
Krople deszczu miarowo uderzały w bulgoczącą powierzchnię. Znad ciepłej wody unosiła się para, zasłaniając góry lekką mgiełką. Z jednej strony nieba zachodzące słońce nieśmiało przebijało zza chmur, z drugiej wciąż było zasłonięte ciężkimi stratusami, na tle których malowała się wyraźna, siedmiokolorowa tęcza. Było tak pięknie, że aż trąciło kiczem. Tak rozpoczął się nasz weekend w Wiśle.
Rozpoczął się w miejscu, co do którego mamy mieszane uczucia. To Hotel Gołębiewski. Ogromna kongresowo-konferencyjna fabryka o długich korytarzach i klimatyzowanych salach. Więcej tu osób z firmowymi identyfikatorami niż turystów. Megahotele Gołębiewskiego są pewnie znane większości polskich korpoludków z co najmniej kilkuletnią historią pracy. Nawet Ola w tym konkretnym hotelu spędziła kiedyś kilka dni, gubiąc się w labiryntach korytarzy i spędzając długie godziny przysypiając na kolejnych szkoleniach po korpointegracji ciągnącej się do późnych godzin nocnych.
Wielkie bryły Gołębiewskich wyrosły w kilku znanych kurortach tak, że nie da się ich nie zauważyć. Jeśli wpływacie do Mikołajek po jeziorze Tałty to najpierw przywita was hotel, potem miasto. Jeśli szukacie w Karpaczu Śnieżki, to teraz znaleźć ją trochę łatwiej, wystarczy skupić wzrok za tym, co kryje się za Gołębiewskim. Wisła ma jednak to szczęście, że hotel zajął miejsce trochę z boku, jako tako wpasował się we wzniesienie góry i schował trochę za rzeką. Poza tym ściągnął do miasta biznesową klientelę, która potrzebuje dużych przestrzeni i wielu pokoi dla swej armii pracowników. Przy tym nie wykosił agroturystyk i kwater nastawionych na trochę inną klientelę. A tej dorzucił przy tym całkiem porządną atrakcję znaną z pozostałych megahoteli działających pod marką Gołębiewski – Park Wodny Tropikana.
O TYM PRZECZYTASZ W TYM WPISIE
Od Ochorowicza do Gołębiewskiego
Teraz jak się myśli Wisła, to pierwsze co przychodzi do głowy, to góry i ci co z nich skaczą. Albo raczej latają, bo w końcu to Wiślak – Orzeł z Wisły – pierwszy przeskoczył skocznię i został, jak to się wyraził najzłotoustszy z telewizyjnych komentatorów, „królem wiatru”. No ale na początku była rzeka.
Wisła zaczyna się bowiem dokładnie w… Wiśle. Przyjmuje się, że źródła ma trochę dalej, na zboczu Baraniej Góry, ale tak naprawdę pojawiają się tam jej potoki źródłowe: Czarna i Biała Wisełka. Królowa Polskich Rzek ma swój początek w mieście Wisła, gdzie Wisełka, potok powstały ze zlania się Białej i Czarnej łączy swe wody z potokiem Malinka. Tego, co przepływa tuż obok skoczni im. Adama Małysza, co wspomnimy, żeby nie te wszystkie cieki wodne nie przesłoniły nam najbardziej znamienitego obywatela miasta.
Wisła w Wiśle ma głównie jednak walor symboliczny i estetyczny. Wije się malowniczo przez miasto i jego okolice. We współczesnym mieście wydaje się trochę nieśmiała i schowana, bardziej jak księżniczka polskich rzek niż ich królowa. Skoro więc jej wody w mieście nie są szczególną atrakcją turystyczną, a wodę turyści lubią, to trzeba było się jakoś postarać, żeby ją dla nich okiełznać.
Nie czekano z tym aż pojawią się aquaparki za unijne pieniądze. Pierwszy nowoczesny zakład kąpielowy w Wiśle pojawił się już w 1911 roku. Wyposażono go w aparaturę hydropatyczną i elektromedyczną oraz między innymi wanny do kąpieli mineralnych. Do jego powstania bardzo mocno przyczynili się Julian Ochorowicz i Bogdan Hoff, jedni z głównych bohaterów przekształcenia spokojnej wsi z doliny Wisły w letnisko znane w całym kraju. Zakład przetrwał niestety tylko cztery lata. Zmiotła go powódź. Być może zazdrosna Wisła uznała, że nie potrzebuje konkurencji.
Z Parkiem Wodnym Tropikana chyba by sobie nie poradziła, bo Hotel Gołębiewski stoi co najmniej kilkanaście metrów powyżej jej nurtu. I byłoby go w sumie trochę żal, bo wizyta w nim całą rodziną jest naprawdę dobrą zabawą. W Tropikanie jest duży basen do „normalnego” pływania, basen z falami, jednocześnie na tyle płytki i ze spokojnym wejściem, że sprawdza się do nauki pływania dla dzieci. Jest parę brodzików, piaskownica (!), kilka całkiem zakręconych zjeżdżalni, cała seria mini-basenów do jacuzzi i kąpieli termalnych (również z solanką z nieodległego Zabłocia), groty solne, sauny i inne atrakcje, do których nawet nie zdążyliśmy dotrzeć. Jednym słowem, Tropikana jest równie ogromna co wszystkie inne dzieła Gołębiewskiego (no może poza malutkimi ciasteczkami do kawy).
Musimy się więc przyznać, że kiedy solankowe bąbelki masowały nam zbolałe plecy, a przed nami na horyzoncie rozciągał się Beskid, to wszystkie architektoniczne rozterki związane z megahotelami zeszły na dalszy plan. No może poza jedną. Tropikanie naprawdę by się przydał porządny remont. Zapuszczone korytarze, które bardziej przypominają przejścia techniczne niż miejsce dla hotelowych gości oraz zacieki i plamy na sufitach zdecydowanie powinny zniknąć z tego miejsca. Niemniej jednak zostawimy was tylko z tym obrazkiem: jacuzzi, solankowe bąbelki na plecach, widok na Beskid, dzieciaki wybawione w brodzikach i piaskownicy (a to wszystko możliwe też w czasie polskiej, 6-miesięcznej wiosno-jesieni).
A historyczną ciekawostką jest fakt, że obu panów, to znaczy Ochorowicza i Gołębiewskiego łączy jeszcze jedno. Ten pierwszy urodził się w 1850 roku w Radzyminie pod Warszawą, ten drugi ponad 100 lat później we wsi Czarne pod… Radzyminem. Jeden sprawił, że cicha osada z beskidzkiej doliny na stałe pojawiła się na turystycznej mapie Polski, drugi wciągnął ją do swego megahotelowego imperium i pokazał jej potencjał biznesmenom i korporacjom. Takie to ma szczęście Wisła do radzyminiaków!
Wisła – miasto, w którym się dobrze wyśpisz
Choć Tropikanę gorąco polecamy, to o ile nie jedziecie w gronie dwustu kolegów i koleżanek z pracy rozmawiać o strategiach na najbliższy kwartał, sugerujemy, by w kwestii noclegów poszukać miejsca bardziej kameralnego i klimatycznego. A takich w Wiśle jest dostatek!
Poszukiwania noclegu możecie zacząć na przykład od portalu koła Agrogościna, które zrzesza agroturystyki z regionu Wisły. Macie wtedy pewność, że traficie w miejsce zakorzenione w Wiśle, w którym dba się o równowagę między charakterem miejscowości, naturą i waszą satysfakcją z pobytu. Jak reklamuje się koło, „każdy jest tu mile widzianym przyjacielem”. Co więcej, nocując w agroturystykach należących do koła dostaniecie też rabatową Agro Kartę, dającą od 10 do 25% zniżki w wielu miejscach, które na pewno odwiedzicie: karczmach, atrakcjach, wyciągach, itp.
Agrogościna to pełen przekrój lokalnych gospodarstw turystycznych: od tych bardzo tradycyjnych, w starych chatach, do całkiem nowoczesnych, z basenem czy pokojem zabaw dla dzieci. Portal jest bardzo przyjazny użytkownikowi i świetnie zrobiony graficznie. Tym jednak, dla których cena jest jednym z ważniejszych kryteriów, na pewno zabraknie sortowania według kosztów pobytu, czy też po prostu jego określenia przy wynikach wyszukiwania po wybraniu daty.
Nas Urząd Miasta Wisła, który organizował ten wyjazd, umieścił w Osadzie Kamratowo i był to strzał w dziesiątkę. Zresztą jak tylko wrzuciliśmy pierwsze zdjęcie na facebooka, od razu odezwał się znajomy z Warszawy, że to ich ulubiona miejscówka w tej części Polski, a rekomendacjom znajomych wierzymy nawet bardziej niż blogom podróżniczym czy miejskim urzędom;) I rzeczywiście, my też szybko obdarzyliśmy Kamratówkę sympatią.
Wygodne pokoje z łazienką, lodówką i telewizorem (ale udało nam się dzieci tak wymęczyć, że zasypiały nie zdążając sięgnąć po pilota), jest tez wi-fi i leżaki na balkonie, i widok na góry, i cisza i spokój, i trochę książek… Na dzieciaki czeka plac zabaw i spora kolekcja pojazdów, na dorosłych kilka miejsc na grilla. Osada pomieści w porywach aż do 80 osób, ale cały teren ma tyle kącików i zakamarków, że nawet przy sporym obłożeniu każdy znajdzie miejsce dla siebie. W dodatku gospodarze Kamratówki nie odwrócili się od zaczynającej się niewiele ponad kilometr wcześniej Wisły. Jest tam mini-pomost, do którego prowadzi tajemniczo wyglądająca furtka w murze.
Nad wszystkim czuwają gospodarze domu, czyli Leszek i Joanna Szymczakowie. Pana Leszka wystarczy posłuchać przez 3 minuty jak z uśmiechem opowiada o Wiśle, o swoich kulinarnych wynalazkach i o pomysłach na przyszłość, żeby przekonać się, że kocha to, co robi. I tą pasję czuć tu na każdym kroku. Bo Kamratowo to nie tylko noclegi, ale również wędzone na miejscu sery w autorskich mieszankach przypraw i wyrabiane przez pana Leszka wędliny, domowy pyszny smalczyk, pierogi i nawet ciasta, czyli wszystko to co sprawia, że do domu przywieziemy parę kilogramów obywatela więcej, ale wcale nie będziemy próbować z tym walczyć. Skoczkami narciarskimi i tak nie zostaniemy.
Wisła – kraina medalami skacząca
A propos skoczków, nawet Kalina wie (jako największa z naszej rodziny fanka skoków narciarskich), że Wisła to ważny punkt na skoczkowej mapie Polski. Można tu obejrzeć Małysza z białej czekolady (od kiedy w nieznanych, aczkolwiek w miarę oczywistych, okolicznościach stracił ucho, stoi w szklanej gablocie w holu Domu Zdrojowego), można podziwiać naprawdę imponującą kolekcję jego trofeów z kryształowymi kulami i medalami olimpijskimi na czele (część pucharów budzi skojarzenia religijne a jeden nawet funeralne – wygląda trochę jak urna), można wreszcie zobaczyć samą skocznię, imienia oczywiście Adama M., która równie przerażająco wygląda z okna kawiarni ulokowanej tuż nad głową siedzących na belce sportowców, co i z boku, z kolejki linowej, którą wjeżdża się na górę.
A więc po kolei, bowiem kwestii skoków w Wiśle nie można po prostu zamknąć w jednym paragrafie. Objazdu po tych trzech narciarskich atrakcjach na pewno nie zaczynajcie od galerii Adama Małysza i koniecznie przed nią odwiedźcie skocznię w Wiśle-Malince. O ile nie byliście nigdy na zawodach i nigdy nie uprawialiście tego sportu (a trudno nam uwierzyć, że jakiś skoczek narciarski trafił na ten tekst), to powinniście sobie ułożyć później odwiedzane miejsca w odpowiedniej perspektywie, tj. perspektywie skoczni. I Wisła-Malinka to dobry do tego obiekt.
To jedyna, obok Wielkiej Krokwi w Zakopanem, duża skocznia w naszym kraju. Pierwszy obiekt w tym miejscu zbudowano w 1933 roku. To i tak dość późno jak na polskie skocznie, bo ich historia zaczęła się w 1908 roku pod Lwowem. Wielka Krokiew powstała dwa lata później i po modernizacjach w latach 30-tych urosła do rangi jednej z najnowocześniejszych i najbardziej imponujących skoczni na świecie. Skocznia w Malince była więc od początku młodszą i mniej głośną siostrą podhalańskiej gwiazdy.
Po II wojnie światowej miała jeszcze kilka znaczących momentów. Wielokrotnie modernizowana i przebudowywana gościła parę dużych międzynarodowych imprez, ale z czasem straciła na znaczeniu, a od lat 80-tych bardzo mocno ją zaniedbano. Organizowano tu co prawda nadal imprezy mistrzowskie, ale raczej na siłę, by czasem wyjść ze skokami poza Zakopane. I wtedy w pełni objawiła się gwiazda Adama Małysza. Wiślacy postanowili kuć żelazo póki gorące i ponowne zainteresowanie skokami przekuć w nową skocznię. Dzięki temu między 2004 a 2008 rokiem przeszła ona następującą przemianę:
Skocznia w Malince zawsze była wyjątkowa, choć kiedyś było to raczej powodem do żartów niż chluby. Otóż było pod nią tak mało miejsca, że dojazd, czyli miejsce, gdzie hamowali skoczkowie, przecinał pobliską drogę. Stąd na czas zawodów musiano ją zamykać. Kiedy padł pomysł poważnej modernizacji, drogę chciano przesunąć, a w jej miejscu stworzyć ogromne trybuny na 30 tysięcy miejsc. To się nie udało, głównie ze względu na kwestie własności terenu. I tak powstał dość kompaktowy jak na te rozmiary obiekt, ale przy tym nadal dość szczególny, bo drogę schowano w tunelu pod trybunami. Wymagało to jeszcze jednego ciekawego zabiegu, a mianowicie dużego nachylenia przeciwstoku, czyli miejsca, gdzie wyhamowują skoczkowie.
Dla widzów to kapitalne rozwiązanie, bo mają skoczków na wyciągnięcie ręki, i to dosłownie, bo prawie cały pierwszy rząd może sobie przybijać piątki z zawodnikami. Ci za to pewnie myślą sobie na górze, jak ja w to cholerstwo trafię. Podniesiony przeciwstok tworzy bowiem wrażenie, jakby na dole brakowało miejsca na lądowanie. Z góry widać długi najazd na próg, z którego się skacze, a potem malutki punkcik, w którym trzeba nie tylko wylądować, ale i wyhamować. Odważni goście z tych skoczków.
Dopiero mając w głowie ten obrazek warto pojechać do galerii sportowych trofeów Adama Małysza. Te wszystkie mniej lub bardziej okazałe puchary i medale nabiorą wtedy odpowiedniego znaczenia. Nawet osoby, które sportem się nie interesują, mogą wtedy w nich dojrzeć nie tylko walory artystyczne, ale też potężny bagaż emocji, także tych niezbyt pozytywnych jak strach i napięcie, które się z nimi wiążą. Bez wizyty na skoczni będą one tylko świecidełkami w gablotkach.
A czekoladowy Małysz? Też do niego zajrzyjcie. Pamiętajcie tylko, że po zderzeniu z taką dawką czekolady, wasze ślinianki raczej nie pozwolą wam opuścić centrum Wisły bez skosztowania jakiegoś dobrego deseru w którejś z kawiarni. Na szczęście w okolicach Domu Zdrojowego jest kilka lokali do wyboru, ze słynną Cukiernią u Janeczki na czele.
Spacerem po górach
Jeśli kochacie wędrować po górach, to w Wiśle na pewno się odnajdziecie. Wokół doliny poprowadzono 150 kilometrów oznakowanych szlaków turystycznych i tras spacerowych. Wiele z nich możecie spokojnie pokonać nawet z małymi dziećmi. Papierowy przewodnik po trasach na pewno znajdziecie w nowym Centrum Informacji Turystycznej w Wiśle. Warto też odwiedzić stronę Kamratówki. Znajdziecie tam doskonale opisane atrakcje Wisły i okolic. Jest też mini przewodnik po po trasach spacerowych w Wiśle i okolicach. My podczas pobytu w Kamratówce dostaliśmy jego wersję papierową.
Taką doskonałą, krótką trasą na rodzinną wędrówkę, a przy tym jeszcze urozmaiconą dodatkowymi atrakcjami jest Pętla Cieńkowska. Najlepiej ją chyba zacząć od skoczni Adama Małysza w Wiśle-Malince. Po wjechaniu na górę skoczni można wtedy skręcić na wygodną, niespełna 1,5-kilmetrową ścieżkę prowadząca przez las w kierunku szczytu Cieńków Niżny. Tam polecamy zatrzymać się na obiad w Karczmie Jedlowo. Przy okazji posiłku można się zastanowić, czy wystarczy tego spaceru i czas zjechać kolejką (na obie kolejki – „cieńkowską” i „małyszowską” – obowiązuje jeden bilet), czy też może rozerwać trochę pętlę i przejść się dalej. Na przykład zejść z Cieńkowa do Malinki czy przejść się w dolinę Czarnego. Albo odbić np. na żółty szlak, którym dojdziemy do szczytu Gawlasi, a dalej zielonym aż do Baraniej Góry, aczkolwiek ten ostatni fragment jest dość trudny i stromy.
My po kilku godzinach spędzonych na Cieńkowie (o czym za chwilę) zjechaliśmy do doliny, ku radości naszych dzieci kochających kolejki linowe, a jeszcze nie tak bardzo jakbyśmy chcieli wędrówki po górach. Potem ścieżką wzdłuż potoku Malinka zamknęliśmy Pętlę Cieńkowską.
Innym prostą trasą, którą też można sobie urozmaicić jest wyprawa Doliną Białej Wisełki na Kaskady Rodła. To część niebieskiego szlaku, który prowadzi aż na Baranią Górę. Całość jest obliczona na 2,5 godziny, ale wiadomo, że z dziećmi trzeba założyć odpowiednio dłuższy czas wycieczki. Szlak nie jest trudny, szczególnie podejście do Kaskad Rodła. Pierwsze 2,5 kilometra to i tak asfaltowa droga (na szczęście zamknięta dla ruchu samochodowego), dopiero ostatnich kilkaset metrów przed kaskadami prowadzi gruntową szeroką ścieżką, która po deszczach może sprawić odrobinę kłopotu młodszym wędrownikom. Wyżej jest (podobno, bo my skończyliśmy spacer przy kaskadach), odrobinę trudniej, ale nie aż tak, by starsze przedszkolaki nie dały sobie same rady. Barania Góra więc jest taką rodzinną górką.
My i tak zrobiliśmy tą wycieczkę metodą „na leniwego VIPa” i skorzystaliśmy z kuligu organizowanego przez Kolibę u Marioli. Z kuligów można skorzystać przez cały rok. W zimę są super rozrywką, bo Dolina Białej Wisły w śnieżnej scenerii jest podobno niesamowita, jeśli więc do tego dojdzie jeszcze rżenie koni, skrzypienie sań na śniegu i możliwość skrycia się pod wełnianymi kocami będzie już prawie idealnie. Prawie, bo do pełni ideału brakuje jeszcze wizyty w samej kolibie, zjedzenia porządnej porcji kiełbasy czy oscypka i popicia dobrym grzanym winem. Warto tylko wiedzieć, że kuligi i wizyta w kolibie są możliwe dla zorganizowanych grup lub gości pani Marioli.
Konie w czasie kuligu mają szansę wypocząć kiedy wy wdrapujecie się na ostatnie metry przed Kaskadami Rodła. Czym są kaskady? To ponad 20 naturalnych wodospadów i progów rzecznych na Białej Wisełce o wysokości od 0,5 do 5 metrów, z których dwa największe mają 3,5 oraz 5 metrów wysokości. Obecną nazwę nadano im w latach 80-tych na cześć utworzonego po I wojnie światowej Związku Polaków w Niemczech. Związek nie mógł używać orła jako swojego symbolu, więc wybrał znak rodła, który odtwarzał bieg Wisły i symbolizował łączność z ojczyzną. I tak to się zapętliło – symbol stał się częścią rzeczywistości, którą symbolizuje.
Redyk, czyli owce mieszane, nie wstrząśnięte
Jeśli będziecie się wybierać do Wisły w maju, może uda Wam się załapać na obrzęd „miyszania owiec”. To dzień, w którym gazdowie oddają bacom pod opiekę swoje owce, wyprowadzone potem przez pasterzy na hale. W 2017 roku na cieńkowskim redyku było ponad 200 owiec, które zostały symbolicznie poświęcone, okadzone i zgodnie z tradycją trzykrotnie przeprowadzone wokół „mojki” – małego świerka. Potem puszczono je na pobliską łąkę, a goście (w tym i my) mogli spróbować buncu, bryndzy, bruska, mulki czy też gulaszu baraniego, buchty drożdżowej oraz ziołowej herbaty. Było też dużo o tym czym te wszystkie sery jak bunc i bryndza się różnią, ale mówiąc szczerze skupialiśmy się raczej na konsumpcji niż teorii.
Za to w końcu załapaliśmy o co chodzi z tymi bacami i gazdami. Jak widać był to całkiem edukacyjny wyjazd. Najpierw była lekcja o Wiśle, teraz o tajemnicy redyku i życiu na halach… Otóż z tymi owcami to jest tak, że gazda był właścicielem zwierząt. Baca za to brał pod opiekę owce w czasie wypasu na halach, czyli na wydzielonym terenie w górach nadającym się do wypasu. Zazwyczaj na jednej hali był tylko jeden baca – raczej nie właściciel hali, bo tych mogło być wielu, ale poważany i ogólnie szanowany gazda. Do pomocy miał juhasów, którzy zajmowali się głównie pasterstwem. W czasie redyku wiosennego baca brał owce od gazdów, a w czasie jesiennego je oddawał. W międzyczasie w jakiś tajemniczy sposób rozliczano się z mleka i serów i każdy wiedział, która owca jest kogo. Może dlatego w niektórych rejonach gór wierzono, że baca ma zdolności magiczne. W każdym razie żeby uczcić ten trudny zawód (od 2010 roku w oficjalnej klasyfikacji zawodów) powstały tysiące dowcipów o bacy, takich jak ten:
Góry. Malarz maluje pejzaż. Podchodzi baca, patrzy jak artysta wiernie kopiuje widok i mówi:
– Cholera, ile to się człowiek musi namęczyć, jak nie ma aparatu.
Ponieważ byliśmy już w Wiśle drugi dzień, to trochę mądrości nabyliśmy, przez co możemy wam pokazać jak wygląda cieńkowski redyk:
Wisła – czyli dolina pełna atrakcji
Byliśmy już na halach i szczytach, a co jeśli preferujecie bardziej bierny i „cywilizowany” wypoczynek? Przede wszystkim warto przejść się po centrum Wisły. Zwróćcie uwagę na Dom Zdrojowy, w którym stoi czekoladowa figura Adama Małysza i mieści się znana restauracja. Budynek wzniesiony w latach 1935-36 to jeden z symboli przedwojennego rozkwitu Wisły. Co ciekawe, nigdy nie był domem zdrojowym, a postawiono go, by mieścił kino i restaurację. Kilka lat temu przeszedł gruntowny remont, przez co jest teraz jasno świecącą perełką przedwojennego polskiego modernizmu.
Wasze dzieciaki pewnie nie docenią wiślanej architektury, ale i tak nie będą się w centrum nudzić, bo na każdym kroku widać, że miasto pamięta o maluchach. Najciekawszą dla nich atrakcją (i jednocześnie wspomnieniem z dzieciństwa dla rodziców pamiętających czasy średniowiecza, czyli lata 80-te) będzie Muzeum Beskidzkie z częścią skansenową. Podobne już kiedyś odwiedziliśmy w Chorzowie. W tamtejszym Górnośląskim Parku Etnograficznym też mogliśmy się przekonać jak dawniej wyglądało życie. Skansen w Wiśle, choć sporo mniejszy od chorzowskiego, Maćka i Kalinę zachwycił. Zobaczyli jak powstawał len, w kuźni dostali jeszcze ciepłą podkowę, a w starej szkole spróbowali pisania gęsim piórem.
Ciekawa jest historia budynku Muzeum Beskidzkiego, bo mieści się ono w karczmie z XIX wieku, która była własnością parafii ewangelickiej. Karczma służyła jako schronienie i miejsce spotkań dla wiernych, którzy przychodzili z dalszych części doliny do pobliskiego kościoła apostołów Piotra i Pawła. Do niego też zresztą warto zajrzeć, bo świątynia również ma już ponad 150-letnią historię.
W Wiśle znajdziecie też bardzo dużo dobrych opcji na smaczny rodzinny obiad. My z czystym sumieniem możemy polecić obiad w Chacie Olimpijczyka Jasia i Helenki. A to z kilku powodów. Po pierwsze zjecie u olimpijczyka, bo Jan Legierski dwukrotnie reprezentował Polskę na igrzyskach w kombinacji norweskiej. Niestety medalu z nich nie przywiózł, a to głównie dlatego, że kiedy był w najwyższej formie i zdobywał medale na mistrzowskich imprezach, to tuż przed wyjazdem na olimpiadę złamał obojczyk. Po drugie, dlatego że Jan i Helena Legierscy to kolejni ludzie-instytucje, których mieliśmy przyjemność spotkać w Wiśle. Oboje są od dekad zaangażowani w życie sportowe, społeczne, no i oczywiście kulinarne. A po trzecie dlatego, że Chata Olimpijczyka to jedyna restauracji z Wisły na szlaku Śląskie Smaki. W zatwierdzonym przez wymagający zespół śląskich smakoszy menu znalazły się wyjątkowa kapuśnica z suszonymi borowikami, czy placki ze szpyrkami.
Po obiedzie możecie jeszcze wrócić na spacer po centrum Wisły. W parku St. Kopczyńskiego znajdziecie Aleję Podań i Legend przedstawiająca rzeźby z baśni, podań i legend wiślańskich i Zabytkowy Park Przygód z miniaturami dziesięciu budowli leżących wzdłuż rzeki Wisły. Niby nic, ale najmłodsi docenili. Jest też świetny plac zabaw, na którym spokojnie można spędzić kawałek leniwego popołudnia, a ci, którzy wolą trochę głośniejsze i bardziej zwariowane klimaty mogą odwiedzić działające nad brzegiem Wisły (rzeki) sezonowe wesołe miasteczko.
Dla nas dużo lepszą opcją na aktywne spędzenie kilku godzin okazał się park linowy Przygoda u podnóża Skolnitego. Wstyd się przyznać, ale był to nasz pierwszy raz w parku linowym (tak, nasze starsze dziecko ma prawie 8 lat) i… doskonale się bawiliśmy! Na tyle dobrze, że w przypływie entuzjazmu obiecaliśmy dzieciom wizytę w podobnym przybytku po powrocie do Warszawy. A potem sprawdziliśmy ceny i gorzko pożałowaliśmy. W Warszawie i okolicach ceny dla czteroosobowej rodziny są wręcz zaporowe, także jeśli traficie do Wisły to korzystajcie!
Możecie zostać w dolinie, ale skoro będziecie pod Skolnitym, to aż grzech nie wjechać na szczyt kolejką krzesełkową. Szczególnie, że to miejsce chyba z najpiękniejszym widokiem na Wisłę i otaczające je szczyty. Na górze czeka na Was knajpka, w której możecie kupić sobie kawkę albo browarek i lody dla dzieci i rozłożyć się na pożyczonym z kawiarni leżaku podziwiając przepiękną panoramę Beskidów. A jeśli znów zmęczyły was tłumy i cywilizacja, zawsze możecie uciec na jeden ze szlaków przecinających Skolnity. W kilka minut znów będziecie prawie sam na sam z piękną beskidzką przyrodą.
Kolejką do prezydenta
Jeśli do Wisły przyjechaliście pociągiem, to wiecie już, że to ostatnia stacja na trasie. Jeśli nie przyjechaliście pociągiem, to koniecznie kiedyś to zróbcie. Chociażby po to, by przejechać się imponującym siedmioprzęsłowym mostem kolejowym o długości 122 metrów i maksymalnej wysokości filarów 25 metrów. Ta zbudowana na początku lat 30-tych konstrukcja była pokazem kunsztu polskiej myśli inżynierskiej.
Fakt, że musicie wysiąść z pociągu w Wiśle nie oznacza jednak, że dalej nie da się pojechać kolejką. To trochę udawana kolejka, bo nie jeździ po torach, tylko po ulicy, ale i tak warto w nią wsiąść. Zielona ciuchcia może zabrać was w całkiem przyjemną wycieczkę z centrum Wisły z przystankami przy skoczni w Wiśle-Malince, przy małej i dużej zaporze na Jeziorze Czerniańskim, Zameczku Prezydenckim i wodospadzie na Wisełce (zwanym przez miejscowych niagarą). Wycieczka trwa około 2,5 godziny. Przy każdym z przystanków czeka was krótka przerwa, wystarczająca na cyknięcie paru fotek, zadanie kilku głupich pytań pokazujących waszą zupełną ignorancję oraz poirytowanie strażnika miłościwie nam panującego prezydenta, który zamiast zagadać do dziecka próbującego wdrapać się na bramę prezydenckiej rezydencji, sprowadzi was do pionu krzycząc: „to obiekt rządowy, a nie plac zabaw”. To akurat trochę nas zdziwiło, bo mieliśmy wrażenie, że prezydent to głównie się w górach bawi, a nie rządzi…
Jakiekolwiek by nie było podejście strażników do gości rezydencji to i tak warto ją odwiedzić. Zamek w Wiśle na stoku Zadniego Gronia stoi w miejscu zbudowanego na początku XX wieku w miejscu zameczku myśliwskiego Habsburgów. Zameczek przetrwał I wojnę światową, ale nie przeżył remontu w czasach II RP i spłonął w 1927 roku. W kolejnych latach zbudowano więc w jego miejscu Zamek, który miał się już oprzeć pożarom i przetrwać ewentualne remonty. Powstała w ten sposób imponująca rezydencja, którą po zbudowaniu zdecydowano się przekazać do dyspozycji prezydentowi Mościckiemu. Od 1931 roku pełnił więc funkcję rezydencji prezydenckiej. Zamek przetrwał na szczęście czasy II wojny światowej, bo jego dostojna i przyciężkawa architektura przypadła do gustu nowym gospodarzom. W czasach PRL-u z oczywistych względów budynek nie wrócił do poprzedniej roli, ale nadal służył rządzącym. Skoro jednak w III RP wrócił silny urząd prezydenta, to uznano, że przyda mu się porządna rezydencja. I tak historia zatoczyła koło.
Jeśli chodzi o zwiedzanie, to Dolny Zamek, gdzie jest restauracja i pokoje gościnne można zwiedzać bez wcześniejszej zapowiedzi. Do Zamku Górnego, w którym są prezydenckie apartamenty, można wejść tylko z przewodnikiem po uprzedniej rezerwacji. Z przewodnikiem duchowym (czytaj: księdzem) wejdziecie też w każdą niedzielę na mszę do zabytkowej kaplicy przy górnym Zamku. Weźcie tylko dowód osobisty i przyjedźcie chwilę wcześniej, bo kościółek jest już za bramą ośrodka, więc odpowiednia służba nie drużba i kontrola bezpieczeństwa być musi.
Skorzystajcie też z przystanku przy Jeziorze Czerniańskim. To całkiem młody zbiornik wodny, niewiele tylko starszy od nas. Powstał na początku lat 70-tych, by zapewnić wodę pitną coraz liczniejszym ośrodkom turystycznym w dolinach. Przez to nie wolno w nim pływać, ani uprawiać na nim sportów wodnych. Wolno za to je oglądać, co warto zrobić, bo ładnie wpisało się w beskidzki krajobraz.
Ochorowicz – magiczny realizm na deser
Zaczęliśmy ten tekst od Ochorowicza i skoro tyle w nim pętli, to też Ochorowiczem skończymy. Wizytę w Ochorowiczówce, najmłodszym muzeum w Wiśle zostawiliśmy sobie na koniec pobytu. Wpadliśmy do niej niewiele ponad godzinę przed zamknięciem, skonsumowaliśmy w miarę dokładnie całą wystawę i ruszyliśmy prosto do Warszawy. Wspomnienia z Wisły mamy więc przesłonięte mgiełką magicznego realizmu.
Julian Ochorowicz był człowiekiem niezwykłym. Teraz wydaje się zapomniany, ale zawsze miał pecha do sławy i rozgłosu. Trudniej powiedzieć kim nie był i czego nie robił, niż czym się zajmował. Był ojcem polskiej psychologii, wynalazcą, lekarzem, fizykiem, pionierem hipnologii, dziennikarzem, „deweloperem”, postacią, która nie tylko przerosła swój czas, ale każdy kolejny. W jego życiu Wisła odegrała ogromną rolę, podobnie jak on w jej współczesnych losach. Pokochał ją od pierwszego wejrzenia, a ta na przemian tą miłość odwzajemniała lub go odrzucała.
W Beskidy zawitał późno. Urodził się w 1850 roku pod Warszawą – w Radzyminie. W stolicy studiował psychologię, doktorat zrobił w Lipsku. Potem wykładał we Lwowie, ale wyjechał w końcu do Paryża. We Lwowie biedował i nie mógł się rozwijać. Poszedł więc podobną ścieżką co Maria Skłodowska, która też z Warszawy uciekła, bo w Polsce czekała ją kariera guwernantki.
W Paryżu znalazł się na bruku i między innymi też przez to rzucił się w świat wynalazków. Zanim Bell opatentował telefon, Ochorowicz był w stanie przenosić głos na odległość dziesiątek kilometrów. Kiedy sześć lat przed Edisonem wymyślił fonograf, świat tego nie dostrzegł. W Paryżu pracował też na prototypem telewizji. Nie zaniedbywał przy tym psychologii i w 1900 roku zwołał pierwszy Światowy Kongres Psychologiczny, który otworzył swoim referatem.
W Beskidy dociera w 1898 roku, a pięć lat później decyduje się tu zostać. Wybiera Wisłę, cichą wieś w dolinie rzeki. Widzi w niej ogromny potencjał i zaczyna inwestować w wille dla turystów. W kolejnych latach postawi ich całkiem sporo. Nadaje im nośne nazwy: „Sokół”, „Placówka” (to z myślą o Reymoncie) „Jaskółka”, „Maja”, „Zofiówka”. A potem reklamuje je w Warszawie i ściąga do Wisły intelektualistów, artystów, pisarzy. Wisła go za to ceni, bo turyści ożywiają dolinę, dają pracę. Ochorowicz dzieli się też z wiślakami swoją wiedzą i prowadzi m.in. bezpłatną praktykę lekarską.
Miłość trochę się ochładza, kiedy w Ochorowiczówce, gdzie dziś mieści się muzeum realizmu jej twórca zaczyna przeprowadzać słynne eksperymenty ze Stasią Tomczyk. Wprowadza ją w stan hipnozy, a ta przy świadkach potrafi przenosić przedmioty. Z wizjonera, wynalazcy i uczonego Ochorowicz zaczął się w powszechnym mniemaniu przeradzać w szarlatana i okultystę. Z początkiem I wojny światowej wyjechał z Wisły i już do niej nie wrócił. Zmarł w 1917 roku.
Ochorowiczówki los nie oszczędził. W czasach PRL urządzono tam mieszkania socjalne, willa niszczała, aż w końcu opuszczono ją po poważnym pożarze w 2014 roku. Mało kto wierzył, że podniesie się jeszcze z gruzów. Szansa odżyła, kiedy wśród społeczników zaczął nabierać życia pomysł, by w Ochorowiczówce otworzyć muzeum tego zapomnianego geniusza. Wtedy jednak, jak pisała Gazeta Codzienna, miejscowi księża i pastorzy wyrazili zdecydowany sprzeciw, twierdząc, że rodzinne miasto Adama Małysza opanował alkoholizm wiążący się z „obciążeniem okultystycznym”, co jest winą „okultysty” Ochorowicza.
Takie pokrętne tłumaczenie wystarczyło, by powstrzymać budowę muzeum. Na szczęście w tym czasie Sebastian Chachołek, wiślanin z urodzenia, pomysłodawca i fundator Muzeum Realizmu Magicznego, szukał miejsca na stałą wystawę. I zdołał odrodzić Ochorowiczówkę z popiołów.
W muzeum znajdziecie ponad 300 eksponatów – obrazów i rzeźb między innymi: Zdzisława Beksińskiego, Marcina Kołpanowicza, Tomasza Sętowskiego, Rafała Olbińskiego, Jarosława Jaśnikowskiego, Artura Kolby, Jacka Yerki, czy Wojciecha Siudmaka. W podziemiach znadziecie też przyzwoitą kolekcję pamiątek po Julianie Ochorowiczu, unikatowe dokumenty, maskę pośmiertną, rękopisy książki, listy pisane z Wisły i zdjęcia, w tym zdjęcie Stasi Tomczyk podnoszącej siłą woli łyżeczkę w murach Ochorowiczówki. Jak widać, kiedy się chce to można, i nie ważne czy chodzi o podniesienie siłą woli łyżeczki ze stołu czy willi geniusza z gruzów. Taki to ten magiczny realizm.
Czego (między innymi) nie opisaliśmy?
- Zameczku Myśliwskiego Habsburgów (ul. Lipowa 4a);
- Muzeum Narciarstwa (ul. Wodna 3);
- Muzeum Turystyki Beskidu Śląskiego PTTK „U źródeł Wisły” na Przysłopie pod Baranią Górą (ul. Czarna Wisełka 8);
- Muzeum Spadochroniarstwa (ul. Przylesie 1);
- Muzeum Aptekarstwa (ul. Głębce 1);
- Galerii „U Niedźwiedzia” (pl. B. Hoffa 3);
i wielu innych fascynujących miejsc. Miłego eksplorowania!

Za zaproszenie dziękujemy Referatowi Promocji, Turystyki, Kultury i Sportu Urzędu Miejskiego w Wiśle
Sorry, the comment form is closed at this time.
Jolka
Bardzo ciekawe informacje! Chyba wybiorę się do Wisły jeszcze w tym roku 🙂
osiemstop
Zdecydowanie polecamy, warto!
Apartament na Święta
Zapraszamy do nas częściej!
osiemstop
Dzięki, chętnie jeszcze kiedyś wpadniemy!
Magda
Wisła jest fajna na krótki i dłuższy wypoczynek. Szczególnie z dziećmi:)
osiemstop
Potwierdzamy!
Osada Kamratowo
dziękujemy za polecenie 🙂 pozdrawiamy
8 stóp
A my dziękujemy za gościnę, było super!
Miasto Wisła
Dziękujemy za tak piękny i barwny opis ❤️
Paweł Szpala
Klimatyczny wpis !!