
Idaho było tylko naszym przystankiem na drodze do Yellowstone. A przynajmniej taki był plan. Po Portland i Seattle (obu bardzo wciągających) odczuwaliśmy już przesyt miastami, dlatego do centrum Boise się nie wybraliśmy. Wyruszyliśmy na wschód – w stronę Yellowstone. Jechaliśmy więc w przeciwną stronę niż tysiące oregońskich osadników, którzy tę trasę pokonywali w połowie XIX wieku.

Idahowiańskie krajobrazy do złudzenia przypominają widoki, które pamiętamy z jednego z naszych ulubionych stanów – Nowego Meksyku. Zupełnie się tego nie spodziewaliśmy. Myśleliśmy, że będzie płasko i nudno, zwłaszcza, że podczas gdy inne stany eksponują swoje najlepsze atrakcje na tablicach rejestracyjnych samochodów, na tablicach Idaho można przeczytać „słynne ziemniaki”. Tymczasem jest górzyście, czasem pustynnie (co niestety nie zawsze dobrze się kończyło dla osadników), czasem zielono, czasem (o czym za chwilę) wulkanicznie.

Po przejrzeniu paru broszurek bardzo kusiły góry. W ciągu kilku godzin jazdy samochodem z Boise można dojechać do naprawdę porządnych ośrodków narciarskich. Nas zaintrygowała Sun Valley i położone tuż pod nią Ketchum. Sun Valley i leżąca jeszcze wyżej w górach Galena to jedne z głównych miejsc przygotowań olimpijskiej reprezentacji USA w dyscyplinach alpejskich. Nawet nam się kiedyś Galena o uszy obiła, ale fakt, ze leży w Idaho nie za bardzo. Te okolice kusiły tym bardziej, że po drodze trzeba też przejechać przez Hailey – miasteczko, w którym mieszka Bruce Willis. Połowa miasteczka zresztą należy do niego. Kiedyś trzeba było być do tego szlachcicem, a teraz wystarczy Szklana Pułapka… Idaho może się jeszcze pochwalić tym, że w Boise mieszka Kevin Spacey, a jego brat zarabia na życie jako kierowca limuzyny. Jak dobrze przejrzeć internet albo książkę telefoniczną, to podobno nadal można go sobie zamówić.
Gwiazdy, gwiazdami, ale nam było jednak do nich nie po drodze. Z naszej trasy do Hailey musielibyśmy odbić kilkanaście mil, poza tym byliśmy już w kilku takich miejscach. Widoki w tle pewnie nawet ładne, ale do tego kilka drogich restauracji, parę sklepów z pamiątkami i antykami, mało ciekawa architektura. Po 20 minutach spaceru można sobie zadać pytanie: po co my właściwie tu przyjechaliśmy…

Uznaliśmy więc, że po drodze do Yellowstone zatrzymamy się tylko w jednym miejscu – w Księżycowych Kraterach, czyli Craters of the Moon. Tuż przed nimi znaleźliśmy na freecampsites.net darmowy nocleg – Hayspur Hatchery. Cisza, spokój, pierwszego wieczoru udało nam się nawet zrobić obiadek na grillu a potem rozpalić ognisko (choć znalezienie choćby gałązki to niezły wyczyn, trzeba tu przyjeżdżać z własnym drewnem). Niestety następnego dnia zepsuła się pogoda a prognozy mówiły, że będzie gorzej. Jeśli wierzyć mediom, w Yellowstone do którego zmierzaliśmy przez następny tydzień miało być poniżej około 6-8 C w dzień i poniżej zera w nocy, i, co gorsza, śnieg z deszczem. Brrrr. Chyba czas na zmianę planów. Do Yellowstone postaramy się wrócić za kilka tygodni (choć czasu coraz mniej), a tymczasem uderzamy na południe, do pominiętego wcześniej (też z przyczyn pogodowych) Utah.

A Craters of the Moon? To małe morze lawy, z kilkoma szlakami i wysfaltowanymi drogami dojazdowymi. Jednym słowem amerykański standard. Tylko w Nowym Meksyku można było sobie radośnie skakać po lawie. Tutaj już zejście ze szlaku było bardzo niemile widziane. Pochodziliśmy więc kilka godzin. Mniejsze kratery, większe kratery, oba rodzaje lawy obok siebie (Pahoyhoy i A’a – pierwszy to lawa lejąca się swobodnie z widocznymi falami po zastygnięciu, a druga to lawa rozlewająca się żwirem i kamieniami).

Trochę wyedukowaliśmy się na filmie w centrum informacyjnym. I tak wiemy, że południowe Idaho, a więc i słynne ziemniaki, jest nawadniane podziemnymi bazaltowymi tunelami. Lawa ma bowiem to do siebie, że zdarza jej się zastygać od powierzchni. Wtedy dołem dalej płynie wolniej stygnąca lawa i jej poziom potrafi opaść nawet o kilka metrów zanim zastygnie. Na rozlewiskach lawy woda przesącza się do tuneli a potem spływa kilkadziesiąt a nawet i więcej mil, by w mało spodziewanych miejscach na południu Idaho wyskoczyć na powierzchnię jako mniejsze czy większe strumienie. Różne zapadliska w Nowym Meksyku, które widzieliśmy w rozlewiskach lawy nie były więc załamaniami terenu, a raczej zawalonymi pod wpływem erozji tunelami.

Spacer po takim rozlewisku gdzieś w Stanach to chyba punkt obowiązkowy. To w Idaho było o tyle ciekawe, że zamiast górującego gdzieś w oddali starego krateru tu były dziesiątki mniejszych wraz z pagórkami, na których osadzały się wyrzucane pyły. Gdyby tylko nie było tak zimno i wietrznie, to na pewno pochodzilibyśmy tam dłużej. A tak po paru godzinach (w tym jednej na filmie i wystawach) wróciliśmy do przyczepy. Uwaga praktyczna – Craters of the Moon to pomnik narodowy, wjazd jest więc płatny, chyba że się ma roczną kartę America the Beatiful.
W drodze do Utah zatrzymaliśmy się jeszcze w okolicach Twin Falls. Najpierw Paweł z Maćkiem poszli zwiedzać Mammoth Cave (Kalina zasnęła chwilę wcześniej i nie chciało nam się jej budzić). Sami nie wiemy dlaczego tam pojechaliśmy, ale wrażenia były…intrygujące. Atrakcje takie jak ta można nazwać mianem redneckowego muzeum, aczkolwiek nie dajmy się zwieść, naprawdę było co oglądać.

Po kilku milach szutrowej drogi przez półpustynię dojechaliśmy więc do kilku rozpadających się budynków. Wszędzie łażą jakieś ptaki, sypie się ogrodzenie, ani żywej duszy. Wchodzić, wołać? Wchodzimy. Młody gość oglądający telewizję (chyba niestety nie Fox News, b to by dopełniło obrazka – Idaho jest przy okazji bardzo republikańskim i antyetnicznym stanem) poinformował nas, że wejście do jaskini to 8 USD od dorosłego, Maciek gratis. Trochę drogo, ale skoro dojechaliśmy…
Przy wejściu dostaliśmy dwie lampki i to już trochę Maćka zaniepokoiło. Lekko zatarty napis, że to schron atomowy bardzo ładnie wpisywał się w klimat. Jaskinia okazała się tunelem bazaltowym wyżłobionym przez lawę, który po oddaleniu się wizji zagłady atomowej (albo po odejściu jego właściciela) przerobiono na atrakcję turystyczną. Tunel był naprawdę długi – miał kilkaset metrów długości, do tego miejscami prawie 10 metrów wysokości. Pod jego koniec umieszczono informację, że powyżej jest kilkadziesiąt metrów litej skały. Maciek nie był zachwycony żadnym z tych faktów. Ale za 8 USD to była całkiem niezła wycieczka.
Jaskinia to jednak pierwsza połowa tej lokalnej atrakcji. Drugą było „muzeum”. A w gablotach… dwugłowe cielęta, wypchane niedźwiedzie, kości dinozaurów, ceramika z Peru, Gwatemali, tradycyjne indiańskie stroje, szkielety bawołów, wypchane ptaki, więcej kości dinozaurów, stare pralki i lodówki, hmm, a może poszliśmy za daleko? Zupełny freak-show, ale jeśli większość z tego było autentyczna, to niejedno polskie muzeum mogłoby pozazdrościć.

Potem pojechaliśmy zobaczyć dwie atrakcje Twin Falls, czyli wodospady Shoshona oraz most Perrrine. Obie, a jakże, na Snake River, która wyrosła na razie na trzecią, po rzekach Kolorado i Kolumbii najbardziej malowniczą rzekę USA.

Wodospady należy oglądać wczesną wiosną. O suchszych porach roku zupełnie nie robi wrażenia. My trafiliśmy na średni poziom wody, ale to wystarczyło by się nim zachwycić. Jednak z podsłuchanej obok rozmowy wiemy, że inną porą roku można trafić na suche ściany. Shoshona Falls to największe wodospady w USA. Nie są tak wysokie jak Multonomah Falls i nie są tak szerokie jak Niagara, ale jakby złożyć wszystko do kupy to znajdzie się konkurencja, w której wygrają. Na pewno są silnym faworytem w kategorii widoki na górskie kaniony rzeczne.

Wracając na międzystanówkę, którą chcieliśmy szybko i sprawnie dojechać do Salt Lake City w Utah, zatrzymaliśmy się jeszcze przy moście Perrine. W półpustynnym klimacie południowego Idaho widoki w wąwóz Snake River są zupełnie abstrakcyjne. Mają w sobie trochę włoskich klimatów, bo leniwa w tym miejscu Snake River snuje się między cyprysami, a na ścianach kanionu stoją sobie stylizowane na włoski style wille. Poza tym jest zielono i romantycznie, a most dodaje jeszcze, jak to w USA, element romantyzmu industrialnego, że tak go sobie nazwiemy. Dodatkową atrakcję są jeszcze skoki na paralotni z mostu. Akurat spotkaliśmy ekipę, która skakała. Teraz możemy sobie skok z Perrine Bridge dopisać do listy „do zrobienia następnym razem w czasie podróży przez Ameryką”.

Do samochodu wróciliśmy czując na plecach pierwsze krople deszczu. Całą drogę do Utah towarzyszyły nam ciężkie chmury. Już na Twin Falls wyglądało jakby nadchodziło tornado. Tymczasem tylko parę razy mocniej nas pokropiło. Przynajmniej u mormonów pojawimy się w miarę czystym samochodzie…