
Z Nha Trang wyjeżdżaliśmy bez żalu. Nie znaleźliśmy w nim nic, co mogłoby nas tam zatrzymać na choć chwilę dłużej niż potrzebowaliśmy. Pozostało nam tylko wspomnienie rosyjsko-wietnamskich restauracji, w których próbowano nas oszukać na rachunku, głośnego, dopiero budującego się centrum i naganiaczy na każdym kroku namawiających nas na tatuaże albo cokolwiek innego, czym akurat tego dnia się zajmowali.
Rano w dzień wyjazdu uznaliśmy, że Nha Trang jest tak rosyjskie, że nie ma co udawać, wywyższać się i robić z siebie niewiadomo jakich podróżników. W końcu podobnie jak cała masa naszych wschodnich sąsiadów też tu przyjechaliśmy, wdychamy to samo powietrze, chodzimy po tych samych plażach, pijemy to samo piwo i robimy sobie te same tatuaże. No dobra, przez to że tego piwa jest zdecydowanie mniej to i tatuaży nie ma. No ale jesteśmy w oku tego rosyjskiego cyklonu, więc czas dać mu się porwać na naszych a nie jego warunkach. Ruszyliśmy więc do Moskwy.
Trasa opisana w tym wpisie:
O TYM PRZECZYTASZ W TYM WPISIE
Jeśli jajecznica, to tylko w Moskwie
Moskwa to minisieciówka, którą widzieliśmy tylko w Nha Trang. Ma w tym mieście co najmniej trzy lokale. Jeden przycupnął na naszej budżetowej uliczce. Wybór grupy docelowej był całkiem trafiony, bo lokal był zazwyczaj pełny. My wybrailśmy się do niego na śniadanie. Mimo wczesnej godziny i brzydkiej aury, o stolik nie było łatwo.Zz twarzy gości biła słowiańskość a po lokalu chodził gwar odbijający się od ścian cyrylicą. Wyglądowo ładnie wpisywaliśmy się w ten mikroklimat. Językowo trochę gorzej, ale w wietnamsko-rosyjskim menu na szczęście były też obrazki, które pomogły nam w rozszyfrowywaniu dań.
Wyborem miejcówki łączącej kuchnię Europy Wschodniej i Wietmanu w końcu udało nam się kulinarnie ucieszyć nasze dzieci. Nie podzielałają one naszej bezwarunkowej pasji do Pho. Zamówiliśmy im więc soliankę:) No nie, tak okrutni nie byliśmy. Kalina zobaczyła w menu jajecznicę i jak się okazało właśnie dwa rozbełtane jajka dzieliły ją od szczęścia.
Moskwę polecamy więc dla spragnionych odpoczynku od wietnamskiej kuchni. Ceny jak na Nha Trang są standardowe, choć i tak oznacza to nawet dwa razy większy wydatek niż w nieturystycznych knajpach w mniej rosyjskich „destynacjach”. Jedzenie (chyba na szczęście) nie zapada w pamięć. Jest poprawne i przeciętne. Co ciekawe, patrząc po recenzjach na Google Maps, to fakt, że Rosjanie nie przychodzą tam wcale na soliankę. Ściągają do Moskwy głównie na dania z owoców morza. Albo tylko to wypada wrzucać do interentu, albo bardziej swojskie specjały pozostawiają na wizytę w prawdziwej Moskwie.
Przy wyjściu okazało się, że pokazywanie palcami w menu i angielski ze wschodnim akcentem nikogo nie przekonał. Rachunek dostaliśmy po rosyjsku, a obsługa pożegnała nas gromkim spasiba i do swiedania. No to „do swiedania!” Nha Trang.
Autostrada… trudna ale jednak miłość?
Gdy ruszaliśmy spod hotelu zaczęło kapać. Hmmm… może to tylko przelotny deszczyk? O święta naiwności – lało calutki dzień. No ale taki już los podróżników: deszcz nie deszcz, zwiedzać trzeba, tylko zdjęć będzie mniej.
W północnej części Nha Trang robimy krótki przystanek na (drugą obok Po Nagar i ostatnią w Nha Trang dla nas) lokalną atrakcję, czyli cypel (a właściwie cypelek) Hon Chang. To grupka skał schowana za nieczynnym jeszcze obserwatorium. Jest bardzo popularna zarówno jako miejsce widokowe na pełne wieżowców nadmorskie centrum oraz lokalizacja sesji poślubnych. Nie należy się więc nastawiać na samotne chwile w romantycznym otoczeniu. Ale że nasza dzieciarnia uwielbia skałki w każdej formie, to ekipa była zadowolona.
Droga na północ z Nha Trang jest wyremontowana i całkiem „ucywilizowana”. Jeszcze przez kilkanaście kilometrów można unikać autostrady. Jadąc nad samym morzem, mija się kolejne kompleksy hotelowe zjadające ostatnie dzikie fragmenty wybrzeża. Ale za Long Son boczna droga wpada w zatłoczoną autostradę i nie ma już wyboru.
Na AH1 spędzimy większość tego deszczowego dnia. Dwieście kilometrów między ciężarówkami udowodni nam jak bardzo zmieniło nam się postrzeganie wietnamskich dróg. Może to nie tylko kwestia większego doświadczenia, ale też zmęczenia miejskim ruchem i hałasem Nha Trang. Bycie w ruchu, nawet na wietnamskiej autostradzie to dla nas dużo przyjemniejsze doświadczenie niż hałaśliwe i turystyczne miasto. AH1, choć jak już wspomnieliśmy, bardzo ruchliwa, prowadzi przez ten mityczny, trochę idylliczny wietnamski krajobraz z polami ryżowymi, nadmorskimi stawami, salarami, rybackimi wioskami. Z jednej strony mamy wzgórza zatopione w chmurach z drugiej od czasu do czasu pojawia się ocean.
Dai Lanh – osada między dwiema przełęczami
Z autostrady zjeżdżamy dopiero po 70 km przy Dai Lanh (Đại Lãnh), nawet nie dlatego, że chcemy. Ba, nawet trochę już wpadliśmy w rytm drogi. Zmuszają nas do tego znaki. Okazuje się bowiem, że w 2017 roku Wietnam dorobił się w końcu fragmentu prawdziwej autostrady. A tak naprawdę to dwóch porządnych tuneli, w których nie lubią i nie życzą sobie skuterów.
Dai Lanh z kilometrową plażą jest opisywane jako sielska i malownicza rybacka wioska schowana w zatoczce między dwoma przełęczami – Co Ma (Cổ Mã) i Ca (Cả). Może to deszcz i szarówka tak zmieniły to miejsce, ale naszym oczom ukazało się zabłocone miasteczko z warsztacikami i sklepikami zwieszającymi się nad dawną autostradą. W dodatku plaża była szczelnie schowana za linią domów.
Z plażą w Dai Lanh jest też ten problem, że o ile wygląda dobrze na zdjęciach, tak wcale nie nie tak łatwo się do niej dostać. Na północy, jak już wspominaliśmy, zwiesza się nad nią ciężko pracująca rybacka wioska, na południu odcina ją od drogi spływający z gór strumień. Na południowym krańcu jest Strefa Turystyczna, którą nawet chcieliśmy odwiedzić, żeby odpocząć chwilę od deszczu i wypić kawę „z widokiem”, a nawet rozprostować trochę kości na plaży. Prowadzi do niej mostek, w internecie chwalą się ładnymi, kolorowymi domkami i zadbanym terenem (nocleg może zarezerwować TUTAJ). Niestety, strefa chyba nie spodziewała się turystów i wyglądała na zamkniętą. Nie miał nas nawet kto wpuścić, a przed wejściem dodatkowo leżały rozrzucone materiały budowlane co sugerowało leniwy, a więc mało obecny wietnamski remont. Być może chodziło o rebranding, bo po 2018 roku Strefa zmieniła nazwę na trochę bardziej prestiżową – Dai Lanh Beach Hotel.
A może kemping zakończył już swój żywot, jak urbexowa atrakcja Dai Lanh – opuszczony hotelowy kompleks przy samej drodze? Cztery piętra betonu świadczące o nieudanej „turystyzacji” tego, podobno całkiem popularnego w czasach kolonialnych, miejsca. No ale przez to, że się nie udaje, południowa część plaży w Dai Lanh nadal tak ładnie wygląda na zdjęciach – po prostu niewiele osób ma szansę ją zepsuć. Miasteczko zdaje się trwać w rozkroku. Kiedyś żyło głównie z obsługi autostrady i pewnie rybołóstwa. Próby powrotu turystyki się nie udały. Ale autostrada nie jest już takim problemem jak kiedyś, boom budowlany trwa całkiem niedaleko na południe, w środku miasteczka jest stacja kolejowa, więc dojazd z Nha Trang to kwestia minut. Kto wie, jak to miejsce będzie wyglądało za pięć czy dziesięć lat.
Podobnie może się zmienić półwysep Hon Gom. Traficie tam skręcając w prawo jeszcze przed przełęczą Co Ma, za którą chowa się Dai Lanh. To niezmieniony jeszcze przez agresywną deweloperkę, choć z nową równą drogą, dziki kawałek nadmorskiego wybrzeża. Na półwyspie znajdziecie puste, czyste plaże, pustynie z wydmami, dramatyczne zawieszone skały i piękne widoki. I, co jednak ważne, w nadal spokojnych rybackich wsiach na końcu półwyspu jest gdzie zanocować (choćby na budżetowym kempingu) oraz zjeść. Jeśli ten opis brzmi zachęcająco, to sprawdźcie sobie bardzo dokładny przewodnik po półwyspie Hon Gom z blogu Vietnam Coracle.
Nas zła pogoda pchała dalej na północ. Za Dai Lanh ta część wietnamskiego wybrzeża zostaje ostatecznie zamknięta wzniesieniami z przełęczą Ca. To już zupełnie inna przełęczowa liga niż Co Ma. Droga wznosi się ostro na samym morzem i rzuca człowieka między dramatyczne skały, a fale bijące szaleńczo w brzeg. Trochę bardziej podoba nam się taki rollercoaster niż wersja serwowana w Vinepearl w Nha Trang. Minusem tej trasy jest za to fakt, że ucieka tu wielu kierowców ciężarówek, którzy nie chcą płacić za tunele. Jest więc pięknie, ale momentami znów tłoczno i głośno.
Dwieście kilometrów zmokłej podróży
Przełęcz Ca skończyła się dla nas dość nagle, bo Google poprowadził nas małym skrótem z głównej drogi (QL 29) i niespodziewanie znaleźliśmy się w miasteczku Vung Ro (Vũng Rô) nad zatoką o tej samej nazwie. To miejsce, które zagościło w historii świata w 1965 roku w czasie wojny wietnamskiej. Amerykanie przechwycili wtedy w zatoce ogromny transport morski uzbrojenia dla sił komunistycznych działających w Wietnamie Południowym. Co prawda, wiedziano już wcześniej, że Północ zaopatruje swoje wojska i Wietkong nie tylko przez góry – szlakiem Ho Chi Minha, ale brakowało na to twardych dowodów. Incydent w Vung Ro ich dostarczył, co spowodowało znacznie większe zaangażowanie w Wietnamie amerykańskiej marynarki.
Wróćmy jednak do teraźniejszości. Teraz Vung Ro nie jest osadą, która zapada w pamięć. Może się to wkrótce zmienić. Istnieją bowiem plany budowy w zatoce modelowego miasta, z luksusowymi willami i hotelami oraz sporą mariną. W 2013 roku przedstawiono nawet masterplan i upubliczniono 6-minutowy film promujący projekt, na którym widać nowe miasto i jego niezbyt wietnamskich mieszkańców. Mimo że master, to plan pozostaje do tej pory tylko planem…
Jeśli śledzicie naszą podróż po Wietnamie, to wiecie już doskonale, że pogoda była dla nas, ujmując to dyplomatycznie, bardzo mało litościwa. Tak też było tym razem. O ile w Vung Ro jeszcze tylko czasem kropiło, tak na Co Ma deszcz przestał nas oszczędzać i, jak to na przełęczach, dołączył do niego jeszcze porywisty wiatr. A wielka szkoda, bo nastawialiśmy się na wizytę na plaży Bai Mon i w górującej nad nią latarni morskiej.
Latarnia została zbudowana w 189o roku. Zniszczono ją w trakcie wojny wietnamskiej w 1965 roku i odbudowano trzydzieści lat później. Prowadzą do niej schody z plaży. Ta jest zamknięta szalabanem. Wjazd kosztował w trakcie naszego pobytu w 2018 roku 20.000 VND, czyli mniej więcej 3,3 PLN. Przed samym wjazdem na plażę jest jeszcze co prawda mostek prowadzący na dłuższą trasą do latarni, ale był zamknięty. To i tak nie miało znaczenia, bo spacer, czy to na piękną plażę, czy też na szczyt wzniesienia do latarnii nie wchodził w grę. Podmuchy wiatru były takie, że prawie zrywało nam kaski z głów, a zacinający od czasu do czasu deszcze czynił doświadczenie niebiańskiej plaży jeszcze ciekawszym. Taka pogoda nie przeszkadzała jednak dyżurnemu strażnikowi siedzieć przy szlabanie i czekać na spragnionych nadmorskiego wypoczynku turystów.
Z blogerskiego obowiązku rzuciliśmy więc okiem na wjazd na plażę i z ciężkim sercem ruszyliśmy dalej. Po kilkunastu kilometrach trasa się wypłaszcza, soczysta zieleń ustępuje miejsca znanym z wcześniejszych odcinków piachom (co skrzętnie wykorzystują firmy budowlane, które obsiadły lokalne niby-wydmy i wywożą ten piach na budowy w Tuy Hoa).
Tuy Hoa (Tuy Hòa), podobnie jak w Nha Trang od południa zamyka wiekowe już lotnisko. Pas startowy dotyka prawie wody, zostawiając tylko trochę miejsca na drogę. Po jego minięciu trafiamy na typowy okołolotniskowy krajobraz w prowincjonalnym Wietnamie. Równa droga, dwa pasy, przystrzyżone trawniki (z nieocenioną krowią pomocą – jedna wcinała trawę z pasa dzielącego drogi) i szerokie chodniki. Do tego ogromne ronda, na których można by wymalować z 10 pasów. I brak ludzi.
Przy trasie lotniskowej do Toy Hua znajdziecie centrum handlowe, osiedle stylizowane na paryską architekturę i „kamieniczki”. Taki trochę jak tuy-hoa’owy Wilanów. A tak bez żartów, to miasto poza wyskokami architektoniczno-inwestycyjnymi zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie. Według internetowych przewodników ma całkiem przyjemną promenadę, kilka rozsądnych opcji noclegowych i kilka turystycznych atrakcji. Jeśli zdarzy się Wam kiedyś tam wylądować, to tu znajdziecie dobry przewodnik po Tuy Hoa.
Za rogatkami miasta złapał nas mrok i znowu zaczął dość silnie padać deszcz. Damy radę – pomyśleliśmy – od celu, czyli Quy Nhon dzieli nas w końcu tylko 70 kilometrów. I wtedy autostrada zwęziła się do jednego pasa. Noc, deszcz i naprawdę zatłoczona trasa z jednym pasem w wiejskim otoczeniu, czyli: autobusy i ciężarówki na długich światłach, wyprzedzające się przy każdej okazji, do tego jeszcze wychodzące na pobocze zwierzęta, ludzie, nieoświetlone rowery, skutery i różne domorosłe pojazdy. Nie daliśmy rady. Przejechaliśmy kilkanaście kilometrów i zaczęliśmy się rozglądać za jakimkolwiek miejscem do spania.
Song Cau – jak wolny internet zabija futbol
To nadarzyło się w Song Cau (Sông Cầu). Mieliśmy z nim trochę szczęścia, bo wyczerpaliśmy baterię w telefonie i nawet nie byliśmy w stanie sprawdzić, czy jest tam jakiś hotel, ale deszcz i wietnamski ruch uliczny zmusiły nas do zjazdu z autostrady. Pojechaliśmy w stronę centrum, zobaczyliśmy przydrożny motel – Huy Hong Motel (jak się później okazało, chyba jedyny w miasteczku), usłyszeliśmy cenę 250.000 VND (41 PLN) za pokój, zaproponowaliśmy 200.000 VND (32,5 PLN) i dobiliśmy targu.
Pozostała jeszcze kwestia kolacji… Ruszyliśmy skuterami przez wymarłe miasteczko, szukając jakiegoś lokalu czy chociażby sklepu. Okazało się, że otwarte są dwie kawiarnie, obie pełne kibiców oglądających mecz Wietnam – Irak, w trwajacych właśnie Mistrzostwach Azji do 23. lat. Nawet nie dało się do nich wejść, nie widać też by ktokolwiek myślał o jedzeniu. Wietnam zremisował ten mecz 3:3. Wygrał po karnych, a awans do półfinału mistrzostw był głośno świętowany jeszcze przez kilka godzin. My w tym czasie snuliśmy się jak te zjawy, by w końcu znaleźć mały lokalik serwujący… ryż.
O ile to w ogóle był lokal, a nie jadalnia właścicieli z szeroko otwartymi drzwiami. Po raz kolejny złapaliśmy się na tym, że właściwie nie jesteśmy do końca tego pewni. Jest godz. 21. Właściciel, starszy pan nie mówiący ani słowa po angielsku, wyciąga wycięte ze starego atlasu strony z flagami, pokazuje Wietnam i pyta o naszą. Jego żona w tym czasie wyskrobuje dla nas z dna garnka resztkę ryżu z kawałkami kurczaka, smaży jajka. Raz na jakiś czas, jakieś pół minuty po chóralnych okrzykach fanów futbolu dobiegających nas z zewnątrz, słychać dziki wrzask tego jednego fana, który ogląda mecz sam z internetowym lagiem. Całe miasteczko żyje meczem tylko u naszych starszych państwa leci wietnamskie Mam talent. Wciągając kolację zastanawiamy się właściwie jaki musimy mieć talent, żeby znaleźć się właśnie tu i teraz.