
Czasem droga jest ważniejsza od celu. Nawet w Kalabrii, gdzie cele to niezwykłe miasteczka na wzgórzach, schodzące starówkami i obronnymi wieżami do samego morza. Ale jeśli chodzi o Park Narodowy Pollino, to wiedzieliśmy, że jest za daleko od nas, by dobrze go zwiedzić. Dlatego mając w głowie cel, postanowiliśmy przede wszystkim nacieszyć się drogą do niego.
To był wczesny poranek w naszej górskiej pustelni. Wczesny jak na nas. Zerwaliśmy się już o godz. 8 rano, żeby wyruszyć jak najszybciej. Jak jednak szybko wyruszyć, skoro można też zjeść śniadanie w ogrodzie z widokiem na zielone wzniesienia? I to w październiku? Z gór nad morze wyjechaliśmy więc dopiero dwie godziny później.
Naszym celem był Park Narodowy Pollino. A właściwie jego zachodni skrawek, bo wiedzieliśmy, że głęboko w park nie damy rady wjechać. Zamiast na wąwozach, kanionach i długich spacerach postanowiliśmy więc skupić się na czymś co nam najlepiej w Kalabrii wychodziło – miasteczkach na wzgórzach. Wyśledziliśmy też w internetach miasto-duchów – porzuconą przez mieszkańców po trzęsieniach ziemi osadę. Papasidero, Avena, Orsomarso, Cirella, Grisolia. To był nasz plan na intensywny dzień, ale zrealizowany połowicznie. Do Cirelli udało nam się pojechać kilka dni później, Orsomarso zostało odłożone na wieczne nigdy.
W Amantei skręciliśmy na północ na trasę SS18. Pokochaliśmy tę drogę już drugiego dnia w Kalabrii, jak tylko przejechaliśmy nią kilkadziesiąt kilometrów w świetle słońca. Od Falerny Mariny aż za Sapri prowadzi nad samym morzem. To ponad 130 kilometrów prawdziwej uczty dla oczu (może poza fragmentem niedaleko lotniska Lamezia Terme). Czasem przecina urokliwe miasteczka, czasem można z niej wypatrzeć zamek czy starówkę. Do wielu z nich zajrzeliśmy nie dzięki rekomendacji przewodnika czy blogów, ale tylko i wyłącznie dlatego, że urzekł nas widok z nadmorskiej trasy.
Jadąc SS18 na północ obserwowaliśmy jak zmienia się krajobraz. Wystarczyło kilkadziesiąt kilometrów, żeby gęsto zalesione zielone wzgórza przeglądające się niemalże w tafli morza wycofały się, wyłysiały, wystrzeliły do góry majestatycznymi szczytami tonącymi w chmurach. Kawałek dalej znowu złagodniały, choć nadal wyglądały inaczej niż te, które zostawiliśmy na południu. Skręciliśmy w głąb lądu i wznieśliśmy się o kilkaset metrów w górę. Całkiem szybko wjechaliśmy w las, który, jak się okazało, wcale nie zniknął, ale wycofał się trochę dalej na wschód. Przez resztę dnia jeździliśmy wąziuteńkimi drogami przyklejonymi do zboczy, zakręcającymi często pod kątem wywołującym nagły skok adrenaliny.
Jechaliśmy przez włoską jesień, w niczym nie ustępującą tej „złotej polskiej” – przeciwnie, kolory podobnie mieszały się w ciepłych promieniach słońca, ale grzało zdecydowanie mocniej niż u nas w październiku. Przez cały dzień, aż do zmroku, temperatura tylko raz zanurkowała poniżej 20C, ale nawet wtedy, w słońcu wystarczały nam bluzy, które zresztą zdjęliśmy zgrzani po krótkim spacerze. Oczywiście jeśli wierzyć termometrowi, który był na pokładzie naszego wypożyczonego volkswagena. Założyliśmy jednak, że przy wskazaniach termometrów nie majstrują tak mocno, jak przy wynikach testów spalania.
O TYM PRZECZYTASZ W TYM WPISIE
Papasidero – ciche miasteczko nad rzeką Lao
Pierwszym punktem na naszej trasie było Papasidero, do którego wybraliśmy się skuszeni opisem na blogu Primocappuccino. Wąskie, strome uliczki, ruiny zamku na szczycie, kilka babć w oknach i ekipa remontowa sprawiająca wrażenie, jakby właśnie to miasteczko budowała albo przygotowywała scenografię do filmu – takiego w którym raczej wiele się nie dzieje, gdzie krajobrazy są ważniejsze niż bohaterowie. Poza tym nikogo. Cisza, pustka. Jeszcze długo po wyjeździe z Papasidero zastanawialiśmy się nad sensem istnienia i trwania tego miejsca. Warunki surowe, wszędzie daleko, młodzi już dawno wyjechali, a przynajmniej porzucili miasteczko po sezonie…
Amerykanie pewnie wiedzieliby co z tym zrobić. Postawiliby informację turystyczną i puścili film o historii i geologii regionu, namalowali szlaki i wydrukowali mapki, wypromowaliby na cały świat przepięknym parkiem narodowym, raftingiem po rzece Lao okalającej wzgórze, na którym leży miasteczko, kościółkiem przytulonym do skały. Otworzyliby agroturystyki z widokiem i knajpy z lokalnym, nieskażonym masowością jedzeniem, które byłyby czynne wtedy, kiedy ludziom zaczyna burczeć w brzuchu a nie dopiero po sieście, kiedy nawet ci, którzy jakimś cudem zdołali dotrzeć w to zapomniane przez Boga i ludzi miejsce wracają już do swoich miejscówek na wybrzeżu.
Tymczasem wszystko było zamknięte na głucho. Dopiero przejeżdżając w drodze powrotnej, tuż przed zachodem słońca, przekonaliśmy się, że mieszkają tam jeszcze jacyś ludzie. Wyglądało to jakby (niezbyt liczny zresztą) klub emeryta wyległ na główną ulicę. Choć wyglądali dziarsko, to byli też dodatkowym dowodem na to jak Papasidero przemija i niknie. Zresztą kto wie, może się mylimy, może w sezonie to miejsce tętni życiem, kawiarnie rozstawiają stoliki na wąskich, krętych i stromych uliczkach a turyści kąpią się w rzece i strzelają selfiki na mostku przed kościółkiem…? W końcu nawet niedźwiedzie zapadają w zimowy sen… Wyjeżdżaliśmy jednak z wrażeniem, że kiedy odejdzie obecne pokolenie, a Natura przypomni o sobie jednym czy dwoma trzęsieniami ziemi, Papasidero zasili listę włoskich miast-widm.
Poza sezonem będą się snuły po nim tylko duchy. Ale może w sezonie dalej będzie żyło dzięki raftingowi po rzece Lao, jednej z największych atrakcji Riviery dei Cedri. Warto rozważyć taką wycieczkę, nawet jeśli podróżujecie z dzieciakami w wieku wczesnoszkolnym, bo odcinków na spływ jest kilka i mają różny poziom trudności, zapewniają odpowiednią dawkę adrenaliny dla każdego.
Tym razem nasza przygoda z rzeką Lao zakończyła się na podglądaniu jej nurtu z przepięknego mostu prowadzącego do XVII-wiecznego Sanktuarium Madonna di Costantinopoli oraz puszczaniu kaczek z kamiennej miniplaży, do której zapewne przybijają raftingowcy. Traficie do niej odbijając na trawiastą ścieżkę w lewo tuż przed wejściem na most. Znaleźliśmy to zejście przypadkiem, bo miejsce jest tak urocze, że aż żal zbaczać z drogi, ale sanktuarium było oczywiście zamknięte na głucho bez informacji, kto mógłby nam je otworzyć.
Jeśli jednak nie wyobrażacie sobie opuszczenia tego miejsca bez zajrzenia do środka, to możecie pójść w ślady autorki bloga Hello Calabria, która dotarła do ukrytego gdzieś w miasteczku punktu informacyjnego i znalazła osobę mogącą otworzyć sanktuarium. Nam wystarczyły same widoki oraz spacer mostem wybudowanym w 1904 roku nad pozostałościami średniowiecznej przeprawy. Wnętrze sanktuarium, w którym w drugiej połowie XIX wieku miała się ukazać Matka Boska i tak nie było naszym głównym celem. Wcale nie kusiły nas święte i mistyczne mury, skoro wszędzie naokoło mieliśmy takie widoki.
Wyjechaliśmy z Papasidero nie słuchając się naszej nawigacji z telefonu, zresztą nie po raz pierwszy na tym wyjeździe. Jeśli kiedykolwiek uznacie, że główne drogi Kalabrii nie stanowią dla was żadnego wyzwania, to ściągnijcie sobie na telefon darmową nawigację HERE WeGo. Z radością wyprowadzi was na ścieżki węższe od waszego samochodu, wznoszące się lub opadające pod kątem 20 albo i więcej stopni. Tym razem próbowała nas zabić i poprowadzić wąską, zarośniętą dróżynką odbijającą w las, prosto w górę. W drodze powrotnej prawie udało jej się dopiąć celu. Wyprowadziła nas na boczną drogę i jak się zorientowaliśmy gdzie jesteśmy, to było już za późno, bo na zawrócenie nie było szans. Pozostało nam tylko modlić się w duchu, żeby hamulce wytrzymały ostry spadek a obtarcia na zderzaku, powstałe w momencie, kiedy asfalt przestał w końcu opadać, nie były zbyt widoczne.
Grotta del Romito – dziesięć tysięcy lat ludzkiej historii
Tymczasem jadąc dalej w głąb Pollino, pozostaliśmy na tej lepszej drodze, wprawdzie wąskiej, krętej i nie zawsze równej, ale jednak o niebo przyzwoitszej, przynajmniej z motoryzacyjnego punktu widzenia, niż ta leśna. Dojechaliśmy nią do Jaskini Romito (Grotta del Romito). I tu, o dziwo, była i informacja turystyczna, i spory parking, i nawet miła pani, która skasowała nas po całe 4 EUR za bilet, w której to cenie dostaliśmy nawet całkiem merytoryczne oprowadzenie po obiekcie.
Informacja i mini muzeum to krótka lekcja geologii i historii stanowiska. Część podpisów jest po angielsku, część tylko po włosku, ale najważniejszych rzeczy i tak dowiedzieliśmy się od pani przewodniczki, która zabrała nas do groty i opowiedziała o jej historii. Jeszcze zanim do niej doszliśmy zdążyła wyrazić też sporą dawkę scepytycyzmu co do zapędów niektórych archeologów-rekonstruktorów. „Tu taki jeden postawił te namioty, że niby okoliczna ludność budowała takie konstrukcje… W życiu nikt nic takiego tu nie budował, no ale cóż, ludzie to lubią, wejść można do środka, atrakcja zawsze jakaś…” – opowiadała, wyraźnie zasmucona, że przyszło jej żyć w erze opowieści a nie faktów. Cóż, my nie byliśmy zupełnie przygotowani na dyskusję o faktach, szczególnie, że historia ludzkiej obecności w tym miejscu rozciąga się na ponad dziesięć tysięcy lat (ok 15 000 pne do 4500 pne). Trudno nam byłoby tak zdecydowanie twierdzić, że nikt przez ten czas nie wpadł na to, by w tym miejscu zbudować namioty pokryte zszytą skórą zwierząt.
Grotta del Romito składa się z dwóch części. Szerokiego na ponad 30 metrów nawisu skalnego i wyraźnie mniejszej jaskini wewnętrznej, dostępnej częściowo dla zwiedzających. Jaskinię odkryto w 1961 roku i bardzo szybko przystąpiono do jej zbadania. Pierwsze prace archeologiczne przeprowadził prof. Paolo Graziosi z Uniwersytetu we Florencji jeszcze w latach 60-tych. Ale potem archeolodzy jeszcze wielokrotnie wracali do groty, odkrywając kolejne jej tajemnice. Wiadomo też, że w grota ma jeszcze sporo w zanadrzu do odkrycia, a część historycznych warstw pozostaje praktycznie nieprzebadana.
Co więc odkryto do tej pory i na co należy zwrócić uwagę? To przede wszystkim ponad metrowy rysunek naskalny byka liczący ok. 12-14 tysięcy lat. Ale jeśli przyjrzycie się dokładnie, to na tej samej skale dostrzeżecie delikatny zarys drugiego zwierzęcia. My pewnie byśmy go sami nie dostrzegli, ale pani przewodniczce bardzo zależało, żebyśmy niczego nie przegapili.
Poza rysunkami naskalnymi odkryto też groby, dwa z nich pod nawisem skalnym, dwa w wewnętrznej jaskini, która historycznie służyła jednak bardziej jako schronienie niż cmentarz. Najciekawszy „wizualnie” grób znajduje się na zewnątrz tuż przy figurze byka. Znaleziono w nim dwa szkielety – mężczyzny i kobiety, jakby nadal przytulone do siebie. W sumie do tej pory odnaleziono 6 szkieletów z różnych okresów historycznych. Wszyscy pochowani zmarli w wieku 15-25 lat i nie mieli więcej niż 1,5 metra wzrostu. Co ciekawe, ci wyżsi i bardziej rozwinięci zostali pochowani wewnątrz jaskini, ci trochę bardziej ułomni już na zewnątrz. Próba jednak jest chyba zbyt mała, by wysnuwać z niej jakieś bardziej zdecydowane wnioski. Wiadomo za to, że jeden ze szkieletów należał do osoby ciepiącej na karłowatość. Fakt, że weszła ona w dorosłość i nie żyła wyraźnie krócej niż inni pokazuje, że już kilkanaście tysięcy lat temu dbano o chorych i „mniej przydatnych” członków społeczności.
Jak wiadomo, nic tak nie napędza głodu jak widok kości w jaskiniach, dlatego bardzo ucieszyliśmy się, że położona tuż obok groty restauracja, która kiedy dojeżdżaliśmy była zamknięta, niespodziewanie się otworzyła. Być może dostrzegli, że obok nas zaparkował drugi samochód, a to daje szanse nawet na kilku klientów! Restauracja miała już trochę turystyczne ceny, ale w Kalabrii oznacza to mniej więcej, że trzeba się przygotować na rachunek w podobnej wysokości, co w podrzędnej knajpie w większym polskim mieście. Przy okazji zapytaliśmy pani kelnerki używając dobrodziejstw cywilizacji w postaci googlowego translatora, czy można wchodzić do Aveny, leżącego nieopodal opuszczonego miasteczka, które było naszym kolejnym celem. „Zabronione, ale ludzie wchodzą” wklepała pani w telefon a google przetłumaczył. No to weszliśmy.
Avena – kolejna włoska ofiara trzęsień ziemi
Kiedy wpiszecie w Google’a frazę „Italian ghost-towns” wyskoczą Wam dziesiątki stron w stylu „10 najpiękniejszych miast-widm we Włoszech”. Ale Aveny na nich nie znajdziecie. Nie wiemy, czy wynika to z niewielkiej popularności Kalabrii w internecie, czy z tego, że pozostałe miasta-widma są faktycznie o wiele piękniejsze niż Avena. W to ostatnie trudno nam uwierzyć. Tragizm tego miejsca ma bowiem tak piękne tło, że trudno się nim nie zachwycić.
Mieszkańców Aveny wysiedlono, jak to zazwyczaj we Włoszech bywa, ze względu na nieodwracalne zniszczenia wyrządzone przez trzęsienia ziemi. Zrobiono to całkiem niedawno. Patrząc po resztkach stolarki, rozrzuconych śmieciach było to może kilkanaście, nie więcej niż kilkadziesiąt lat temu. Władze przesiedliły ludzi i postawiły znak mający odstraszać takich jak my, ale jak widać nieskutecznie. Czasem chyba jeszcze tam ktoś zagląda, jakiś kwiatek w doniczce niczym znicz na grobie jest niemym świadkiem tego, że ktoś jeszcze pamięta i nie pozwala Avenie po prostu zniknąć.
Młody kotek – nasz przewodnik – przedstawiciel nowego pokolenia mieszkańców pełnił honory oprowadzając nas po zakątkach miasteczka z kościółkiem włącznie. Ponoć można w nim znaleźć fresk z XI wieku, my zobaczyliśmy tylko przewrócony konfesjonał. Widać skoro ludzie i Bóg się z Aveny wynieśli, to i grzeszyć już nie ma kto i przeciwko komu. W Avenie możecie usiąść na dawnym rynku, który kiedyś do późnych godzin zapewne tętnił gwarem rozmów i głośnym śmiechem bawiących się dzieci. Możecie przejść przez opuszczone podwórka i nagle znaleźć się na brzegu przepaści. Wiele domów straszy wyrwanymi drzwiami, ale szacunek dla tragedii ludzi, którzy je opuścili, powstrzymał nas przed zbytnim naruszaniem ich, nawet dawno przeszłej, prywatności.
Ciekawe, ile jeszcze takich wiosek na zboczach gór kryje się na tych niespokojnych sejsmicznie terenach. I ile ich przybędzie w najbliższych latach…
Grisolia – (podobno) najpiękniejszy zachód słońca w Kalabrii
Z Aveny ruszyliśmy w stronę wybrzeża. Od kilku dni polowaliśmy na zachód słońca i za każdym razem łapał nas nie tam, gdzie trzeba. Zazwyczaj na poboczu jakiejś drogi, gdzie pooglądać mogliśmy sobie co najwyżej krzaki. Tym razem wiedzieliśmy nawet dokładnie gdzie chcemy je obejrzeć – w restauracji Pietra d’oro w Grisolii. Ponieważ w Avenie zasiedzieliśmy się dłużej niż planowaliśmy, to do Grisolii pędziliśmy na tyle, na ile zdrowy rozsądek i ograniczenia prędkości pozwalały. Nawigacja pokazywała, jak ubywają nam kilometry do celu, a my z coraz większym niepokojem patrzyliśmy na pędzącą w dół kulę słońca.
Kiedy zjechaliśmy prawie nad samą wodę i do położonej na wysokości 465 m n.p.m Grisolii zostało nam już tylko niespełna kwadrans, góry były już rozpalone na czerwono. Wiedzieliśmy, że czeka nas kolejny zachód słońca w krzakach. Stanęliśmy więc na poboczu i z mostu przerzuconego nad okresową rzeką, a teraz trochę śmieciowym wąwozem wzdychając głęboko patrzyliśmy jak morze połyka słońce. Jeśli wybieralibyście się kiedyś do Grisolii, to nie popełniajcie naszego błędu i bądźcie tam na czas, bo podobno naprawdę warto.
Mamy wrażenie, że w Kalabrii im bardziej stroma góra, im bardziej mogłoby się wydawać absurdalne, żeby cokolwiek na jej czubku budować, tym większa szansa, że zastaniemy tam miasteczko. I znów będą tam kamienne domy, będące niejako przedłużeniem skał, na których stoją, poprzetykane wąskimi, uroczymi uliczkami, które nagle kończą się przy urwiskach w chmurach. I znów się tym miejscu zakochamy. Takim też miejscem, uroczym nawet po zmroku, jest Grisolia.
Pietra d’oro to podobno TO miejsce, gdzie należy być przy zachodzie słońca. Położona jest na zachodnim krańcu miasteczka, nad samym urwiskiem z przepięknym widokiem na dolinę leżącą u jej podnóża i rozciągające się po horyzont morze. W dodatku lokal jest ogromny a okna też spore, więc poza sezonem nie ma ryzyka, że wejdziecie w ostatniej chwili i dostaniecie stolik przy kuchni. Ba, poza sezonem to poza pięknymi widokami tam i tak niewiele się dzieje. Spędziliśmy tam półtorej godziny, w tym czasie zajęte były dwa stoliki, za to sporo ludzi przewijało się biorąc pizzę na wynos.
Jak na lokal w takim miejscu, ceny są wręcz śmieszne. Za pizzę zapłacicie kilka euro, podobnie jak za litrową karafkę wina, na którą niestety z oczywistych powodów się nie skusiliśmy. Nawet przy doliczeniu ponad 1-eurowego coperto, Pietra d’oro nadal pozytywnie zaskakuje cenowo. A widoki? Popatrzyliśmy z góry na rozświetloną Rivierę dei Cedri, która skąpana w promieniach zachodzącego słońca z tego miejsca wygląda zapewne obłędnie, połaziliśmy jeszcze chwilę po wąskich i stromych uliczkach, ba, minęliśmy po drodze nawet jakichś ludzi, nie dość że miejscowych to na dodatek w wieku przed-emeryckim! A chwilę wcześniej zaczęliśmy już powątpiewać czy w tej Kalabrii poza sezonem w ogóle ktoś mieszka…
W sumie ten dzień miał być wycieczką do Parku Narodowego Pollino, a skończyło się na zanurzeniu stóp w rzece Lao. Resztę dnia spędziliśmy z prehistorycznymi szkieletami w Jaskinii Romito, duchami mieszkańców Aveny i potencjalnie obłędnym widokiem w Grisolli. Pollino było głównie widokiem za oknem w czasie jazdy samochodem. Ale wróciliśmy do naszego samotnego Piscopie całkiem zadowoleni, by śnić o wąskich uliczkach i kolorach jesieni w kalabryjskich górach.
Sorry, the comment form is closed at this time.
Patka
Włochy są cudowne! Ja dotychczas miałam okazję poznać je od strony miejskiej, bo głównie korzystałam z tanich lotów itd. Ale na pewno chciałabym poznać też Włochy od tej strony mniej znanej i uczęszczanej przez turystów. Bardzo mi się podobał Twój wpis, może też kiedyś uda mi się poznać Kalabrię 🙂
osiemstop
Dzięki:) My w sumie Włochy znamy słabo, kiedyś dawno temu byliśmy kilka dni w Rzymie i Wenecji, a jak Maciek był malutki pojechaliśmy na tydzień do Toskanii, ale zdecydowanie mamy apetyt na więcej, a Kalabrię bardzo polecamy, zwłaszcza po sezonie!
Marta
Och Włochy… w tej części jeszcze nie miałam okazji być, ale uwielbiam włoski klimaty i… jedzenie! 🙂 Bardzo ciekawy wpis i przepiękne zdjęcia. Pozdrawiam!
osiemstop
Dzięki! My się zakochaliśmy w Kalabrii, polecamy!
Aneta
W Kalabrii, poza sezonem, na pewno mieszkam ja 🙂
Wpis jest świetny, bo oddaje Wasze subiektywne spostrzeżenia, które ja poniekąd już zatraciłam. Cieszę się, że region przypadł Wam do gustu.
osiemstop
Też byśmy chętnie tam zamieszkali! PS. Gratulujemy bloga, bardzo nam się przydał:)