
Trasa nad morzem z Mui Ne do Nha Trang to mniej więcej 220 km – 5 godzin samochodem w wietnamskich warunkach. Rodzinnie skuterami – dwa dni. Niestety dla nas były to brzydkie, deszczowe i zimne dwa dni. Wielka szkoda, bo to jedna z najpiękniejszych tras skuterowych w Wietnamie, którą można rozkoszować się nawet tydzień. A samo Nha Trang? To Mui Ne do potęgi eNtej. Pozbawiony klimatu, głośny i nijaki kurort.
W okolicach Mui Ne zabawiliśmy ładnych kilka godzin. Bajkowy Strumień i Czerwone Wydmy nie były może atrakcjami z najwyższej półki, ale po raczej średnio ciekawym początku naszej podróży i wielu godzinach spędzonych na skuterach były dla nas wszystkich doskonałą okazją do odpoczynku.
Było już dobrze po południu gdy ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy trasą nad morzem. Z obu stron biały piasek, od czasu do czasu jakiś skuter czy dwa, ale poza tym cała droga nasza. Było pięknie, choć wiatr powodował, że bardziej niż krajobrazy zajmowało nas utrzymanie się na drodze. Na północ od Mui Ne autostradę można omijać mniejszymi, ale nadal dobrymi drogami nad samym morzem przez co najmniej kilkadziesiąt kilometrów. Trzeba mieć na to czas, którego nam tego dnia zaczynało dramatycznie brakować. Kiedy nasza droga DT716B złączyła się z autostradową „jedynką” (QL1A), postanowiliśmy już na niej zostać. Nie było na szczęście tak źle, jak w okolicach Ham Tien i Mui Ne dzień wcześniej, ale i tak ruch był spory.
O TYM PRZECZYTASZ W TYM WPISIE
Industrialne białe święta
Już po zmroku dojechaliśmy do elektrowni Vinh Tan 2. Na tle wzniesień wyglądała jak nie z tej ziemi – wielka biała kula światła. Gdybyśmy ją widzieli w dzień, albo o niej w ogóle byśmy nie wspomnieli, albo napisalibyśmy o brzydkim, przykurzonym industrialnym krajobrazie. Ale o zmroku, na tle morza i zielonych wzniesień, wyglądało to trochę jakby ktoś nie mógł się opanować ze świątecznymi dekoracjami.
Za elektrownią zdecydowaliśmy się zjechać z autostrady. Skoro i tak jedziemy po ciemku, to lepiej to robić na spokojnie niż w otoczeniu tirów, które pewnie nawet nas dobrze nie widzą. Skręciliśmy w prawo, w stronę przylądka Dinh (Mui Dinh). Zrobiło się jeszcze ciekawiej niż przy elektrowni. Wjechaliśmy kilkadziesiąt metrów nad poziom morza i jak tylko za plecami zgubiliśmy oślepiający przemysłowy blask pojawiły się pod nami liczne zielone światełka. Wyglądało to trochę, jakbyśmy wznieśli się nad linię horyzontu i pod sobą ujrzeli gwiazdy. Były to światła łodzi rybackich, których cienie dało się wypatrzyć na tle morze.
Mui Dinh – skalisty półwysep na uboczu
Niestety nie mogliśmy poznać uroków plaży i samego skalistego Mui Dinh, na szczycie którego wznosi się latarnia morska z czasów kolonialnych. Na mapach Google’a wygląda bardzo zachęcająco, ale to w Wietnamie często tylko pozory. Plaże na północ od skał wzięła już chyba w uścisk agresywna turystyka i deweloperka, ale nadal pozostaje wzniesienie i spacer do latarni. Według Vietnam Coracle większość osób zaczyna go przy budce z napojami, gdzie pewnie za drobną opłatą można zostawić bezpiecznie skuter. Bonusem do tego przystanku może być kąpiel w małej zatoczce u podnóża skał. Jeśli traficie w te okolice o lepszej porze dnia i będziecie mieli lepszą pogodę niż my, to polecamy skorzystać z wpisu o Mui Dinh i trasie z Ca Na do Phan Rang na blogu Vietnam Coracle.
Trasa wokół przylądka miała dwie poważne wady. Jedną był wiatr, który kiedy tylko wyjechaliśmy zza wzniesienia uderzył w nas z podwójną siłą. Drugą były leżące tu i ówdzie odłamki skał, które wymusiły na nas dość ostrożną i wolną jazdę. Zmęczeni próbowaliśmy znaleźć nocleg w pobliskiej wiosce Son Hai, ale okazało się, że są jednak wyjątki od reguły, że w każdej mieścinie jest motelik. Pobłądziliśmy w wąskich uliczkach i udało nam się jedynie kupić herbatniki. Zawsze coś – na jakiś czas podniosły morale młodszej części ekipy.
Było już bardzo późno gdy dojechaliśmy do Phan Rang. Zatrzymaliśmy się w jednym z najtańszych hoteli w mieście – Tinh Nguyet za 300 000 VND (48 PLN) w pokoju na 4. piętrze (to jeden z najwyższych budynków w Phan Rang) z widokiem na stację benzynową. Nie mieliśmy nawet siły zejść, żeby poszukać czegoś do jedzenia i jak staliśmy, tak padliśmy. O Phan Rang i tak pewnie nie napisalibyśmy dużo, bo to przemysłowe, nijakie miasto, gdzie turyści raczej nie mają po co zaglądać.
Mauzoleum Gac Ma
Rano zdecydowaliśmy, że po poprzednim intensywnym dniu, dziś jedziemy tylko do Nha Trang. Mieliśmy przed sobą jakieś 130 km bocznymi drogami i autostradą, naszym tempem około trzy-cztery godziny jazdy. Droga z Phan Rang na północ to czysta przyjemność: ciągnie się nad morzem i przez góry, mijaliśmy salary i małe miasteczka. Widoki były fenomenalne a ruch znikomy. Również Vietnam Coracle bardzo pochlebnie wyraża się o tym fragmencie trasy. Dla niego wybrzeże Nui Chua – ponad 50 kilometrów na północ od Phan Rang można eksplorować tygodniami.
Oczywiście, o ile jest ładna pogoda. Vietnam Coracle pisze, że to miejsce, gdzie specyficzny klimat powoduje, że nigdy nie pada. Jest idealny do uprawy winorośli (stąd słynne wina z Dalat, które jest ledwie kilkadziesiąt kilometrów dalej w głąb interioru, a o którym jeszcze napiszemy). Otóż nie, jak przyjedzie Osiem Stóp, to i tu potrafi nieźle popadać. Wiatr i deszcz nie pozwoliły nam się nacieszyć ani zatoką Vinh Hy, ani dramatycznymi przełęczami, z których rozciąga się widok na pobliskie wyspy. Ta część Wietnamu ma ogromny potencjał na doskonałe wspomnienia, ale… przy dobrej pogodzie. Przy takiej, jaką mieliśmy my – niestety trzeba się stamtąd szybko ewakuować.
Z niechęcią zjechaliśmy na autostradę, z której uciekliśmy w stronę morza ledwie kilkanaście kilometrów później – w Cam Ranh. Minęliśmy lotnisko, którym w te okolice dostaje się kilkaset tysięcy rosyjskich turystów i zrobiliśmy jeszcze krótki przystanek przy pomniku żołnierzy poległych w bitwie o Gac Ma. Mauzoleum ściągnęło nas do siebie morzem… asfaltu. Parking przed nim jest tak imponujący i tak pusty, że można by się spodziewać, że skryła się za nim IKEA w którąś z niehandlowych niedzieli.
Na parkingu bowiem nie było nikogo. Dopiero pod samymi schodami wpadliśmy na driftującą ekipę nastolatków. Bardziej nastolatków niż driftującą, bo skutery to nie są maszyny stworzone do driftu. Driftowanie skuterami jest tyle nieciekawe, że jak tylko podjechaliśmy pod pomnik, Kalina stałą się głównym obiektem zainteresowania obecnych tam nastolatek, co akurat jej się bardzo spodobało.
Samo mazuleum, jak sie później okazało, otworzono zaledwie kilka miesięcy przed naszym przyjazdem – w lipcu 2017 roku. Ponieważ część muzealna była zamknięta, to nie do końca wiedzieliśmy co to za miejsce. Symbolika przypominała stare, dobre, komunistyczne czasy, więc obstawialiśmy, że mauzoleum pochodzi z czasów wojny wietnamskiej. Tak jakby bardzo podobne pomniki nie powstawały chociażby w latach 80-tych w Warszawie.
I tu było podobnie. Mauzoleum nie tylko było świeżutkie, ale też upamiętniało nie czasy zamierzchłe, lecz całkiem niedawne. Mianowicie wystawiono je ku czcu 64 marynarzy poległych w konflikcie o Gac Ma – wysepkę w Archipelagu Spratly. A dramat ten rozegrał się w 1988 roku. Komunistyczny wydźwięk pomnika też nas zmylił, bo wietnamska armia starła się tam nie z imperialistycznym najeźdźcą z zepsutego Zachodu, ale z imperialistyczną najeźdźcą ze zdrowego Wschodu. Drugą stroną w konflikcie były bowiem Chiny. Były, a nawet są, bo konflikt o Spratly – grupę wysepek, raf i skał nadal w sumie trwa i uczestniczą w nim nie tylko Chiny i Wietnam, ale też Filipiny, Tajwan, Malezja i Brunei. Co ciekawe, konflikty o wietnamsko-chińskie wyspy wróciły do nas ostatnio z zupełnie niespodziewanej strony. W serialu „Years and Years” BBC, który gorąco polecamy, to właśnie konflikt o sztuczną chińską wyspę u wybrzeży Wietnamu, jest przyczyną zaostrzenia globalnego konfliktu i rozpadu świata, jaki (jeszcze) znamy.
Nha Trang – Wietnam, który nadchodzi
Trasa z lotniska do Nha Trang to nowy Wietnam w pigułce. Równiutka jak stół kilkupasmowa trasa, która jest prawie pusta. Komunistyczne mauzoleum, które upamiętnia konflikt z innym komunistycznym krajem. Pusty skrawek między trasą a morzem zapełnia się ogromnymi kompleksami hoteli i biurowców budowanymi przez wietnamskie i zagraniczne koncerny. W tym kapitalistyczno-hedonistycznym sosie komunistyczne mauzoleum jawiło się trochę jak stary malutki kwiatek do wielkiego nowego kożucha.
Piękny krajobraz przed Nha Trang pokryty jest kurzem i cementem. Poboczem ulicy w stronę Nha Trang ciągną dziesiątki, jeśli nie setki przedstawicieli klasy robotniczej, która wyzwolona od kapitalistycznego ucisku stawia turystyczno-biurowe zagłębie. Pewnie niedługo będzie pokazywane przez wietnamskich oficjeli na zagranicznych targach jako prawdziwa duma kraju.
Tak, już przed wjazdem do Nha Trang wiedzieliśmy, że się nie polubimy. Potem było jeszcze gorzej. Do Nha Trang wjechaliśmy tuż po zachodzie słońca i przeżyliśmy szok. O ile ruch uliczny po drodze czasem był lepszy lub gorszy, o tyle do tej pory wierzyliśmy, że jednak nikt nie chce zginąć ani zabić innych. Tu tę wiarę straciliśmy… Po przejechaniu już ponad pół tysiąca kilometrów w naprawdę różnych warunkach na skuterach czuliśmy się w miarę pewnie. W Nha Trang mieliśmy obawy przed skrętem w lewo i zmianami pasa.
W dodatku południowe przedmieścia Nha Trang przypominają jazdę po placu budowy. Wąskie, wyboiste uliczki są rozjeżdżane przez ciężarówki i sprzęt budowlany, wszędzie unosi się pył, między licznymi, jak na Wietnam, samochodami lawirują robotnicy wracający z budów, skutery, ludzie na rowerach, autokary turystyczne. A to dlatego, że od południa miasto zamyka dawne lotnisko, które teraz opanowała deweloperka. I cały ten ruch kisi się na wąskich dróżkach przytulonych do ogromnego placu budowy.
Nie mieliśmy wybranego hotelu w Nha Trang, ale wiedzieliśmy, gdzie jechać. Znaleźliśmy zagłębie tanich hoteli i zdecydowaliśmy się wejść do 2-3 najtańszych, obejrzeć, czy da się tam zostać z dziećmi i potargować się jeszcze o pokój. Zatrzymaliśmy się w końcu w hotelu Queen 2 (200 000 VND, czyli 32 PLN za dwójkę z dwoma dużymi łóżkami) na koszmarnym deptaku pełnym hoteli, pijanych Rosjan i Chińczyków. Musieliśmy naprawdę słabo myśleć ze zmęczenia, bo zdecydowaliśmy się zostać na dwie noce, zrobić pranie, odpocząć i wreszcie trochę pozwiedzać (haha).
Gdy już się porządnie wyspaliśmy, wyjrzeliśmy na swoją ulicę. Było… rosyjsko. Naprzeciwko naszego hoteliku ulokował się sieciówkowy lokal Moskwa. Wszyscy mówili do nas w śpiewnym języku naszych sąsiadów. Uliczni sprzedawcy namawiali nas po rosyjsku na tatuaże, również dostępne po hebrajsku czy arabsku. Jeśli kiedyś spotkacie znajomego Rosjanina, który ma tatuaż w dziwnym alfabecie, jaki akurat znacie, i tenże tatuaż jest po prostu losowym zestawieniem literek, to spora szansa, że powstał właśnie w Nha Trang.
Nha Trang przydało nam się o tyle, że było pierwszym od dłuższego czasu większym i w dodatku turystycznym miastem, które odwiedziliśmy. Mogliśmy więc zaspokoić potrzebę pieczywa w postaci bagietek, co, ku naszemu zaskoczeniu, okazało się wcale nie takie proste w tym mieście pełnym barszczu i pielmieni. Naprawiliśmy też aparat, który od jakiegoś czasu przegrywał walkę z wietnamskim klimatem, choć akurat ten model Sony, który używamy przegrywa głównie walkę ze sobą. Za to dobrze mu idzie ogrywanie serwisantów i naszego portfela. I po kilku godzinach niezwiedzania i niejeżdżenia wpadliśmy w panikę, co tu robić.
Po Nagar – Czamowie znad rzeki
Jeździć skuterami nie chcieliśmy, więc skusiliśmy się na największą turystyczną atrakcję Nha Trang – czamską świątynię Po Nagar. Z naszego hoteliku było do niej jedyne 5 kilometrów w jedną stronę. Co to dla nas. To nic, że akurat tego dnia zrobiło się w końcu gorąco i nawet słońce zaczęło wyglądać zza chmur. Idziemy! Przejście w takiej odległości w upale przez ruchliwe miasto nie było najprzyjemniejszym doświadczeniem, ale w poszło zaskakująco gładko. Miasto w części oddalonej trochę od wybrzeża miejscami nawet nie robi takiego złego wrażenia. Boczne uliczki dają trochę cienia, azjatycki chaos w normalnej skali nie razi tak bardzo i życie jakby zwalnia.
Świątynia Po Nagar wybudowana w VIII wieku n.e. nad samą rzeką znajduje się w zasadzie w centrum miasta. Z dziesięciu konstrukcji do naszych czasów przetrwało – w całkiem niezłej kondycji – pięć. Wstęp kosztuje 20 000 VND (3,2 PLN) i biorąc pod uwagę, że jest to główna – obok plaży i imprezowania – atrakcja Nha Trang, możecie spodziewać się tłumów. Kompleks jest w sumie całkiem ładny. Ceglane świątynie są dobrze zachowane, choć przez rozwiązania konstrukcyjne mimo sporych rozmiarów są niewielkie w środku. Kiedy takie kompleksy zwiedza się w samotności, to ten fakt może umknąć. Ale kiedy potrzebę zajrzenia do środka dzieli się z wycieczkami, które właśnie wysypały się z kilku autokarów, to nie da się go nie zauważyć, czekając w długiej kolejce przed wejściem.
Z szalonego Nha Trang kolejką do… więzienia
Wróciliśmy plażą, zaskakująco czystą i porządną, oddzieloną od ruchliwej drogi promenadą i linearnym miniparkiem. Po drugiej stronie ulicy pnie się już lśniące od szkła nowe Nha Trang – kilkunasto i więcej piętrowe hotele i biurowce. A kiedy nadszedł zmrok z plaży zobaczyliśmy jego – prawdziwego hotelarskiego Lewiatana, którego nie przebije nawet zamek nad Notecią ani kolejny hotel Gołębiewskiego – kompleks Vinpearl Land na wyspie Hon Tre. Kiedyś było tam więzienie, ale teraz ludzi nie trzeba tam więzić, sami przyjadą, sporo zapłacą i jeszcze podziekują.
Vinpearl Land to wielki, 5-gwiazdkowy hotel z aquaparkiem i parkiem rozrywki. Otwarty trochę ponad 10 lat temu kompleks ma nawet własną, ponad 3-kilometrową kolej linową – najdłuższą w Wietnamie, co samo w sobie jest już niezłą atrakcją turystyczną. Wieczorem kompleks rozświetla okolicę mocniej niż księżyc. I o ile światła elektrowni miały w sobie jakiś urok, przytłumiony nieco ekologiczną troską, tak zajmujący kawał wyspy ogromny kompleks, przytulony do głośnego i sztucznego miasta, przeważył szalę goryczy. Choć może to nie on, ale koncert, który zaczął się na wielkiej scenie ustawionej na plaży, kiedy ostatkiem sił docieraliśmy do hotelu. Dość powiedzieć, że z przyjemnością pomyśleliśmy o powrocie na skuter i drodze, która czekała nas następnego dnia.
Nha Trang rozwija się jak szalone. Wszędzie rosną nowe wieżowce, obok hotelików takich jak nasz znajdziecie tam także te dużo droższe, wszędzie widać napisy po rosyjsku i po chińsku, na każdym kroku znajdziecie sklepy i knajpy. Tylko jakieś to takie bez klimatu, nie jest to Siem Reap ani nawet Bangkok, i na pewno nie jest to miejsce, do którego chcielibyśmy kiedykolwiek wrócić. Możemy polecić to miasto na szybki przystanek w drodze, na pranie, niezbędne zakupy czy naprawy, ale na pewno nie na dłuższy pobyt.
Chyba że jedziecie do Wietnamu poimprezować w rytm rosyjskiego disco albo techno – w takim przypadku będzie to strzał w dziesiątkę. Można tam też różnorodnie zjeść, co ale, co ciekawe, w KAŻDEJ restauracji w Nha Trang zupełnie przypadkiem, dopisywano nam coś do rachunku. Oczywiście rachunku i tak wyższego niż w innych miastach w Wietnamie, gdzie do tej pory byliśmy.
Czy w Nha Trang można jednak znaleźć miejsce dla siebie? Pewnie tak. Między nami nie zaiskrzyło, ale widzieliśmy dużo pozytywnych opinii o tym mieście. Znajdziecie na przykład opinie, że „wizyta w Vinpearl (najlepiej całodniowa) to obowiązkowy punkt programu podczas pobytu w Nha Trang, zwłaszcza dla rodzin z dziećmi”. Polecane są kąpiele błotne w resortach (oby nie siłowych, szczególnie jak targetem są Rosjanie) zlokalizowanych w północno-zachodniej części miasta. Wycieczki na perłowe wyspy zbierają różne, raczej negatywne opinie. Nha Trang na pewno jest miejscem, w którym można znaleźć jakąś (nomen omen) perełkę.
Sorry, the comment form is closed at this time.
FUKO
Niesamowite zdjęcia i wspaniałe miejsca. Pozdrawiamy!
osiemstop
Dzięki! My też pozdrawiamy:)
FUKO
Bardzo przydatny wpis. Na pewno przyda się na kolejne wyprawy 🙂 Pozdrawiamy!
osiemstop
Dzięki za dobre słowo i udanych podróży!