Zachodnie wybrzeże Kalabrii. Miejsca, których nie możecie ominąć

Wybrzeże morza Tyrreńskiego usiane jest miasteczkami – perełkami i przepięknymi plażami. Jeżdżąc nadmorskimi drogami, czuliśmy się trochę jak Maciek i Kalina w sklepie z czekoladkami. A jaka ładna góra, o jaki zamek, o jakie miasteczko, o jaka plaża. Musimy tam zjechać/wjechać/wejść/zobaczyć. Kalabryjskie wybrzeże to przygoda na wiele dni!

Przez chwilę mieliśmy plan, żeby objechać całe wybrzeże, przynajmniej to zachodnie i co dwie noce zmieniać miejscówkę, jednak w końcu uznaliśmy, że przecież jedziemy wypocząć, że nie chce nam się co chwila pakować i rozpakowywać rzeczy, a jak spadnie deszcz to zmuszać się do zwiedzania, bo jutro będziemy już gdzieś indziej. I tak zdecydowaliśmy się na wynajęcie domu w Piscopie.

Takie rozwiązanie miało swoje zalety, ale miało też wady: zwiedzanie wybrzeża na południe od Lamezii Terme musieliśmy rozbić na dwa dni (a bardzo chętnie rozciągnęlibyśmy ją na cztery). Pewnie dałoby się objechać wszystko w jeden dzień, ale przecież nie na wyścigi tu przyjechaliśmy. Zapraszamy Was do czterech miasteczek (a właściwie trzech miasteczek i jednej plaży), które szczególnie przypadły nam do gustu.

Spis treści:

  1. Pizzo
  2. Tropea
  3. Capo Vaticano
  4. Scilla
Zachodnie wybrzeże Kalabrii

Morze Tyrreńskie w blasku słońca

Pizzo – miasteczko z charakterem

Najbardziej znaną atrakcją Pizzo (poza obecnym na każdym kroku Tartufo di Pizzo – pysznym deserem, który doceniła nawet nie przepadająca za lodami i czekoladą Ola) jest Chiesetta di Piedigrotta, kościółek wykuty w skale. Jeśli wierzyć legendzie, miejsce wybrała sobie sama Matka Boska Piedigrotta, której obraz w połowie XVII wieku przewożono nieopodal statkiem. W czasie gwałtownej burzy kapitan wraz z załogą zwrócili się do Madonny z modlitwą o ocalenie, a gdy ta spełniła ich prośby marynarze zdecydowali się postawić jej kapliczkę ze świętym obrazem w miejscu gdzie udało im się wydostać na brzeg. Po pewnym czasie ktoś wpadł na pomysł by przenieść obraz w bezpieczniejsze miejsce, do zatoczki nieopodal, jednak wraz z kolejną burzą obraz wrócił tam gdzie był poprzednio, co odebrano jako znak, że tam właśnie ma być.

Zachodnie wybrzeże Kalabrii. Miejsca, których nie możecie ominąć

Chiesetta di Piedigrotta. Pizzo

Dwieście lat później niejaki Angelo Barone poszerzył grotę i zaczął rzeźbić figurki ozdabiające kościółek. Prace ojca kontynuował syn Alfonso, a następnie wnuk Giorgio. Wśród licznych rzeźb, które powstawały przez ponad pół wieku znajdziemy świętych, anioły, zwierzęta, a także Fidela Castro, JFK i Jana XXIII.

Nawet poza sezonem łatwo zrozumieć, dlaczego każdy podróżny dziękuje Bogu, że udało mu się wydostać na brzeg. W okolicy jest ledwie kilka miejsc do zaparkowania na klepisku wokół kapliczki. Jak znajdziecie skrawek przestrzeni, to pozostaje tylko zawierzyć niebiosom zawieszenie, by nie zostało porwane przez wielkie dziury i wystający tu i ówdzie asfalt i beton. A wychodząc z kapliczki warto się jeszcze pomodlić, by Wasz wóz z wypożyczalni dał radę swoim silnikiem o pojemności tysiąca czy tysiąca z małym hakiem centymetrów wyjechać z urwiska na asfalt. (Tak tylko straszymy, ale jeśli macie jakieś obawy, to zawsze można wejść do jednego z pobliskich barów przy drodze, które są tak nijakie, że wraz z porządną dawką kofeiny dadzą Wam porządnego kopa i motywację, by jechać dalej).

Drugą wizytówką miasta jest Castello Murat. Zamek Aragoński noszący imię Joachima Murata, szwagra Napoleona, jak na kalabryjski zamek przystało jest bardzo malowniczy i jak zupełnie nie przystało na Kalabrię bardzo klaustrofobiczny. Dlatego, niezależnie od tego na ile interesują Was ostatnie dni Joachima, który został tu stracony, i któremu poświęcona jest wystawa z manekinów w strojach z epoki, warto tu zajrzeć, żeby przejść się wąskimi korytarzami i zobaczyć piękny widok z tarasu widokowego.

Choć zamek służy jako dekoracja do teatru śmierci – całość wystawy jest poświęcona uwięzieniu, sprawie sądowej i egzekucji Murata, to raczej nie pozostawi traumatycznych wspomnień u najmłodszych członków ekipy. Manekiny są raczej kiczowate, a wystawa mało „krwista”. Nie do końca wiemy, kto zdecydował się nazwać powstałą jeszcze w XIV wieku twierdzę imieniem Murata, ale była to decyzja poniekąd okrutna. Murat bowiem wylądował w Pizzo, ponieważ chciał porwać Kalabrię do powstania i odzyskać władzę nad Neapolem. Mieszkańcy Pizzo, zmęczeni wojną, nie dali się jednak przekonać płomiennej przemowie „pięknego generała” i zamiast na piedestał wsadzili go do niewielkiej celi…

Wstęp do obu atrakcji jest płatny. Dorośli zapłacą 3 €, dzieci 7-10 lat: 2,50 €, poniżej 6 roku życia wstęp wolny.

Jednak Pizzo urzekło nas nie tyle minitwierdzą i klifową kapliczką, co przede wszystkim uliczkami i czerwienią dachów na tle błękitnego morza. To jedno z tych miasteczek, na które warto poświęcić kawałek popołudnia, ot tak, żeby po prostu sobie nim pooddychać, poszwendać się niespiesznie i koniecznie zjeść Tartufo di Pizzo popijając pyszną włoską kawę.

To jedno z tych wielu kalabryjskich miast, które jakby siłą wdziera się na skałach w morze, przy okazji zagarniając sobie trochę spokojnych wód albo naturalnymi zatokami, albo dodatkowo chroniąc się falochronami. Z tą ochroną nie zawsze jest łatwo – podczas naszej wizyty w Pizzo wiało tak mocno, że woda wlewała się na nadmorską promenadę. Może z tego powodu większość lokali przy ul. Krzysztofa Kolumba postanowiła się tego dnia nie otwierać i Pizzo opuściliśmy z nieco niezaspokojonymi apetytami.

Tropea – turystyczna stolica Kalabrii

Już sama droga z Pizzo do Tropei jest przepiękna. Może nie aż tak jak ta z Capo Vaticano do Scilli, o której za chwilę, ale i tak widoki zapierają dech w piersiach. Miasteczko położone na skalistym klifie górującym nad piaszczystą plażą jest chyba najbardziej pocztówkowym widoczkiem całej Kalabrii. Ale jeśli chodzi o samą plażę, to musimy się przyznać, że nas bardziej urzekła plaża w Capo Vaticano. Po części dlatego, że ulica która oddziela klif od plaży jakoś zaburzała nam feng shui, a po części pewnie zawiniła pogoda – w Tropei byliśmy w wietrzny, chłodny dzień. Do tego stopnia wietrzny i chłodny, że nie udało nam się wejść na Santa Maria dell’Isola (wstęp płatny 2 €).

Wzgórze, które wbrew nazwie wcale nie jest wyspą, zamyka plażę od południa, a na jego szczycie znajduje się sanktuarium benedyktyńskie, które podczas naszego pobytu było zamknięte właśnie ze względów pogodowych. A szkoda, bo ponoć widoki z góry warte są wspinaczki po schodach.

Widoki z boku i z dołu też są oczywiście warte wycieczki do Tropei. Dość powiedzieć, że jeśli wpadniecie na pomysł planowania wycieczki do Kalabrii, to Santa Maria dell’Isola będzie pewnie obrazkiem, na który w Internecie na hasło Kalabria traficie najczęściej. I faktycznie to jeden z najbardziej malowniczych widoków kalabryjskiego wybrzeża. Chociażby dlatego warto tu się znaleźć i sprawdzić, czy to miejsce rzeczywiście wygląda jak z bajki, czy to tylko photoshop, albo jakieś magiczne sztuczki włoskich marketingowców.

Mimo nie do końca dobrej pogody udało nam się wypatrzeć w oddali wulkan Stromboli (przyznamy się tu skruszeni, że trochę nam zajęło uświadomienie sobie, że to NIE jest Etna…), połaziliśmy też chwilę po białym piaseczku i wyjrzeliśmy przez łuk skalny na prawie pustą plażę. Tak czy inaczej mając dość bujną wyobraźnię jesteśmy sobie w stanie wyobrazić Tropeę na tle błękitu nieba i morza, i przyznajemy, że robi wrażenie.

Zachodnie wybrzeże Kalabrii. Wulkan Stromboli

Wulkan Stromboli

Nie mogąc nacieszyć się plażą i morzem tak jak byśmy chcieli, zdecydowaliśmy się na spacer po mieście. Mimo naszych obaw udało nam się zaparkować bez większych problemów (w sezonie pewnie tak łatwo nie ma) i z przyjemnością spędziliśmy popołudnie spacerując po uroczym historycznym centrum, pełnym zabytkowych kamieniczek, wąskich uliczek, restauracji i kawiarni, i turystów, których spotkaliśmy tu więcej niż w jakimkolwiek odwiedzonym przez nas miasteczku.

Jeśli jednak zawędrujecie do Kalabrii w sezonie, przygotujcie się na masę turystów. Bo choć nie chcemy odbierać Tropei uroku, to jest to miasto bardzo turystyczne. Wydaje nam się, że poza sezonem łatwiej dojrzeć jego urodę. W sezonie uliczki, klif, plaże i Santa Maria dell’Isola będą musiały Wam zrekompensować tłumy, problemy z parkowaniem i zdzierskie (choć i tak niższe niż nad polskim morzem) ceny w restauracjach. Tym bardziej polecamy Kalabrię poza sezonem!

Capo Vaticano – plaża jak z obrazka

Tak naprawdę to chcieliśmy tam pojechać, jak tylko natrafiliśmy na tę nazwę. Capo Vaticano brzmiało trochę, jak miejsce spotkań watykańskiej mafii. Gdzieś tam w Rzymie na legalu oficjalnie załatwia się jakieś mało istotne sprawy, a prawdziwe interesy watykańscy kapo po porzuceniu kardynalskich szat rozgrywają na kalabryjskiej plaży. A potem rzuciliśmy jeszcze okiem na wyniki wyszukiwań zdjęć z tą nazwą i już wiedzieliśmy, że wkrótce tam będziemy.

Nasze pierwsze wrażenia z Capo Vaticano można zawrzeć w pełnym zdziwienia okrzyku: Gdzie się podziało miasto? No tak, tak to jest, jak się człowiek nie przygotuje porządnie do zwiedzania, nie przeczyta co go czeka na miejscu, zachwyci się tylko nazwą, spojrzy na fotkę gdzieś na Pintereście, wpisze nazwę w nawigację i pojedzie nieświadom tego, gdzie właściwie jedzie.

Capo Vaticano bowiem nie uraczyło nas średniowieczną starówką, krętymi uliczkami ani zameczkiem. Na kilku byle jakich uliczkach bez chodników przycupnęły hotele i pensjonaty. Bo Capo Vaticano nigdy nie dorobiło się miasta z prawdziwego zdarzenia. Co widać nawet po nazwie, oznaczającej Przylądek Vaticano – kawałek skały wcinający się w morze i pocięty przez fale. To wokół niego rozciąga się teraz zupełnie nijaka turystyczna miejscowość, w której poza sezonem nie ma prawie nikogo.

Ale to nawet lepiej, że nasze zmysły nie dostały dodatkowej dawki bodźców w postaci kalabryjskiej historii i architektury. W ten sposób nic nie odciąga uwagi od gwiazdy programu. Jedyną atrakcją Capo Vaticano jest bowiem plaża. Ale plaża taka, że proszę państwa: czapki z głów.

Zachodnie wybrzeże Kalabrii. Najpiękniejsze plaże. Capo Vaticano

Plaża w Capo Vaticano

My, którym z plażami dotychczas bardzo często było nie po drodze, musimy z pokorą przyznać, że Capo Vaticano rozkłada na łopatki nawet tych, co z racji rzadkich pobytów na plaży łopatek zazwyczaj nie pokazują. Wizytę w Capo V. warto zacząć od wizyty w kawiarni z tarasem z widokiem na zatoczkę, żeby z góry zobaczyć hipnotyzujący, idealny błękit. Nawet jeśli nie macie ochoty na kawę i lody, to nikt Was nie wygoni. Mimo wszystko polecamy by na coś się skusić, bo ceny są niewygórowane a dzięki temu mieć możliwość dłuższego i nieskrępowanego podziwiania widoków.

A potem zjedźcie na dół, zostawcie samochód na parkingu przy plaży (ciężko wykonalna rzecz w sezonie, bo miejsc parkingowych jest niewiele, poza sezonem natomiast zupełnie bez problemu), i zalegnijcie na kilka godzin na ciepłym, miękkim piasku. Jeśli będziecie mieli tyle szczęścia co my, w październiku dacie radę się jeszcze wykąpać w morzu (zdecydowanie cieplejsze niż Bałtyk w lipcu), a jednocześnie będziecie jednymi z nielicznych plażowiczów.

A nazwa? Capo Vaticano nie ma nic wspólnego z Watykanem. Jedna z opowieści głosi, że w czasach Odyseusza na przylądku była wyrocznia, gdzie niejaki Manto wieszczył przyszłość. Odyseusz miał go odwiedzić po tym jak udało mu się przeżyć spotkanie z morskimi potworami Scyllą i Charybdą. I od łacińskiego słowa vaticinium oznaczającego przepowiednię wzięło się Capo (Przylądek) Vaticanum (Przepowiedni). Legendę ma potwierdzać fakt, że skalne urwisko u podnóży przylądka nosi nazwę Mantineo od imienia kapłana.

Druga teoria pochodzenia nazwy Capo Vaticano pochodzi z XVIII-wiecznego manuskryptu. Napisano w nim, że pogromca Hannibala – Scypion wydał bitwę u wybrzeży przylądka piratowi Grancane, w trakcie której zabił go krzycząc „Abbatte Cane!”, w wolnym tłumaczeniu „Na ziemię psie!”. Od tego wzięła się najpierw nazwa Batticane lub Batticano, z czasem przybierając obecną formę Vaticano. Ta jednak zupełnie nam nie pasuje do tak pięknego miejsca.

Z Capo Vaticano przez Costa Viola

Z plaży zebraliśmy się niechętnie, ale tego samego dnia chcieliśmy jeszcze zwiedzić Scillę. Z Capo Vaticano nie jest łatwo się wydostać. Nawigacja cały czas wyrzucała nas na jakieś dziurawe, boczne dróżki, przez Coccolino, Joppolo i inne miejsca z podwójnymi literami w nazwach, jakby ktoś nazywając je chciał podkreślić, jak bardzo trzeba podskakiwać, żeby przejechać przez te okolice. Do tego jeszcze opierając się naszej nawigacji ciągle trafialiśmy w te same miejsca. W końcu po trzeciej rundce przestaliśmy z nią walczyć i pojechaliśmy tak jak nas poprowadziła.

Gdzieś w okolicach Nicotery wyjechaliśmy na nadmorską drogę na południe SS18 i… zaniemówiliśmy z wrażenia. Po pierwsze przez nieziemskie wręcz widoki, przypominające nam nieco naszą ukochaną amerykańską jedynkę – Pacific Highway, a po drugie przez samą drogę – chwilami tak wąską i krętą, że adrenalina skakała nam jak szalona.

Po drodze mijaliśmy przeurocze niewielkie miasteczka, tak wąziutkie, że ciężko byłoby się nam wyminąć gdyby przypadkiem jechało coś z naprzeciwka. Nawet nie kusiło nas, by się zatrzymać, bo tego dnia chcieliśmy zobaczyć coś więcej niż tylko mury miast. Polowaliśmy na fioletowy zachód słońca, z którego słynie ten fragment wybrzeża – Costa Viola. Jednak akurat apogeum słonecznego spektaklu przypadł na moment, kiedy zjechaliśmy na autostradę i jechaliśmy przez nudne pola uprawne. Nie powtarzajcie naszego błędu. Jadąc do Scilli usiądźcie nad nawigacją i wybierzcie trasę nad morzem, najlepiej zaliczając po drodze Górę Św. Eliasza z punktem widokowym. A jeśli nie jedziecie samochodem, to pojedźcie pociągiem, który dostarcza ponoć niesamowitych wrażeń na Costa Viola.

Scilla – urzekające uliczki i zamek na urwisku

Spieszyliśmy się, żeby dojechać jak najdalej na południe przed zmrokiem, bo chcieliśmy zobaczyć Sycylię. A już najlepiej Etnę, o której Maciek tuż przed naszym wyjazdem uczył się w szkole. I gdybyśmy dali radę dojechać jeszcze dalej na południe, to widok na wulkan byłby nasz. Ale skończyliśmy już po zmroku w Scilli, od której Etna jest oddalona o ponad 80 kilometrów. W dodatku po drodze są góry, więc o pokazaniu wulkanu Maćkowi musieliśmy niestety zapomnieć.

To może chociaż Sycylię? Scilla leży u ujścia Cieśniny Mesyńskiej, która jest z tej strony najwęższa i miejscami ma niewiele ponad 3 km szerokości. Przez wieki te 3 kilometry były legendarnie trudne do pokonania. Może przez gwałtowne wiatry, może przez to, że głębokość dochodzi tu aż do 150 metrów, a może dlatego, że to tu Scylla, nimfa zamieniona w potwora opisanej przez Homera miała napadać na statki. Potwora nie zobaczyliśmy, oddalonych o 5,5 km od miasta sycylijskich brzegów też nie, bo po ciemku to już niewiele było widać. Ale mieliśmy jeszcze kilka godzin, by zwiedzić Scillę, która, jak się okazało, ma całkiem sporo do zaoferowania.

Scilla. Zachodnie wybrzeże Kalabrii

Scilla by night

Jest tu przede wszystkim imponujący XVI-wieczny zamek Ruffo, stojący dumnie na wysuniętej w morze skale. Wewnątrz mieści się muzeum – czy ciekawe, nie wiemy – akurat się zamykało, gdy do niego dotarliśmy. Zdecydowanie warto natomiast przejść się na spacer po rybackiej dzielnicy Chianalea. To tak naprawdę uliczka schodząca z zamku wzdłuż brzegu morza, z domkami rybaków (a także restauracjami i sklepikami z pamiątkami) przyklejonymi do skały. Nawet po ciemku (a może zwłaszcza po ciemku) jest niezwykle klimatyczna.

Zachodnie wybrzeże Kalabrii. Scilla - Castello Ruffo

Scilla – Castello Ruffo

Jeśli z kolei macie ochotę na spacer po bardziej otwartej przestrzeni, a zamiast drogiej ryby czy owoców morza wolicie zjeść tanią pizzę albo lody na plaży (choć oczywiście ryby też tutaj znajdziecie), zejdźcie z zamkowego wzgórza schodkami meandrującymi między domami na drugą stronę, do Marina Grande. Stamtąd też w pełni będziecie mogli docenić majestatyczną budowlę na skale.

Na naszej liście było jeszcze Reggio Calabria (oraz całe mnóstwo innych miejscowości na wybrzeżu), niestety mając dziesięć dni, dwoje dzieci i dar przyciągania deszczu (tym razem padało tylko przez 2 dni naszego pobytu), musieliśmy nauczyć się trudnej sztuki selekcji. No cóż, zawsze to jakiś pretekst, żeby jeszcze tam wrócić. A jeśli chcielibyście zwiedzić najciekawsze zakątki wybrzeża Kalabrii, ale ciężko Wam się samym zorganizować, zawsze możecie zajrzeć do oferty Rainbow, które właśnie taką wycieczkę ma w ofercie.

Skończyliśmy już blogować, więc wyłączyliśmy komentarze. Nasze posty mogą się teraz starzeć w ciszy i godności:)

  • Alicja

    23/01/2019

    dzięki za ten wpis – wybieram się w tym roku do Kalabrii i na pewno odwiedzę wskazane przez Was miejsca 🙂

Sorry, the comment form is closed at this time.