IMAG
Podróżując po Stanach mieliśmy już okazje pomieszkać w pełnych wymuskanych samochodów i przyczep rv resortach, dużo luźniejszych parkach narodowych i stanowych. Cofając się w trochę w czasie z nieukrywaną radością opiszemy kolejne noclegowe rozwiązanie, którego byliśmy najbardziej ciekawi – BoondockersWelcome. Nasza przygoda z boondockers zaczęła się w okolicach Tampy, zanim na dobre uciekliśmy na północ.

Idea BoondockersWelcome jest mniej więcej taka sama jak coachsurfingu, tylko że dla kamperowców. Mamy kawałek terenu pod domem i chcemy kogoś na nim ugościć – ogłaszamy się na portalu. Mamy chęć u kogoś zamieszkać na dłuższą lub krótszą chwilę – rejestrujemy się, by poszukać potencjalnych gospodarzy.

Członkostwo kosztuje 25 USD rocznie, jeśli nie mamy miejsca dla gości, a dla tych, którzy sami też mogą oferować nocleg – 20 USD. W zamian dostajemy dostęp do bazy zarejestrowanych użytkowników. Teraz to około 700 miejsc w USA i Kanadzie. Oficjalnie strona mówi o 703 miejscach, ale trafiliśmy już na profil, który założono, by przestrzegać przed ideą i m.in. „złodziejami tożsamości”.
Podstawową ideą jest, by nocleg był w pełni darmowy. Może to być kilka akrów lasu z polaną z dala od cywilizacji, może być to podjazd pod domem z prądem, wodą, kanalizacją, pralnią w garażu i śniadaniem na tarasie. Obie opcje mają być darmowe i gospodarz nie może zażądać żadnej zapłaty.My się nie zraziliśmy. Działa to mniej więcej tak: chcemy gdzieś zanocować, wpisujemy lokalizację w wyszukiwarkę i widzimy darmowe noclegi w wybranej przez nas okolicy. Klikamy na profil użytkownika, którego lokalizacja najbardziej nam odpowiada i widzimy szczegóły: kiedy jest dostępny (często są to ludzie mieszkający parę miesięcy tu, parę miesięcy gdzie indziej), jakie ma warunki na swoim podwórku/podjeździe, czy akceptuje dzieci i zwierzęta, czym się zajmuje, oraz, co najważniejsze, na ile można się u niego/niej zatrzymać. Na południu Florydy, gdzie ludzie przyjeżdżają na „stacjonarne” wakacje, z cudzej uprzejmości można korzystać zwykle przez 1-2 noce. To pewnie tylko informacja zaporowa i jeśli gospodarz z gościem nadają na tych samych falach da się mieszkać i tydzień. Im dalej na północ tym ten maksymalny pobyt dłuższy, i tym częściej przy „maximum stay” pojawia się adnotacja „We’ll play it by ear” – czyli „wyjdzie w praniu”.

Początkowo, gdy szukaliśmy noclegów w okolicach Miami, trochę się zniechęciliśmy. Miejsc noclegowych było mało, z tych niewielu które były większość okazała się niedostępna, a ci co byli dostępni albo odpisali, że akurat nie mogą nas przenocować, albo nie odpisali w ogóle. Jak mówi nasz znajomy florydziak, „dziadowska ta Floryda”.
Kilkaset mil na północ sytuacja zmieniła się diametralnie. Na nasze wiadomości odpisali chyba wszyscy. Ci, którzy nie mogli nas przenocować życzyli nam udanej podróży. Propozycji noclegowych dostaliśmy chyba ze cztery. Gdy już wybraliśmy najdogodniejsze dla nas miejsce i odpisywaliśmy pozostałym, że jednak u nich się nie zatrzymamy, dostawaliśmy odpowiedzi, że może jednak, a może następnym razem i jakbyśmy potrzebowali gdzieś zrobić pranie, to żebyśmy wpadli. Mamy nadzieję, że to miłe jeszcze lepszego początki.
Nasz wybór padł na Lois i Johna mieszkających w Hudson, niecałą godzinę na północ od Tampy. Gospodarze okazali się przemiłymi ludźmi. Wypoczęliśmy, zrobiliśmy pranie, z pomocą Johna usprawniliśmy kilka rozwiązań technicznych w naszej przyczepie, porozmawialiśmy o świecie, Maciek zaprzyjaźnił się z wnukami naszych gospodarzy, i koniec końców zostaliśmy u nich dzień dłużej niż zamierzaliśmy.

DSC04853Lois i John jeszcze niedawno planowali przesiąść się na full-time do A-klasy, którą nawet kupili i która teraz stoi zaparkowana pod domem. Niestety życie pokrzyżowało im te plany, za to chętnie przyjmują gości na swoim podwórku. Mieszkają w Hudson od ponad 40 lat. Kiedy się sprowadzili, w promieniu kilku mil nie było nic. Teraz niedaleko mają kilka szkół przy których nasze tysiąclatki to żarcik (w podstawówce, która w USA ma pięć klas uczy się około 1500 dzieci) i pod domem codziennie przejeżdżają prawdziwe konwoje autobusów szkolnych. Niektórym (czyt. Maćkowi) to akurat sprawiło dużą radość.Mieliśmy okazję porozmawiać z siostrą Johna, która miała męża z Polski (udało mu się wyjechać z ojczyzny w 1947 roku) i posłuchać trochę o tradycyjnych rodzinach od 2+6 do 2+9. A poza tym pobujać się na hamaku i razem pogapić się w fantastycznie rozgwieżdżone niebo nad Hudson. Niestety nie za długo, bo wieczorami wiało już chłodem z północy…