DSC

Do Las Vegas dotarliśmy późną nocą, więc Nevada przywitała nas feerią świateł. Bynajmniej nie były to światła Vegas. To była Tama Hoovera. Biała poświata spowijała nowy most  na „93”. W blasku poniżej, za wysoką balustradą mostu kryła się ona. I przyciągała nas  chyba bardziej niż samo Las Vegas.

Do naszych nowych gospodarzy – Joy i Briana dotarliśmy dopiero po godz. 23. Na szczęście zostawili nam wytyczne, by zaparkować na ulicy przed domem. Najwyraźniej w Las Vegas nie mają nic przeciwko przyczepom stojącym na osiedlowej uliczce. Jadąc na przedmieścia przecinamy jeszcze centrum Las Vegas niedaleko Stripu. O tej porze jest tam chyba nawet jaśniej niż… przy Tamie Hoovera. Tu jednak jest już cała gama kolorów. Wszystko gra, kręci się, lepiej niż w Disney World.

Coś nam niestety strzeli potem do głowy, by pojechać na Strip również w dzień – nie róbcie tego, nie warto tracić czasu. W dzień Strip nie jest nawet w ¼ tym, czym staje się po zapadnięciu zmroku. W dzień wychodzą nam nim wszelkie brudy, nijakość niektórych bocznych uliczek. Wieczorem to czysta bajka.

Tama Hoovera – cud Cywilizacji (i dzieciństwa)

Ale po kolei. Następnego dnia rano wybieramy się na Tamę Hoovera. Szczególnie Paweł bardzo dużo obiecuje sobie po tej wyprawie. W młodości grał godzinami w „Cywilizację”, a tam tama Hoovera była jednym z najważniejszych cudów do zbudowania i dawała sporą przewagę nad innymi cywilizacjami. To co zobaczyliśmy na miejscu, w żaden sposób nie umniejszyło fantastycznych wspomnień z wirtualnego dzieciństwa. Jeśli ktoś był w Vegas, a nie zobaczył tamy, to może mieć co najwyżej kac vegas.

Budowę tamy na rzece Kolorado rozpoczęto w 1931 roku, a skończono w 1935 roku dużo szybciej niż zakładano i za dużo mniejsze pieniądze. Wszystko jednak zaczęło się wiele lat wcześniej. Najpierw kilka mądrych głów uznało, że wody rzeki Kolorado da się ujarzmić. A ujarzmione nie będą zalewać dolin Kalifornii aż po Yumę tylko je nawodnią i pozwolą stać się krainą ogórkami, pomidorami i czym dusza zapragnie płynącą.

A wcześniej te rejony zalewane były regularnie. Yuma powstała w miejscu Colorado City, które zostało zmiecione z powierzchni ziemi w Wielkiej Powodzi w 1862 roku. Odbudowane miasteczko dekadę później przyjęło nową nazwę, obowiązującą do dziś. W 1916 roku odnotowano największą powódź w historii Yumy. Centrum miasteczka zostało zmiecione z powierzchni ziemi. Ludzie ratowali się uciekając na okoliczne wzgórza. Ale okazywało się, że inni – sprytniejsi mieszkańcy okolicy już tam byli. O przetrwanie yumańczycy walczyli więc ze skorpionami i wężami, które szybciej od nich wyczuły kataklizm. Nie tylko więc rolnikom, ale i nadrzecznym miastom zależało na ujarzmieniu rzeki.

Kiedy już uznano, że da się to zrobić, przystąpiono do targów politycznych. Trzeba było doprowadzić do pozytywnego zakończenia negocjacje między siedmioma stanami, przez które przechodzi rzeka Kolorado co do podziału wody i energii elektrycznej. Porozumienie osiągnięto w 1922 roku i wzięto się wtedy za szukanie miejsca na tamę. Umieszczono ją w Czarnym Kanionie, zwężeniu rzeki Kolorado z jednocześnie łatwym dostępem do materiałów budowlanych i miejsca, gdzie mogłoby powstać miasto dla pracowników – Boulder City.

Tama Hoovera

Tama Hoovera – duma narodowa USA

Budowa zaczęła się od stworzenia dwóch małych tam przed i za właściwą tamą oraz przebicia czterech tymczasowych kanałów, by na kilka lat skierować Kolorado bocznymi korytami. Potem zaczęto budowę. Wiele z elementów produkowano na miejscu, bo trudno byłoby je przetransportować koleją czy drogami. Wylano masakryczne ilości betonu, które pewnie zatopiłyby jakiś mały stan na jedną czy dwie stopy. Żeby poszło szybciej, stworzono cały system chłodzenia betonu, który oddawał ciepło jeszcze przez wiele lat.

Tama Hoovera

Tama Hoovera. Widok na most na drodze nr 93

Tama Hoovera: bardziej elektrownia czy atrakcja turystyczna?

Pierwszy generator w hydroelektrowni ruszył w 1936 roku, ostatni – 17. zaczął pracę w 1961 roku. Co jakiś czas są wymieniane na nowsze generacje. Produkcja energii elektrycznej zaspokaja potrzeby 1,3 miliona ludzi. To prawie tyle, ile co roku przyjeżdża na tamę. Zresztą, można mieć wrażenie, że produkcja energii elektrycznej i regulacja rzeki Kolorado, co pozwala na nawadnianie miliona akrów ziemi w USA i pół miliona w Meksyku, to tylko uboczna działalność tamy. Główna to turystyka.

O turystach myślano od samego początku budowy tamy, tworząc tarasy widokowe, visitors center, itp. Centrum dla odwiedzających było jednym z pierwszych wybudowanych budynków. Miało służyć zwiedzającym już na etapie podziwiania budowy. I nie chodziło tu tylko o dumę z budowy, tak w końcu potrzebną w czasach Wielkiego Kryzysu. Po prostu chciano też zarabiać. Nasze doświadczenia z Wielkiego Kanionu i Skamieniałego Lasu pokazują, że już w pierwszych dekadach XX wieku dostrzeżono, że turystyka to taka sama gałąź przemysłu jak każda inna i da się na niej dobrze zarobić.

Tama Hoovera

Tama Hoovera

To my też daliśmy zarobić. Wjazd na teren tamy jest co prawda darmowy, ale już przy parkingach trzeba wybierać. Te blisko wejścia kosztują 7 USD. Darmowe są znacznie wyżej, a i tak niełatwo o miejsce. Warto jednak pamiętać, że o ile spacer w dół trzeba odbyć rodzinnie, tak potem na górę może pobiec tylko jedna osoba i zjechać po resztę.

Płatne jet wejście do budynków. Pakiety są różne. My wybieramy średni, czyli „Elektrownia” za 11 USD za dorosłego. Uznaliśmy, że pakiet „tama” za prawie 20 USD, to jednak trochę za drogo. W naszym pakiecie możemy obejrzeć pomieszczenie z generatorami, przejść się jednym z bocznych tuneli, którym kiedyś przez parę lat płynęła rzeka Kolorado oraz obejrzeć jeden nudny film i jedną bardzo fajną wystawę.

Ta ostatnia szczególnie mocno przypadła do gustu Maćkowi, który mógł na przykład kręcić korbką, żeby zapewnić prąd wirtualnej suszarce do włosów. To było chyba pierwsze muzeum, z którego Maćka trzeba było wyciągać siłą.

Tama Hoovera

Tama Hoovera. Maciek produkujący prąd

Za darmo można się za to napawać widokami z tamy. A robi ona imponujące wrażenie, mimo tego, że wcale do największych nie należy. Klasyfikuje się ją tamę średnią. Być może to kwestia kanionu i górskich krajobrazów. A może tego, że po prostu trzeba się nią zachwycać. Wszędzie bowiem można wyczytać i usłyszeć, że to prawdziwy pomnik ludzkiego geniuszu, że pokazuje, że człowieka stać na wszystko „jeśli tylko zgromadzi w sobie wystarczająco dużo woli i sił”, jak mówił o tamie chyba prezydent Eisenhower.

Tama jest bowiem dopieszczona propagandowo z każdej strony i ludzki geniusz jest w niej równie ważny co zalety praktyczne. Zapewnienia o doniosłości projektu, intelekcie jednostek, narodowym wysiłku i tym podobnych części składowych tego wiekopomnego dzieła jest chyba nawet więcej niż informacji o liczbie megawatów i akrów nawodnionych terenów. Co więcej w tych praktycznych informacjach i tak pokaźne miejsce zapewnia ludzki wymiar Tamy Hoovera, czyli podkreślenie jak duże jest jezioro Mead (jakby wylało, to Pensylwania byłaby stopę pod wodą) i jakie zapewnia „całoroczne możliwości rekreacyjne”.

Znowu mamy więc poważny i ciężki oraz lekki i radosny American Dream, który dzięki uporowi i determinacji przekształcił wrogą naturę w potrzebną, przyjazną i miłą rzeczywistość. Ponieważ jednak zaraziliśmy się amerykańskim bakcylem, to zamiast się uśmiechnąć ironicznie w duchu, zachwycaliśmy się tamą jak dzieci.

Tama Hoovera

Tama Hoovera. Dla każdego coś miłego (dla świata też)

O popołudniowym spacerze po Las Vegas nie ma co wspominać. Las Vegas do zmroku próbuje zaleczyć imprezę poprzedniej nocy. Ulice są brudne, budynki, które teraz widać dobrze spod reklam i neonów są nijakie. Ciemne zaułki pełne tanich hotelików i podejrzanych typów, które po zmroku giną w cieniu blasku neonów, teraz widać jak na dłoni. Wszyscy snują się po ulicach, jakby do końca nie wiedzieli jak się zachować, kiedy jest tak jasno.

Wieczorem zostaliśmy jeszcze zaproszeni przez naszych gospodarzy na pyszną kolację, dzięki czemu mieliśmy okazję wysłuchać kilku podróżniczych rad oraz poznać mieszkającą z nimi udomowioną wietnamską świnię. Bardzo miłe i inteligentne zwierzę.

Las Vegas

Las Vegas. Zwierzątko domowe naszych gospodarzy

Kulminacją następnego dnia miał być radosny i beztroski spacer po Las Vegas. Niestety, tak beztrosko nie było. Podobno what happens in Vegas stays in Vegas. Tymczasem nasze problemy z samochodem, które zaczęły się w mieście świateł wcale się w nim nie zakończyły i miały się za nami ciągnąć jeszcze wiele tygodni.

Jeep zaczął niedomagać po wizycie na tamie. Początkowo liczyliśmy, że problemy ze skrzynią biegów załatwi wymiana płynu. Tymczasem miało się okazać, że to początek długiej oraz kosztownej przygody. Podobno w Nevadzie zawsze wygrywa kasyno. W naszym przypadku zawsze wygrywał warsztat. Przedpołudnie ostatniego dnia w Vegas spędziliśmy więc na wizytach w różnych warsztatach i telefonach do rodziny, a wieczorem uderzyliśmy na Strip.

Las Vegas

Las Vegas. Fontanny przed Bellagio

Las Vegas. Szaleństwo białej nocy

Samochód nam jeszcze jeździł, więc dojechaliśmy na Strip i zaparkowaliśmy na darmowym parkingu w Bellagio. A jakże! Jak zaczynać, to z grubej rury! I rozpoczęliśmy spacer przez kolejne atrakcje. Było prawie tak zabawnie jak w parku Disneya. A może nawet zabawniej, bo z udziałem niedrogiej Margarity.

Obejrzeliśmy więc pokaz fontann przed Bellagio (wpadając na jakichś ludzi, których spotkaliśmy wcześniej w Wielkim Kanionie i na Tamie Hoovera), syreny i piratów przed Treasure Island i wulkan przed Mirage. Każdy spektakl był dopracowany w najmniejszych szczegółach. Muzyka, choreografia, efekty specjalne, tonące statki, skaczący akrobaci. O popsutym samochodzie po kilku chwilach już nie pamiętaliśmy. O niczym nie pamiętaliśmy, daliśmy się w pełni wchłonąć Vegas i porwać obłędnej karuzeli barw i dźwięków.

Baliśmy się trochę tłumów i lekko agresywnej, pijanej fali ludzi, nie zwracającej uwagi na rodzinę z małymi dziećmi. Ale mimo nieprzyzwoicie tanich drinków na samym Stripie było całkiem spokojnie i kulturalnie. Do przedstawień trzeba było co prawda ustawić się choć z 15 minut wcześniej, by mieć miejsce z widokiem. No ale jeśli go nie było, to wystarczyło pójść na inne show 200 metrów dalej, a potem wrócić wystarczająco wcześnie.

Jako że w grach losowych mamy pecha jak stąd do Libii albo i dalej, to udało nam się nic nie przegrać (ani nic nie wygrać), nawet nie próbowaliśmy. Potem i tak się dowiemy, że nawet jakbyśmy bardzo chcieli, to nic z tego. Prawo nie pozwala zbliżać się w kasynach do stołów/automatów, itp. z dziećmi. Można być w kasynie, ale trzeba się trzymać od hazardu na dystans.

Kiedy tuż przed północą spojrzeliśmy na mapkę Vegas, wyszło nam, że nie widzieliśmy nawet połowy ciekawych miejsc na Stripie. Trudno by było inaczej – w końcu jeśli udałoby się całość obejść w jeden wieczór rodzinie z dziećmi, to co to by było za miasto uciech i swawoli. I tak wróciliśmy do przyczepy już po północy. Niechętnie, bo podejrzewaliśmy, że kolejne dni nie będą łatwe ani dla naszych nerwów, ani portfela.

Las Vegas

Las Vegas

Następnego dnia przed południem zebraliśmy się do Pahrump, które miało być naszą bazą wypadową do Doliny Śmierci. Liczyliśmy, że samochód trochę jeszcze z nami powspółpracuje. Niestety przeliczyliśmy się. Jeep zaczął się masakrycznie przegrzewać jeszcze na przedmieściach Vegas. Kontrolka „check engine” świeciła blaskiem silniejszym niż Strip, termometr szalał. Stanęliśmy więc na poboczu, dzwoniąc tu i ówdzie i bijąc się z myślami, czy jechać dalej, czy wracać. Nie chcieliśmy narzucać się przez kolejne dni naszym dotychczasowym gospodarzom, z drugiej strony wybór warsztatów w Las Vegas był zdecydowanie większy niż w takim Pahrump.

W końcu zdecydowaliśmy się jechać dalej. Zaważyło chyba to, że… nie lubimy się wracać. Kilkadziesiąt mil do Pahrump zajęło nam dużo więcej czasu niż planowaliśmy, ale jednak udało nam się dotrzeć. Skrzynię biegów mieliśmy jednak już do wymiany, a czas miał pokazać, że o ile Pahrump jest fajnym miejscem na spokojną, pełną hazardu, taniego jedzenia i bezsmakowego piwa emeryturę, tak na wymianę skrzyni biegów już nie bardzo. Poza samą przygodą z warsztatem znaleźliśmy tak serdecznych ludzi i miłe przyjęcie. A mimo tego, że zostawiliśmy tam kilka tysięcy dolarów, to miejsce wspominamy z sentymentem.