemu.
Gorączka Klondike była też zjawiskiem pod wieloma względami wyjątkowym. Przede wszystkim była pierwszym naprawdę dobrze sfotografowanym wydarzeniem naszych czasów. Dokumentacji zdjęciowej z tych kilku szalonych lat jest mnóstwo. Po drugie, z punktu widzenia Seattle była ogromnym zabiegiem marketingowym. To reklamy wykupywane przez burmistrza, setki tysięcy ulotek, listy pisane do burmistrzów, senatorów i każdego kto przyszedł mu do głowy napędzały poszukiwaczy złota. Przez to Seattle wygrało jako wrota do kanadyjskiego Yukonu z Vancouver i Portland. Zarobiło krocie, bo Kanada wymagała, żeby każdy przybywający miał ze sobą zapasów na rok.
Seattle wygrało, za to przegrał burmistrz. Sam w końcu uległ gorączce złota, wrócił chory psychicznie i zmarł zapomniany w przytułku. Napisalibyśmy jak się nazywał, ale zapomnieliśmy. Może miał jakieś trefne nazwisko.
Muzeum Klondike Gold Rush jest darmowe i mieści się tuż koło najstarszej części miasta, Pioneer Square. Warto zarezerwować sobie na nie godzinę albo dwie. Widzieliśmy też śmierdzące rybami Market Place, Pike Place z najstarszym Starbucksem, z okna samochodu zrobiliśmy zdjęcie jednego z bardziej znanych architektonicznych symboli Seattle – Space Needle, przeszliśmy się wybrzeżem, pochodziliśmy po kiedyś grunge’owym a teraz trochę snobistycznym Belltown i przejechaliśmy się na olbrzymim diabelskim kole, z którego ujrzeliśmy nasz kolejny cel, o czym w następnym wpisie.
Ballard Locks – rybia drabina w Seattle
Nasi gospodarze gorąco polecali nam też Ballards Locks jak potocznie zwane są śluzy Hirama M. Chittendena. Jak to w USA bywa, wszystko co mijaliśmy po drodze do Seattle, wyglądało na piękne i naturalne acz nagle okazało się, że prawie 100 lat temu okolice miasta wyglądały nieco inaczej. Wszystko zmieniło wybudowanie kanału i śluz między jeziorami Washington i Union oraz Zatoką Puget. Tu się wyrównało, tam się podniosło, a biznes morski się kręcił.
Ballard Locks utrzymuje teraz poziom wód słodkowodnych jezior Waszyngton i Union ponad 6 metrów nad poziomem słonowodnej Zatoki Puget. A dodatkowo zapobiega mieszaniu się ich wód. A dodatkowo jeszcze pomaga w podróżom rybom. W Ballard Locks wszystko oczywiście jest ładnie wytłumaczone i pokazane, można sobie oglądać jak pływają większe i mniejsze statki. Jest to przy tym jedna z najczęściej odwiedzanych atrakcji w Seattle, rocznie przyciąga ponad milion zwiedzających.
Dodatkowe dwie atrakcje to bardzo przyjemny park oraz rybia drabina, czyli ścieżka zdrowia głównie dla łososi, które tą drogą omijają śluzę w drodze ze słonych, morskich wód do słodkowodnych strumieni na tarło.
Oczywiście jak przystało na Stany, nikt nie mógł przepuścić takiej dobrej okazji na kolejną atrakcję turystyczną i część drabiny obudowano grubą szybą, wystawiając wysiłki łososi na widok publiczny. Niestety przełom kwietnia i maja to nie jest czas, kiedy łososie myślą o rozmnażaniu, dlatego podczas naszej wizyty zobaczyliśmy tylko dwie małe rybki, które wpadły na drabinę chyba tylko dla przyzwoitości.
Za to park na ładną pogodę jest idealny na piknik – spędziliśmy w nim kilka leniwych godzin. Rozłożyliśmy koc, pograliśmy w piłkę, poleniliśmy się wpatrując w niebo…
Wybraliśmy się także na Bainsbridge Island, głównie po to, by zaliczyć wycieczkę promem po Zatoce Puget. Wysepka jest mocno polecana, miała mieć przyjemną główną ulicę z kawiarniami i butikami handlującymi antykami. Na nas nie zrobiła dużego wrażenia. Wyglądała dość nijako i prowincjonalnie. Zatrzymaliśmy się na lekko przepłacone naleśniki i kawę w bardzo nijakiej kafejce i musieliśmy zaraz wracać, żeby nie dostać mandatu za nielegalne parkowanie. Jak macie mało czasu, to odradzamy.
Seattle nas zachwyciło, pewnie nie byłoby tak różowo, gdybyśmy trafili w typową dla tego miasta pogodę, ale w promieniach słońca jest to przepiękne miasto. Zupełnie nie przypomina ponurego, deszczowego miejsca tak dobrze sportretowanego na przykład w rewelacyjnym serialu „The Killing”.
Fajnie jest je porównać z Florydą i San Francisco. Floryda to bananowa młodzież przebłyskująca z tłumu emerytów. W San Francisco dalej czuć hippisowskiego ducha. Po ulicach chodzi wielu nowych i starszych hippisów. Chorych, bo trudno jest znaleźć miejsce wolne od zapachu medycznej marihuany. Tymczasem na ulicach Seattle, co było miłym zaskoczeniem, nadal dominuje kolor czarny, a przygnębieni młodzieńcy słuchają mocnej muzyki.
Trochę nas zaskoczyła ilość bezdomnych (większość z nieodłącznym kubkiem ze Starbucksa). Było ich całkiem sporo w San Francisco, ale tam opanowali obrzeża parków i boczne dzielnice. W Seattle opanowali samo centrum. Po godz. 20 zresztą mają je prawie dla siebie, bo kawiarnie i różne jadłodajnie są rzadko czynne dłużej niż do 17-18, a kluby są przede wszystkim w takich dzielnicach jak Belltown.
Bardzo mocno liczyliśmy na kawowe atrakcje Seattle. Dużo obiecywaliśmy sobie po tamtejszych kawiarniach, ale trochę się zawiedliśmy. Do Starbucksa weszliśmy z obowiązku. Wpadliśmy do kilku niezależnych miejsc, jak na przykład Trabant Cafe czy Bedlam, ale w sumie okazały się bez wyrazu, a kawa albo była znośna, albo po prostu za słabi z nas smakosze, by ją docenić. I tak podobno najlepsze kawiarnie w Stanach już nie są w Seattle lecz, co będziemy mogli sprawdzić później, w Portland.
Seattle i potem Portland uświadomiły nam też najdobitniej, jak bardzo Polska i USA różnią się pod względem kultury picia kawy i kawiarni. W USA raczej nie przesiaduje się w kawiarniach, większość klientów bierze kawę na wynos i nawet nie rozgląda się po wystroju wnętrza. To często nawet nie zachęca, żeby siedzieć w nim dłużej, ot tyle by wypić kawę. To nie tak jak w Polsce, gdzie kawa może być średnia, ale miejsce przyciągnie gości wystrojem sprzyjającym długim rozmowom. W Stanach liczy się jakość, jakość i tylko jakość kawy. W dodatku większość kawiarni może się otwierać tylko w godzinach 6-9 i 15-18, kiedy ludzie idą do pracy i z niej wracają. W Polsce, jak wiadomo, i tak pije się kawę w pracy, więc przed nią nie ma co płacić za kofeinę na mieście. Za to po południu w myśl wiedeńskiej tradycji, w której kawiarnia była miejscem spotkań towarzyskich, to co innego. Można zalec w fotelu i długie godziny rozmawiać nad kolejnymi filiżankami czarnego trunku.
Poza Starbucksem zaliczyliśmy jeszcze tylko jedną korporacyjną atrakcję Seattle i nie był to wcale dom Billa Gatesa. Ani muzeum Boeinga – uznaliśmy bowiem, że mieliśmy już podczas naszych podróży za dużo samolotowych wrażeń. Za to zupełnie przypadkiem trafiliśmy do malutkiego parku w centrum, który przy swojej historycznej siedzibie założył UPS z okazji 100-lecia firmy. Park jest malutki, ogrodzony i teoretycznie chroniony, ale i tak między japońskimi i polskimi turystami kręcą się bezdomni. W sumie jak się popatrzy na niektóre nasze zdjęcia, to podróżnika, nawet rodzinnego po kilku miesiącach w drodze nie tak łatwo odróżnić od bezdomnego…
Sorry, the comment form is closed at this time.
Lidia
Byłam tam niejednokrotnie, jest wszystko, czego dusza zapragnie: góry, wyspy, ocean, wulkan, lasy, klimat, zieleń, jezioro, plaże, prom i co tylko… Ludzie planują urlopy, żeby znaleźć się w tym rejonie. Polecam.
osiemstop
Nam też się bardzo spodobało, chętnie byśmy tam jeszcze kiedyś pojechali:)
AnnLea
Szkoda, że nie wiedziałam, że się wybieracie do Seattle… Najlepsze kawiarnie i knajpy są na Capitol Hill, nie w Belltown – kto Was w ogóle tam wysłał? 😉 Broadway tętni życiem, zwłaszcza popołudniami i w nocy, wieczorami w weekend trudno tam przejechać samochodem. I tam każdy klub i każda kawiarnia jest inna, Starbucks to sieciówka, tam już nie ma miejsca dla indywidualności.
Bezdomnych jest faktycznie sporo i nigdzie indziej jak w samym downtown – tam, gdzie najwięcej turystów i krawaciarzy, ale również dlatego, że mają tam jadłodajnie i noclegownie, za dnia okupują więc okoliczne skwery i turystyczne punkty.
Czy mam rozumieć, że nie wjechaliście na żaden z punktów widokowych? Ani na Space Needle, ani na Smith Tower, ani na Columbia Tower? Toż to jak byście nie byli w Seattle! Stamtąd są najcudowniejsze widoki na panoramę miasta i Rainier, można też panoramę podziwiać z darmowego Kerry Park.
Pozdrawiam!